Prof. Maciej Bernhardt: Początki mojej współpracy z Wydawnictwami Komunikacji
Trzeciego grudnia 1950 roku zdałem magisterski egzamin dyplomowy na Wydziale Mecha-nicznym Politechniki Warszawskiej. Następnego dnia zgłosiłem się, zgodnie z otrzymanym pisemnym rozkazem, w Oficerskiej Szkole Samochodowej w Pile, w celu odbycia trzymie-sięcznego przeszkolenia wojskowego. Na szkolenie to zostało skierowanych wielu moich kolegów, dyplomantów Wydziału Mechanicznego Politechniki Warszawskiej, a jak się okazało w Pile – także innych politechnik i szkół inżynierskich.
Po zakończeniu przeszkolenia odczytano nam rozkaz ministra Obrony Narodowej, nadający stopnie porucznika, tym, którzy mieli ukończone studia magisterskie i podporucznika – pozostałym. Jednocześnie poinformowano nas, że nasze podania o pozostawienie w służbie zawodowej zostały pozytywnie załatwione. Co prawda nikt z nas nie przypominał sobie, żeby napisał takie podanie, ale ten drobiazg był zupełnie bez znaczenia.
Niewłaściwe pochodzenie społeczne...
Od pewnego już czasu dochodziły słuchy, że taki właśnie będzie przebieg zdarzeń, ale większość z nas uważała je za plotki i decyzja o pozostawieniu w służbie zawodowej w wojsku była dla wielu kompletnym zaskoczeniem. Ja miałem „złe pochodzenie społeczne”, moja żona – jeszcze gorsze; podczas okupacji byłem żołnierzem Armii Krajowej, brałem udział w Powstaniu Warszawskim; po Powstaniu byłem do wkroczenia wojsk sowieckich w partyzantce AK. Wypominano mi moje „grzechy” przy każdej urzędowej (i nie tylko) okazji, odmówiono przyjęcia na studia. Na szczęście miałem dwa lata studiów podczas okupacji i zapamiętał mnie profesor Moszyński (wykładał „Części maszyn”), który z własnej inicjatywy załatwił przyjęcie mnie na trzeci rok studiów (choć nie miałem pełnego zaliczenia pierwszych dwóch lat) z pominięciem „czynnika społecznego”.
Mogłem więc spodziewać się wszystkiego, ale nie powołania do wojskowej służby zawodowej. Był to jednak czas gwałtownego zaostrzania sytuacji międzynarodowej, wojny w Korei i nagle nawet tacy, jak ja stali się potrzebni w wojsku, choć jeszcze niedawno usłyszałem, że „ubieganie się o przyjęcie na studia z moim życiorysem jest bezczelnością”.
Po promocji otrzymałem przydział do Oficerskiej Szkoły Samochodowej w Pile w charakterze starszego wykładowcy. Ponieważ byłem inżynierem mechanikiem polecono mi wykładanie... elektrotechniki samochodowej. Po kilku miesiącach, nie bez trudności, przekonałem jednak moich przełożonych, że lepiej będę wykładać budowę i naprawę samochodów.
W szkole oficerskiej wykładowcy zobowiązani byli do przygotowywania do każdego wykładu bardzo szczegółowego konspektu. Niektórzy przełożeni („nie matura lecz chęć szczera”) pojmowali to polecenie dosłownie i żądali oddzielnego konspektu dla tego samego wykładu prowadzonego w kilku równoległych grupach. Ale to już całkiem oddzielna historia. Pisanie konspektów stanowiło duże obciążenie i traktowałem je jako bardzo uciążliwy obowiązek. Okazało się, że bardzo się przydały i to do celu, jakiego na pewno nie przewidywali moi przełożeni. Dobrze, że ich nie wyrzuciłem przy przeprowadzce do Warszawy. Ale o tym nieco dalej.
