Powrót do lasu (kwiecień–sierpień 1943)
Ten tekst jest fragmentem książki Szulima Keselmana „Wspomnienia ocalonego. Wołyń 1941–1944”.
Pewnego razu pod koniec czerwca z Elą i jeszcze kilkoma osobami poszliśmy wyrąbać parę drągów potrzebnych nam do schronu. Kiedy wracaliśmy, zobaczyliśmy dwóch mężczyzn idących z naprzeciwka. Było już za późno, aby się ukryć. Ci dwaj mężczyźni machali do nas przyjaźnie rękami. Podeszli i odezwali się po żydowsku. Poznałem jednego z nich. To był Szulim Zajdman, bieżeniec z Łodzi, który mieszkał w naszym getcie. Miał bardzo wystające zęby jak u bobra. Jego towarzysza natomiast nie znałem. Przywitaliśmy się serdecznie i Szulim wyjaśnił nam cel ich przyjścia. Z grupą innych Żydów znajdowali się w lesie Rogoźno. Między innymi przebywała tam także Pepa Rymer z Łokacz. Dziewczyna całą zimę ukrywała się u nadleśniczego Świądry. Ponieważ była krawcową, szyła dla niego i innych osób. Najpewniej od nadleśniczego dowiedziała się, że mam kryjówkę w Lesie Aleksandrowskim i przysłała Szulima i Mojszego (tak nazywał się drugi osobnik, który przyszedł), aby zabrali mnie do lasu, w którym ona przebywa.
Nie chciałem rozstawać się z kolegami, z którymi byłem już tak długo. Prosiłem, aby przekazali dziewczynie, że bardzo pragnąłbym się z nią zobaczyć. Mieli wskazać nam miejsce w lesie, w którym się znajdują, a my obiecaliśmy, że za kilka dni tam przyjdziemy. Szulim i Mojsze nie chcieli nam zdradzić dokładnej lokalizacji swoich schronów. Szulim rzekł, że jeśli mamy ochotę ich odwiedzić, to możemy pójść do leśniczówki w Rogoźnie, do pana Świądry i powiedzieć, że przyszliśmy do Pepy. Wówczas nadleśniczy wskaże nam miejsce ich pobytu. Pożegnaliśmy się z Szulimem z Mojszem, po czym oni wrócili do siebie.
Myśl, że Pepa chce się ze mną widzieć, nie dawała mi spokoju. Po kilku dniach postanowiliśmy pójść do jej kryjówki. Ela też był ciekawy spotkania z Pepą. Wyruszyliśmy w pięciu: ja, Ela, Srul, Szłojma Zutler i jeden chłopiec z Oździutycz, Josył, który ostatnio także przebywał w naszym lesie. Wyszliśmy w dzień i poruszaliśmy się wśród krzaków koło leśnej drogi, aby nie spotkać banderowców, których już wówczas było dużo w lasach. Przeszliśmy koło smolarni, która stała opuszczona. Polacy, którzy tam mieszkali, uciekli w obawie przed banderowcami do miasta, do Niemców. Idąc lasem, okrążyliśmy wioskę Hubin. Pod wieczór byliśmy już koło leśniczówki pana Świądry. Z Elą zbliżyliśmy się do domu, a pozostali ukryli się w krzakach. Przywitała nas kobieta, której powiedzieliśmy, że chcielibyśmy spotkać się z Pepą. Żona pana Świądry była już uprzedzona o naszej wizycie. Wyprowadziła nas do lasu niedaleko leśniczówki i wskazała nam mało widoczną ścieżkę, która prowadziła w wielkie gąszcze. Tą dróżką doszliśmy do schronu. Obok kryjówki siedział Szułym i kroił tytoń. Podeszliśmy tak cicho, że nawet nie słyszał, kiedy stanęliśmy przy nim. Przywitaliśmy się i usiedliśmy. W schronie nie było nikogo więcej oprócz Mojszego. Szulim powiedział, że mieszka razem z Pepą i z Zejłykiem, jedynym Żydem z Włodzimierza (jego brat przed wojną ożenił się z dziewczyną z Łokacz, mieszkali koło Atłasów, mieli sklep z obuwiem). Szułym poszedł zawołać Pepę.
