Powojenne Pomorze w obiektywie Kosycarzy
„Udało im się zatrzymać kawałek czasu. Magia w nich jakaś, czy coś?” – mówi właściciel zakładu fotograficznego na warszawskiej Pradze w filmie Łukasza Palkowskiego „Rezerwat”. I pokazuje dużo młodszemu od siebie mężczyźnie stare zdjęcia dzielnicy, w której przyszło mu pracować i mieszkać całe życie. Miejsca i postaci, których już nie ma. Miejsca i postaci, które od zapomnienia uratował ktoś, komu w odpowiednim czasie i momencie chciało się nacisnąć spust migawki.
O takich rejestratorach i „ocalaczach” pamięci jest właśnie ten tekst. Z tym że z warszawskiej Pragi przeniesiemy się kilkaset kilometrów na północ, do Gdańska. Poznamy nieżyjącego już Zbigniewa Kosycarza, zawodowego reportera, który od zakończenia wojny przez pięćdziesiąt lat robił zdjęcia w tej części Polski. A także Macieja Kosycarza, jego syna, również fotoreportera, który z powodzeniem kontynuuje dzieło swego ojca.
Archiwum, które kryje setki tysięcy zagadek
Nazwisko „Kosycarz” jest znane w Trójmieście. Z łączonego, oficjalnego resume obu dżentelmenów można by wynotować miliony wykonanych zdjęć, wiele publikacji w lokalnych, ogólnopolskich i zagranicznych gazetach, dziesiątki albumów z unikatowymi fotografiami Pomorza, dwa tytuły „Gdańszczanina Roku”. Ale dla przeciętnego Kowalskiego ważniejsze jest niekiedy to, że „Kosycarz” fotografował i fotografuje również i codzienne życie miasta.
Tak, wydarzenia i postaci z pierwszych stron gazet są ważne, ale nie tylko z tego składa się historia. Często więcej opowie nam o niej zdjęcie pani obwieszonej papierem toaletowym podczas PRL-owych eskapad na zakupy, czy tłumy gapiów podziwiających nowego „Malucha” pod Neptunem w latach, gdy o korkach nikt jeszcze w Polsce nie słyszał.
– Mój tata w swojej karierze zrobił około miliona zdjęć. Do tej pory udało mi się przejrzeć około trzydzieści procent wszystkich klatek. Jeszcze blisko siedemset tysięcy fotografii ojca czeka na odkrycie – uśmiecha się Maciej Kosycarz, z którym rozmawiam w siedzibie jego agencji „Kosycarz Foto Press” mieszczącej się w kamienicy przy Podwalu Staromiejskim. Dla mniej obeznanych z geografią Gdańska: miejsce to oddalone jest o przysłowiowy rzut beretem od Targu Węglowego, ulicy Długiej, czy siedziby lokalnej gazety „Dziennika Bałtyckiego” (o której będzie jeszcze tutaj mowa). Firma mieści się w dawnym mieszkaniu państwa Kosycarzów.
Milion zdjęć budzi wrażenie, ale warto dodać, że 50-letni dziś Maciej Kosycarz zrobił ich równie wiele… tylko że przez cztery lata. A w zawodzie jest już od prawie 25 lat. Fotografował dla gdańskich gazet, jego zdjęcia trafiały na okładki ogólnopolskich i zagranicznych pism.
Stało się po raz pierwszy w Gdańsku...
– Jestem patriotą lokalnym, nie wyobrażam sobie pracy w innym mieście. Dokumentuję wydarzenia na Pomorzu, robię to samo co mój ojciec – mówi fotoreporter.
Kiedy pytam, co takiego ciekawego jest w Gdańsku i ogólnie w Pomorzu, pada szybka odpowiedź: – Wie Pan, tu działo się i dzieje wiele ważnych wydarzeń. Często, kiedy opisuję swoje lub ojca zdjęcia, używam takich formułek: „Po raz pierwszy na świecie w Gdańsku…”, „Po raz pierwszy w Polsce na Pomorzu…”, „Największy… mieści się w Gdańsku”.
Widząc, że czekam na konkrety, Kosycarz kontynuuje: – Pierwszy koncert rockowy miał miejsce w Gdańsku, pierwszy festiwal jazzowy - w Sopocie, pierwszy Międzynarodowy Festiwal Piosenki – Sopot i Gdańsk, pierwsze po wojnie wybory Miss Polonia – Gdańsk, pierwsze pięcioraczki w Polsce – Gdańsk. Tutaj nastąpił też początek końca komunizmu, mam na myśli strajki sierpniowe w Gdańsku – wymienia mój rozmówca.
Każde z tych wydarzeń (i setki innych) zostały udokumentowane przez ojca lub syna, bohaterów niniejszego artykułu. Ten pierwszy miał tę przewagę, że robił zdjęcia w czasach, gdy niewiele osób zajmowało się fotografią. Niektóre z odświeżonych po kilkudziesięciu latach ujęć są więc unikatowe i potrafią wprawić w osłupienie nawet znawców tematu.