Wykładanie bez grosza przy duszy
Na początku września 1953 roku zostałem przeniesiony, po blisko trzyletnich, usilnych staraniach, z Oficerskiej Szkoły Samochodowej do Wojskowej Akademii Technicznej, gdzie miałem pełnić obowiązki wykładowcy. Byłem bardzo zadowolony ze zmiany przydziału (jeżeli już musiałem być w wojsku), ale jednocześnie moje dotychczasowe poważne kłopoty finansowe stały się bardzo poważne. Dosłownie nie starczało pieniędzy nawet na wykupienie kartkowych przydziałów żywności. Moja rodzina utraciła podczas Powstania Warszawskiego dosłownie wszystko. Dom, w którym mieszkałem z rodzicami, przez ponad tydzień stał na pierwszej linii walk w rejonie Starego Miasta i został kompletnie zniszczony. Zginęła tam moja matka i siostra. Ojciec (lekarz) ocalał, bo w czasie bombardowania opatrywał rannych w piwnicy sąsiedniego domu. Ojciec był inwalidą – lewa ręka amputowana powyżej łokcia – do tego był ciężko chory na serce. Podczas mego pobytu w Pile miał już 70 lat, nie było mowy o zatrudnieniu na etacie; emerytury nie otrzymywał; o ile pamiętam chyba wówczas jeszcze takich luksusów nie było. Zmarł na rok przed moim powrotem do Warszawy.
Rodzina mojej żony pochodziła ze Lwowa, miała do tego bardzo złe „pochodzenie społeczne”. Też żyła w niezwykle trudnych warunkach materialnych. Krótko po rozpoczęciu pracy w Woskowej Akademii Technicznej urodził mi się drugi syn. Sytuacja finansowa stała się katastrofalna. Moja pensja porucznika magistra inżyniera była niższa niż 3 lata wcześniej jako dyplomanta Politechniki Warszawskiej w Instytucie Motoryzacji na etacie asystenta, a ceny w tym czasie znacznie wzrosły.
Możliwości zarobku dla inżynierów były wówczas bardzo duże. Fachowców po wojnie brakowało. Jednak oficerów obowiązywał zakaz podejmowania jakiejkolwiek pracy zarobkowej. Koledzy i przyjaciele, którzy znali moją sytuację finansową usiłowali mi jakoś pomóc, ale wszystkie ich rady były nierealne dla „żołnierza zawodowego”. Któregoś dnia jeden z kolegów przyniósł mi dziennik rozkazów Komendanta WAT. Nie była to pasjonująca lektura i raczej nie zaglądałem do niej, jeżeli nie musiałem. Usłyszałem „patrz tu jest coś dla ciebie”. Był to rozkaz przypominający wszystkim oficerom i podoficerom zawodowym, że obowiązuje ich zakaz podejmowania jakiejkolwiek pracy zarobkowej (z bardzo nielicznymi wyjątkami). Natomiast publikowanie książek i artykułów naukowych, technicznych, literackich itp. o ile nie naruszają tajemnicy wojskowej, jest dozwolone.
Wszystko jasne. Będę pisać. Nie wiem jeszcze co i gdzie, ale muszę, bo to jedyny sposób legalnego zarobienia dodatkowych pieniędzy. Na pewno nie będzie to literatura piękna, bo nie mam w tym kierunku żadnych kwalifikacji, ani chęci; ale będę pisać artykuły, a może kiedyś nawet i książki o tematyce technicznej. Tylko jak się do tego zabrać?
Wędrówka po wydawnictwach
Trzeba zapewne złożyć konkretną propozycję w odpowiednich wydawnictwach. Ale gdzie ich szukać? W bibliotece WAT dostałem adresy kilku wydawnictw (nie wiem, czy dokładnie podaję ich ówczesne nazwy): Naukowych, Naukowo-Technicznych, Wojskowych i chyba jeszcze Szkolnych. We wszystkich wydawnictwach przeważali jeszcze pracownicy przedwojenni. Przyjmowano mnie uprzejmie, proszono o podanie adresu, proponowanej tematyki i obiecywano zawiadomić, gdyby były dla mnie jakąś propozycję. Nie robili jednak na to wielkiej nadziei. Lista wydawnictw skończyła się. Była zresztą bardzo krótka. Sytuacja finansowa pozostawała rozpaczliwa. Któryś z kolegów, widząc moją smętną minę, zapytał: „a byłeś w Wydawnictwach Komunikacyjnych?”. Odpowiedziałem: „Nie, nie wiem, że takie w ogóle istnieją. Nie ma sensu dalsze chodzenie. Uprzejmie mnie spławiają i tyle”.