Kiedy się ściemniło, Mojsze rozpalił małe ognisko na powierzchni schronu. Byliśmy zdziwieni, że nie boją się palić wieczorem ognia w tym miejscu. Z niecierpliwością czekałem, aż przyjdzie Pepa. Zastanawiałem się nad tym, jak teraz wygląda. Pewnie jest zabiedzona i wycieńczona tak jak my. Znałem ją przecież wcześniej. Była smukłą, ładną dziewczyną. Miała czarne włosy i trochę piegów koło nosa. Mój kolega Icek Grejber był jej narzeczonym. Moi rodzice nie pozwalali mi z nią chodzić, dlatego że była córką krawca.
Tak rozmyślając, ujrzałem Pepę. Wyszła z krzaków z radosnym uśmiechem. Podeszła do mnie. Po przywitaniu się powiedziała: ,,Szulimie, jesteś”. Wszystkich nas zdziwiło, jaka była czysta i ładna, jakby przed chwilą wyszła z domu, a nie ukrywała się w lesie. Miała na sobie śliczny błyszczący szlafrok. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zaczęliśmy sobie opowiadać o dotychczasowych przeżyciach. Pepa z uśmiechem nam relacjonowała, że była u państwa Świądrów całą zimę, a niedawno w dzień poszła szosą do Włodzimierza, do getta. Szczęśliwie wróciła do lasu, a przyniosła ze sobą dużo ładnych rzeczy, które później wymieniła na żywność u Polaków.
Dziwiliśmy się, że we Włodzimierzu jeszcze oficjalnie mieszkają Żydzi. To była specjalna pułapka zastawiona przez Niemców. Po wymordowaniu 18 tys. Żydów Niemcy we Włodzimierzu zostawili małą garstkę i powiedzieli, że już nie będą zabijać, a ci, którzy ukrywają się w lasach i wioskach, mogą wracać bez obaw do Włodzimierza. Niektórzy powracali, gdyż nie mogli znieść warunków w lasach. Byli mocno zobojętnieni na wszystko. Po kilku miesiącach zbierania niedobitków Niemcy ich wszystkich wymordowali, tym razem doszczętnie.
Pepa nam powiedziała, że przez cały czas od momentu likwidacji getta w Łokaczach ukrywała się u nich w schronie córka dentysty z Łokacz Żenia, która była bieżeńcem. Niedawno jednak poszła do Włodzimierza. Gdy tak rozmawialiśmy, zaszeleściły krzaki i wyszła do nas młoda dziewczyna, ładnie ubrana, uczesana i z bukietem kwiatów w ręku. Minęła chwila, zanim ochłonęliśmy ze zdziwienia i trwogi, że przychodzą do schronu Ukraińcy i że w ogóle wiedzą o tym miejscu. Jak się szybko wyjaśniło, była to siostra Mojszego, całkiem podobna do Ukrainki. Często w dzień wychodziła do wioski, a wieczorem wracała do lasu z jedzeniem. Na imię miała Tauba. Uśmiechnięta, wesoła blondynka w żaden sposób nie była podobna do Żydówki. Mówiła czysto po ukraińsku i była w wieku około 15 lat. Gdy ją zobaczyłem, od razu mnie coś poruszyło. Bardzo mi się spodobała. Siedzieliśmy jeszcze długo przy wygasłym już ognisku. Pepa śpiewała piosenki o miłości, niektóre nawet sprośne. Ze sposobu jej mówienia i z treści piosenek wyczułem, że to już nie ta sama Pepa, którą znałem w Łokaczach. Tamta była niewinna i wesoła, ta już wiele przeszła i nic nie było dla niej tajemnicą. Nagle zrobiło mi się jej strasznie żal, tym bardziej że ciągle patrzyłem na Taubę. Czułem się trochę winny względem Pepy, dlatego że zainteresowałem się Taubą.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Szulima Keselmana „Wspomnienia ocalonego. Wołyń 1941–1944” bezpośrednio pod tym linkiem!
Poszliśmy do schronu Pepy. Tauba też się tam udała. Tam poznaliśmy wspomnianego już Zejłyka. W kryjówce Pepy mogły spać tylko trzy–cztery osoby, gdyż była to bardzo mała kryjówka. Pepa pościeliła mi obok siebie. Czułem, że dąży do zbliżenia cielesnego, a właśnie tego się obawiałem. Kilkakrotnie nazwała mnie narzeczonym. Miałem wówczas 19 lat i jeszcze obce mi były doświadczenia intymne z kobietami. Chciałem odłożyć to, co między mną a Pepą miałoby nastąpić. Nie wiem dlaczego, chyba wstydziłem się Pepy i tego, że jeszcze nigdy w życiu nie współżyłem z dziewczętami. Być może podświadomie kochałem już Taubę, która spała z nami w jednym schronie. Z braku miejsca ułożyła się w poprzek schronu, tak że nasze stopy się dotykały. Przy każdym zbliżeniu naszych stóp odczuwałem delikatną pieszczotę.
