RADIUM QUEEN. Projekt teatralno-muzealny
Wyprawa po złote runo
Jest rok 1921. Maria Skłodowska Curie z córkami wchodzi na pokład transatlantyku Olimpic. Na zaproszenie kobiet amerykańskich płynie po bezcenny skarb. Jest nim niewielka, bo ważąca ledwie jeden gram, porcja promieniotwórczego radu. Żeby go zdobyć noblistka musi przezwyciężyć wiele obaw i pokonać wiele trudów. Rad jest jej niezbędny do kontynuowania misji naukowej. Ma go przekazać jej sam prezydent Harding. Ameryka szaleje na punkcie Marii i „jej” radu. Efekty podróży odbijają się także na Skłodowskiej. Maria „uciekającą od tłumu” przemienia się w Marię świadomą, że „sama jej obecność może doprowadzić do skutku realizację niejednej sprawy dla dobra ogółu”. Jednym z takich zagadnień będzie utworzenie w Warszawie Instytutu Radowego, który zajmie się pracami badawczymi oraz leczeniem nowotworów.
Przypominać, przenikać, ryzykować
Mija sto lat od przełomowej wizyty. W Warszawie rodzi się pomysł żeby o niej przypomnieć, Powstaje szeroki projekt teatralno-muzealny. Projektodawcą zuchwałego przedsięwzięcia jest Muzeum Marii Skłodowskiej Curie. Tytuł projektu to Radium Queen. Maleńkie Polsko-Amerykańskie Muzeum Wyobraźni. Dzieło składa się z dwóch wzajemnie przenikających się komponentów: teatralnego (publikacja dramatu scenicznego autorstwa Artura Pałygi, czytanie performatywne i słuchowisko radiowe) oraz muzealnego (ekspozycja). I właśnie ta ostatnia będzie nas zajmować najbardziej. Zbadamy w jaki sposób przenika ją teatr, odpowiadając na pytanie czy opłaciło się ryzyko łączenia tak różnych konwencji?
Umowność kontra autentyczność
Zacznijmy od pewnej anegdoty. W pewnym dramacie aktorka Helena Modrzejewska porzucała męża. Reakcja publiczności była zaskakująca. Jeden z widzów wyrwał aktorce walizkę z dobytkiem i wskazując palcem scenę, krzyknął: „Do chłopa, wywłoko! Ale to już!”. Przywołuję tę historię żeby zwrócić uwagę na ważną cechę teatru, czyli umowność. Modrzejewska i jej rekwizyty mówią o rzeczywistości udając ją. Całkiem inaczej jest w muzeum. Osią wokół której kręci się jego działalność jest eksponowanie zabytków – obiektów będących materialnymi świadkami historii przeżywanych przez naszych poprzedników. Ich atrybutem jest autentyczność.
Muzeum w teatrze
Jednak u Pałygi idea muzeum, obok amerykańskich przygód Marii Curie jeden z głównych tematów sztuki, ulega gwałtownej transformacji. Najlepiej jej istotę oddają słowa jednego z bohaterów dramatu, Przewodnika, który mówi wprost: „nasze eksperymentalne muzeum pozwala istnieć rzeczom, którym rzeczywistość nie pozwoliła zaistnieć (…)”. Widać zatem, że w wizji Pałygi muzealna autentyczność traci na znaczeniu.
Nie przeczę, że wykreowanie przez dramaturga specyficznego obrazu muzeum, pełnym symulakrów/imitacji, jest zabiegiem uprawnionym a nawet interesującym. Nawet jeśli nie podzielam tej koncepcji, to czuję się sprowokowany do przemyślenia własnych poglądów na temat istoty muzeum. W konsekwencji jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nawet jeżeli autentyczność jest pojęciem nieostrym, to dla muzeum zasadniczym.
Teatr w muzeum
Na szczęście, dobrze rozumie to kurator ekspozycji. Jego dzieło opowiada – de facto – tę samą historię, co sztuka Pałygi, ale sięga po zupełnie inny arsenał środków. I dobrze! Co prawda, na wystawie znajduje się niewielki fragment będący „symulakryczną” enklawą, ale jest to dodatek do zasadniczej części ekspozycji. Pełni on funkcję – swego rodzaju – pomostu pomiędzy dwoma komponentami projektu. Co najważniejsze, niewielki pokoik jest wyraźnie oddzielony od reszty wystawy. To w nim znajdziemy wszystkie przedmioty zrodzone w wyobraźni dramaturga, jak chociażby polarograf marki Cambridge – służący jako rekwizyt „prototypu maszyny muzealnej”, mogącej odtworzyć zapis rozmów Madame Curie. Pokoik – w przeciwieństwie do wielu wystaw czołowych muzeów narracyjnych – ma znakomite alibi: jest poświęcony tylko i wyłącznie sztuce Pałygi.
Pokoik pokoikiem, ale serce wystawy bije gdzie indziej. Tam, gdzie podróż Marii za ocean i tamtejsze radowe szaleństwo, są osadzone w przestrzeni najprawdziwszych dóbr kultury. To właśnie one stwarzają znakomitą okazję do kontemplacji (jak choćby obiekty z pokładu Olympica z kolekcji Krzysztofa Mędrala), a – przede wszystkim – uwiarygadniają zaprezentowane tematy. Teatralne rekwizyty nie miałyby nawet śladowej ilości tej mocy!
Na finiszu
Trzeba przyznać, że ryzyko podjęte przez Zuchwałego opłaciło się. Sławomir Paszkiet połączył niepołączalne. Zrobił to i udało się. Radium Queen to intrygująca zabawa konwencjami, owoc muzealno-teatralnej synergii pozwalający na budowanie bardziej zróżnicowanych relacji z publicznością. Dużym atutem wystawy jest jej miejsce prezentacji: kameralne slow-muzeum. Nienużące, dające wytchnienie. W którym nie występuje ta nieznośna kakofonia, przenikająca współczesne muzealnictwo całej Europy Środkowo-Wschodniej. Muzeum, które nie przytłacza nas wielością obiektów, mnogością turystów, czy tempem zwiedzania. Zabrakło mi tylko jednego: drinka w kolorze radu zaserwowanego w laboratoryjnej zlewce. Pomimo to jestem przekonany, że wystawa zaabsorbuje nawet tych wybredniejszych widzów.