Po paru dniach postanowiłem jednak pójść, żeby nie mięć później do siebie samego pretensji, że nie wykorzystałem wszystkich potencjalnych możliwości. Poprzednio do wydawnictw chodziłem po cywilnemu. Mundur oficera w tych czasach na ogół nie był dobrze przyjmowany w społeczeństwie. Po zbyt wielu oficerach było widać, że w afiszach agitujących do wstępowania do szkół oficerskich prawidłowo napisano: „nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Było mi wszystko jedno, poszedłem w mundurze.
W sekretariacie dyrektora przyjęto mnie bardzo uprzejmie. To nic nowego. Tak było we wszystkich poprzednich odwiedzanych wydawnictwach. Dowiedziałem się, że dyrektor jest nieobecny, ale za chwile przyjmie mnie pan X (nazwiska nie pamiętam), który go chwilowo zastępuje. Poproszono mnie do gabinetu. Zostałem przyjęty przez pana znacznie ode mnie starszego, sądząc ze sposobu bycia, niewątpliwie przedwojennego inteligenta. Powitał mnie w taki sposób, że w pierwszej chwili chciałem trzasnąć drzwiami i wyjść. Byłem przekonany, że mój rozmówca ze mnie kpi. Nie potrafię dokładnie odtworzyć jego przemowy, była dość długa, ale mniej więcej wyglądała tak: „Bardzo się cieszę, że pan przyszedł do naszych wydawnictw. Właśnie potrzeba nam autorów młodych, zdolnych, świeżych, nie obarczonych rutyną, znających nową technikę. Czekamy teraz na takich właśnie młodych autorów. Niestety nie przychodzą do nas. Nie wiem czemu. Ale świetnie, że pan przyszedł itd. itp. itd.”
Słuchałem podenerwowany i coraz bardziej pewien, że gość ze mnie kpi. Opanowałem się i nie odzywałem. „Zaraz przyniosę nasz plan wydawniczy na rok 1954. Masę w nim jeszcze pozycji nieobsadzonych. Może pan wybierać”. Położył przede mną skoroszyt z planem wydawniczym. Większość jego pozycji dotyczyła transportu kolejowego. Pozycji samochodowych było znacznie mniej i przeważała tematyka organizacji i biurokracji transportu. Nie miałem o nich zielonego pojęcia. Tematów technicznych samochodowych było zaledwie kilka. Zatrzymałem się nad jednym z nich: „Podwozie samochodu – budowa i obsługa”. Wolałbym dotyczący silników, albo samochodu jako całości. Planowana objętość była niewielka, o ile dobrze pamiętam, 14 arkuszy autorskich.
„Odpowiada panu ten temat? To świetnie, bardzo nam na nim zależy. Zwłaszcza, żeby oma-wiał w sposób popularny podwozia samochodów ciężarowych i to tych najnowszych radzieckich: GAZ 51, ZIS 120 i ich pochodnych.” „Bardzo mi to pasuje. Na przykładzie tych właśnie typów uczyłem budowy obsługi i napraw samochodów w Oficerskiej Szkole Samochodowej”.
„Świetnie panie poruczniku; zaraz każę przygotować umowę i natychmiast ją podpisujemy. Ale czy zna pan nasze stawki?” Stawek nie znałem. Okazały się zupełnie niezłe; widełki były jednak dość szerokie; o ile dobrze pamiętam rozpiętość od średniej wynosiła ± 25%.
„Z zasady autorom, którzy piszą dla nas po raz pierwszy nie dajemy najwyższych stawek. W pana porucznika przypadku proponuję stawkę średnią plus 15%.” Nie pamiętam jaka to była suma, w każdym razie przekraczała moje najśmielsze oczekiwania. „Po podpisaniu umowy wypłacamy zaliczkę w wysokości 20%, po złożeniu pracy i przyjęciu przez redakcję – 30%, po podpisaniu do druku – 40%. Ostateczne rozliczenie (10%) – po wydaniu książki”.