Pepa robiła wszystko, aby umilić mi pobyt u niej. Przyniosła biały chleb i masło do lasu. Zdobyła te produkty w ramach wymiany za swoje rzeczy. 28 sierpnia, kiedy skończyłem 19 lat, wyprawiła mi urodziny. Powiedziała, że musi być wódka i pierożki (krepłach). I tak też się stało. Było mi bardzo przykro, że Pepa, narażając swoje życie, obeszła kilka wiosek i gdzieś zdobyła wódkę, białą mąkę i mięso na pierożki. Nic jej nie mówiłem, aby nie psuć jej nastroju. Koledzy moi cieszyli się z takiej uczty. Piliśmy wódkę i śpiewaliśmy, nawet na chwilę zapomnieliśmy, gdzie i kim jesteśmy. Byliśmy wdzięczni Pepie, że choć na moment mogliśmy nie pamiętać o naszym nieszczęściu.
Mimo że zdawałem sobie sprawę z tego, że nie zachowuję się uczciwie względem Pepy, szukałem okazji, aby zbliżyć się do Tauby. Pokochałem tę dziewczynę od pierwszego wejrzenia. Pewnego razu byliśmy z Taubą sami w schronie. Objąłem ją wówczas i pocałowałem w usta. Odpowiedziała mi pocałunkiem i cicho, pełna miłości oddała mi się. Tak przeżyłem swój pierwszy raz w bliskości z kobietą.
Po kilku dniach wróciliśmy do naszego lasu. Zaprosiliśmy Pepę, Taubę, jej brata Mojszego, Szulima i Zejłyka do nas. Gdy dotarliśmy już na miejsce, Pepa i Tauba, stojąc na schronie, pytały, gdzie znajdują się nasze kryjówki. Tak dobrze były zamaskowane.
Po kilku dniach Pepa, Szulim i Zejłyk wrócili do swojego lasu. Tauba z bratem zostali jeszcze przez jakiś czas w naszym lesie, mieszkali w schronie Wygdy. Z Elą i Pepą poszliśmy do sąsiedniego lasu. Odchodząc, umówiłem się z Taubą, że w określonym dniu o godz. 16.00 będę na nią czekał w Lesie Rogoźnickim, koło znanego nam pnia. Rzeczywiście poszedłem o wyznaczonej porze w to miejsce. Tauba siedziała na pniu i wypatrywała mnie. Była zasmucona, ponieważ jej brat został jeszcze w schronie Wygdy w naszym lesie, a ona przeszła sama 15 km, aby dotrzymać danego mi słowa i dowieść, że mnie kocha. Całowałem Taubę, przepraszałem, że ją naraziłem i zmusiłem do takiego poświęcenia. Płakaliśmy oboje, ale nie ze smutku, lecz ze szczęścia.
Po kilku dniach wrócił brat Tauby. Z Elą mieszkaliśmy nadal u Pepy. Pewnego razu poszliśmy po chleb do wioski Berezowicze. Chodziliśmy od chaty do chaty. Ukraińcy dali nam chleb, cebulę i słoninę. Idąc z powrotem z pełnymi workami przez pola, zobaczyliśmy kilka pracujących kobiet. Jedną z nich rozpoznałem. Była to Roza Perelmuter z naszego miasteczka. Widząc, że nie wita się z nami, zrozumieliśmy, że nie chce zdradzić, że jest Żydówką i zna nas. Wymownie tylko popatrzyliśmy na siebie i powiedziawszy do wszystkich kobiet: Pomahaj Boh, poszliśmy dalej. W lesie opowiedzieliśmy Pepie, kogo spotkaliśmy. Ucieszyła się, że Roza żyje.
W tych dniach banderowcy coraz aktywniej zaczęli grasować w lasach i wioskach. Gdy tylko zapadał zmrok, było słychać turkot furmanek w lesie i strzały. Raz, ukrywszy się w krzakach, widzieliśmy, jak przejechała wataha banderowców uzbrojonych w karabiny i cekaemy. Niedługo po tym rozbrzmiała wściekła strzelanina. Prawdopodobnie banderowcy zrobili koło szosy zasadzkę na Niemców, którzy jeździli z Włodzimierza do Łucka. Las, w którym były schrony Pepy i Tauby, znajdował się blisko szosy, mniej więcej w odległości około 500 m. Z tego powodu wszyscy z tej grupy byli narażeni na takie strzelaniny. Przy potyczkach mogli ich odkryć albo Niemcy, albo banderowcy. Tłumaczyliśmy to i prosiliśmy, aby się przenieśli do naszego lasu. Nie chcieli tego zrobić i twierdzili, że właśnie dlatego, że tu jest tak niebezpiecznie, nikt nie będzie ich w tym miejscu szukać. Jednocześnie nie mogliśmy zapewnić, że u nas jest niegroźnie, ponieważ w naszym lesie, mimo że Niemcy nie docierali, coraz częściej pojawiali się banderowcy. W tym czasie bezpieczniej było wychodzić z lasu w dzień. Banderowcy grasowali tylko w nocy, a Niemcy w ciągu dnia trzymali się szosy i nie zapuszczali się do wiosek.
Podczas pobytu w lesie Pepy poszliśmy z Elą do wioski Adamówka. Wyczekaliśmy moment, kiedy samochody niemieckie nie jeździły po szosie. Przecięliśmy drogę, a po drugiej stronie już znajdowała się Adamówka. Cała wioska była wyludniona. Wcześniej mieszkało w niej dużo Polaków, którzy opuścili swoje gospodarstwa, aby uciec przed banderowcami. Domy stały otwarte, po podwórzach chodziły wygłodniałe świnie i drób. W Adamówce, jak się później dowiedziałem, mieszkał brat gospodarza, u którego sam się ukrywałem. On też pomagał Żydom. Złapaliśmy z Elą parę kur, gdyż tak czy inaczej padłyby łupem Ukraińców, i wróciliśmy do lasu. Nie mogliśmy namówić Pepy ani Tauby, aby przeniosły się do naszych kryjówek. Szczególnie nie chcieli pójść Mojsze i Szulim. Twierdzili, że nie wiadomo, gdzie jest lepiej, i może nawet mieli trochę racji.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Szulima Keselmana „Wspomnienia ocalonego. Wołyń 1941–1944” bezpośrednio pod tym linkiem!
Zbieraliśmy się z Elą do powrotu do swoich schronów. Przyszedł dzień pożegnania. Ciężko było mi rozstać się z Taubą i było mi żal Pepy. Zapewniano nas, że wkrótce znowu się spotkamy, że przyjdą do nas albo my do nich pójdziemy. Los jednak chciał inaczej. Pepy ani Tauby, ani nikogo z tej grupy już nigdy nie zobaczyłem. Zginęli wszyscy z wyjątkiem Tauby. Historię, jak to się stało, usłyszałem od chłopów i poznałem następnie z innych źródeł.
Po odejściu moim i Eli późnym latem wszyscy udali się z lasu do opuszczonego przez Polaków domu, aby przeprać swoje rzeczy. Budynek ten był położony nie tylko blisko lasu, lecz także niedaleko szosy, którą jeździli Niemcy. Osoby z tej grupy rozpaliły ogień pod piecem i prały. W tym czasie szosą przejeżdżał oddział kawalerii własowskiej. To byli faszyści rosyjscy, którzy służyli w armii niemieckiej. Zauważywszy dym z komina, kilku skręciło i podjechało pod dom. Pepa i wszyscy pozostali za późno się zorientowali, a własowcy, rozpoznawszy Żydów, zabili ich strzałami z karabinów. Tylko Tauba, której w tym momencie nie było w domu, ocalała. Była na drzewie, gdzie zrywała wiśnie. Przeczekała tam, a własowcy jej nie zauważyli. Późniejszych losów dziewczyny nie znam. Najprawdopodobniej Tauba mieszka w Izraelu.
Biedna Pepa, tak marzyła o tym, aby przeżyć wojnę, kochać i być kochaną.