Pierwsza książka... i 18 kolejnych
Po pół godzinie podpisywałem umowę, zaraz po tym – ku mojemu zaskoczeniu – poproszono mnie do kasy i wypłacono zaliczkę. Wynosiła dobrze ponad połowę mojej oficerskiej pensji. Gdy wracałem do domu wydawało mi się, że jestem krezusem. Nie pamiętam jaki termin wykonania pracy przewidywała umowa. Chyba około 6 miesięcy. Po powrocie do domu wyciągnąłem konspekty z Piły. Po minimalnych, czysto redakcyjnych zmianach ich tekst pasował do mego „dzieła”. Miałem też komplet rysunków z instrukcji fabrycznych oraz z radzieckiego podręcznika kierowcy wojskowego. Nie pamiętam już czy wydawnictwa miały prawo ich wykorzystania, czy też problem praw autorskich jeszcze nie istniał. W każdym razie mogłem je bez przeszkód i zgodnie z prawem wykorzystać. W wydawnictwach pod względem merytorycznym moją książkę prowadził redaktor Czesław Blok. Początkowo traktował mnie bardzo oficjalnie i z wyraźną rezerwą. Współpraca między nami od początku układała się jednak doskonale. Pan redaktor przekonał się, że nie jestem „oficerem z chęci szczerej” i moje teksty dają się czytać, a ja, że mój prowadzący zna dobrze technikę samochodową i jest bardzo sprawnym redaktorem. Po pewnym czasie dowiedziałem się (choć nie ukrywał tego, ale też nie chwalił się), że był oficerem w dywizji pancernej u generała Maczka, a on, że byłem w AK i walczyłem w Powstaniu Warszawskim oraz w partyzantce. Wkrótce zostaliśmy przyjaciółmi.
Brudnopis książki powstawał z pilskich konspektów w przeważającej części metodą nożyczek i kleju. Maszynopis książki oddałem, ku zdumieniu całej redakcji, dużo przed umownym terminem. Został dobrze oceniony i książka wyszła wyprzedzając plan. Wkrótce po tym złożyłem Wydawnictwom Komunikacji propozycję następnej książki. Zastała przyjęta. I tak nawiązana współpraca trwa nieprzerwanie, choć z różnym natężeniem, przez 45 lat. Przez ten czas wydałem – jako autor i współautor – w Wydawnictwie Komunikacji (a następnie Komunikacji i Łączności) 19 tytułów, w tym 1 w pięciu wydaniach, 2 w czterech, 1 w trzech, 2 w dwu.
Były to bardzo różne pozycje od popularnych do podręczników akademickich oraz – jako współautor – encyklopedii i słowników technicznych. Jak mi wiadomo, żadna z nich nie okazała się przysłowiową „cegłą” blokującą magazyny. Większość znikała z rynku w krótkim czasie. Jedna z nich pobiła wszystkie moje książki pod względem poczytności, choć była to pozycja bardzo specjalistyczna: „Silniki o tłokach obrotowych” wydana w roku 1964. Po trzech miesiącach nie było po niej śladu w księgarniach, znikała też z bibliotek i czytelni.
Ubecka wtyczka, czyli słowo wyjaśnienia na koniec...
Na koniec warto wyjaśnić, czemu zawdzięczałem tak niezwykłe przyjęcie w Wydawnictwie podczas pierwszej wizyty. Po kilku latach doskonałej współpracy, zaprosiłem kilku redaktorów, z którymi długo współpracowałem, do restauracji na „oblewanie” wydania mojej nowej książki. Po paru kolejkach redaktorzy Blok i Leśniak powiedzieli mi: „Człowieku, myśmy się początkowo ciebie strasznie bali; byliśmy pewni, że jesteś wtyczką przysłaną z UB. Dosłownie na kilkanaście dni przed twoją wizytą bezpieka miała jakieś poważnie pretensje do naszej dyrekcji. były rewizje, wzywali ludzi na przesłuchania, grozili, straszyli. I niedługo po tym zjawiasz się w Redakcji w mundurze i z propozycją, że chcesz dla nas opracować jakąś książkę, ale nie bardzo wiesz jaką. No nic innego, tylko oczywista wtyczka. Redaktor, który z tobą rozmawiał przesadzał celowo z uprzejmością, bo myślał, że może ‘‘ten ubek’’ zorientuje się w końcu, że wiemy z kim mamy do czynienia i się wyniesie. A ty nic, zgadzasz się na pierwszą z brzegu propozycję. No to już na pewno wtyczka, i do tego tępy, bo nic z naszego przyjęcia nie zrozumiał.”
Przed odejściem na emeryturę redaktora Czesława Bloka, z którym wiele lat pracowałem i od którego bardzo dużo się nauczyłem, dostałem w prezencie srebrną papierośnicę z wygrawerowanym napisem: Królowi Maciusiowi II – C.B.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!
Zredagował: Kamil Janicki