Jak już wspomniałem, tylko Ela wiedział o panu Stemporowskim, u którego ukrywałem się zimą. Postanowiliśmy pójść jeszcze raz do Michałówki, aby dowiedzieć się, co słychać u mojego gospodarza, czy jeszcze mieszka u siebie, czy już wyjechał z rodziną w obawie przed banderowcami. Wieczorem znaną drogą dotarliśmy do Michałówki. Podeszliśmy do zabudowań pana Stemporowskiego od strony pola, gdzie było wysokie żyto. W tym czasie Polacy, którzy jeszcze nie uciekli przed banderowcami, nie spali spokojnie w nocy, czuwali, gdyż obawiali się w każdej chwili napadu. Tej nocy na warcie stali pan Stemporowski i jego starszy syn Olek. Zobaczywszy, że przybliżamy się do stodoły, pomyśleli, że to dwaj banderowcy, i zaalarmowali cały dom. Pani Stemporowska z Lotą uciekły w żyto. Pan Stemporowski z Olkiem, w gotowości z pistoletem, czekali na nas. Gdy podeszliśmy bliżej, gospodarz mnie poznał, więc wyszedł z synem z ukrycia i przywitał się z nami. Bardzo ucieszyliśmy się z tego, że wszyscy żyjemy. Całą noc rozmawialiśmy i czuwaliśmy razem z panem Stemporowskim. Po północy wybuchł pożar niedaleko gospodarstwa państwa Stemporowskich, lecz nie mogliśmy ustalić, co się pali. To jednak był znak, że banderowcy też nie śpią.
Rano schowaliśmy się z Elą w stajni, aby sąsiedzi nas nie widzieli. Usłyszeliśmy strzały w pobliżu, warkot samochodów, więc wyczuliśmy, że coś się dzieje. Pan Stemporowski niebawem przyszedł, przyniósł nam kawałek chleba, słoniny i powiedział, że nocny pożar, który widzieliśmy, spowodowali banderowcy, którzy spalili mostek drewniany w Pawłowiczach. Niemcy przyjechali, aby spenetrować okolicę w poszukiwaniu sprawców. Lada chwila mogli zjawić się na podwórzu. Gospodarz radził nam więc, abyśmy ukryli się na polu w życie. Szybko wybiegliśmy ze stajni. Poprosiłem jeszcze pana Stemporowskiego o nóż, aby nakroić trochę chleba i słoniny. W pośpiechu przeciąłem sobie lewą dłoń. Bliznę po tym skaleczeniu mam do dziś. Wskoczyliśmy w żyto i poczuliśmy się znacznie bezpieczniej. Niemcy do południa jeszcze strzelali, szukali banderowców, ale do żyta się nie zbliżyli.
Wieczorem wyszliśmy stamtąd i razem z panem Stemporowskim pełniliśmy wartę. Nie mogliśmy wrócić do lasu, ponieważ mostek był spalony, a innego przejścia nie było. Następnego dnia znowu schowaliśmy się w życie. Po zmroku pan Stemporowski powiedział nam, że Niemcy już zbudowali nowy most, lecz radził, abyśmy nie wracali, gdyż przeprawa mogła być pilnowana. Zostaliśmy więc jeszcze zgodnie z poradą gospodarza. Widzieliśmy, jak Niemcy w kolejną noc co pewien czas przejeżdżali tankietką w stronę Wojnicy, obserwowali most i odpalali rakiety oświetlające. Musieliśmy wciąż pozostać u pana Stemporowskiego. W dzień nadal kryliśmy się w zbożu.
Po kilku dniach sytuacja się unormowała. Niemcy już nie przyjeżdżali. Pożegnaliśmy się z panem Stemporowskim i ze wszystkimi domownikami. Wzięliśmy sporo jedzenia i wczesnym wieczorem wyruszyliśmy z powrotem do lasu, bez problemu przeszliśmy też przez most. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że banderowcy wiedzą o naszym pobycie w lesie i schronach. Komendant banderowców ze wsi Siedliska, niejaki Szperko, był przy naszej kryjówce i oznajmił, że mamy przestać się ukrywać w lesie. Ponieważ Niemcy nie przyjeżdżają do wiosek, możemy wyjść z lasu i pracować u chłopów przy żniwach. Banderowcy zapewniali, że nas nie zabiją, lecz jeśli będziemy się dalej ukrywać w lasach, to nas zniszczą jako wrogów. W tym czasie banderowcy rzeczywiście nie ruszali Żydów. To była ich mądra taktyka. Chcieli, aby Żydzi opuścili swoje kryjówki z dwóch powodów. Po pierwsze, mieli pomóc przy żniwach, po drugie zaś, mogli być stale obserwowani. Do naszego lasu przybył wtedy Abram Tabacznik z Oździutycz (mieszka w Warszawie). Do tego czasu ukrywał się u gospodarza Polaka. Dotarła także Chajka, dziewczyna z Kisielina, oraz Berł Doliner z Zajęczyc ze swoją żoną i synkiem. Berł Doliner miał pistolet. Nowi przybysze również nas poinformowali o tym, że banderowcy na razie nie zaczepiają Żydów.