Uczę się Gdańska na nowo…
…od Macieja Kosycarza, który uważa, że co jak co, ale Pomorze i jego historię kojarzy dość dobrze. Już jako kilkulatek znał wszystkie niuanse wrześniowej obrony na Westerplatte, z czasem czytał coraz więcej o Gdańsku, a w latach 90., dzięki pracy reportera, znał już miasto niczym taksówkarz.
– Patrząc na stare zdjęcia ojca, można zobaczyć Gdańsk na nowo. Zdziwiłem się na przykład, jak zobaczyłem, że w miejscu, gdzie teraz jest Centrum Madison, był kiedyś bar rybny pod parasolkami. A na rogu Placu Dominikańskiego, obok dzisiejszego „U-7”, bar piwny i długie kolejki. Albo taka ciekawostka: mało osób wie, że „Zieleniak”, najbardziej znany wysokościowiec w Gdańsku był budowany… od góry. Postawiono dwie wieże obok siebie, budowa szła od ostatniego piętra w dół – mówi Kosycarz, prezentując kolejne zdjęcia ze swoich albumów fotograficznych.
„Perełek” jest tutaj całe mnóstwo. – Kompletnym zaskoczeniem była dla mnie fotografia, na której w wagonie tramwajowym nieistniejącej już oczywiście linii Stogi-Sopot widać bar, coś jak WARS na kolei. Ludzie jedli ciastka, pili kawę i jechali tramwajem. Nie widziałem nigdy czegoś podobnego – emocjonuje się mój rozmówca.
Najstarsze zdjęcie Gdańska zostało wykonane przez Zbigniewa Kosycarza w maju/czerwcu 1945 roku. Pokazuje ono słup ogłoszeniowy w centrum zrujnowanego miasta, na którym obok wielu plakatów niemieckich widać już jedno z pierwszych obwieszczeń po polsku. – Bardzo symboliczne ujęcie – komentuje Maciej Kosycarz.
– Jak to się stało, że Pana tata trafił do Gdańska? – zadaję kolejne pytanie.
– Gdańsk jawił mu się jako okno na świat. Dla młodego chłopaka to była wielka przygoda, takie El Dorado, chciał posmakować innego życia – zaczyna opowiadać jego syn.
Reporterskie szlify zdobywał w czasie wojny
Gdy Zbigniew Kosycarz przyjechał do Gdańska w 1945 roku, miał 20 lat i niemałe doświadczenie w pracy z aparatem. W czasie wojny zrobił swój pierwszy fotoreportaż z miejscowości Kęty, w której mieszkał. – Leżące kilkanaście kilometrów od Oświęcimia Kęty po 1939 roku zostały wcielone do Rzeszy, część ludzi wysiedlano do Generalnej Guberni. Tata potajemnie fotografował wysiedleńców – mówi Maciej Kosycarz.
W latach czterdziestych młody wówczas fotograf współpracował z komórką Armii Krajowej. Miał zadanie robić zdjęcia do fałszywych dokumentów dla uciekinierów z obozów. - Wszystko działo się w pobliskim lasku. Tata przychodził z aparatem, ubrany w białą koszulę. Rozwieszał ją na drzewie, służyła jako tło. Robił zdjęcie, a później musiał jeszcze przy pomocy pędzelka i farby odpowiednio wyretuszować twarz, by ukryć ślady po tym, co taki uciekinier przeszedł w obozie – wyjaśnia Kosycarz.
Co ciekawe, aparat przydał się także, kiedy Niemcy zostali pobici i pojawili się Rosjanie. Młody fotograf robił wówczas za pomocą farbek kolorowe (!) zdjęcia żołnierzom radzieckim, którzy przynajmniej do czasu aż Kosycarzowi nie skończyły się farby, bardzo sobie jego umiejętności chwalili.
Kiedy Kosycarz przyjechał pierwszy raz do grodu nad Motławą, w pierwszej kolejności zrobił to, co robi wiele osób, którzy nie mieszkali nigdy nad morzem. Sprawdził, czy woda w Bałtyku rzeczywiście jest słona. Widokiem, którego nigdy nie zapomniał, były jednak trupy niemieckich żołnierzy na plaży.
Mój tata był „oldschoolem”
Kosycarz szybko znalazł pracę jako fotoreporter. Pracował m.in. dla szwedzkiej agencji, a także robił zdjęcia na „Batorym”, podróżując do Ameryki, Kanady i Indii. Jego zdjęcia zaczęły ukazywać się w „Rzeczpospolitej”, „Przekroju”, a także lokalnym „Dzienniku Bałtyckim” i „Głosie Wybrzeża”.
Mój rozmówca określa swojego ojca jako fotoreportera ze starej szkoły: człowieka zawsze dobrze ubranego (w redakcji miał zawsze komplet dwóch-trzech garniturów), który potrafił opisać to, co fotografuje. Warto dodać, że starsi czytelnicy „Głosu Wybrzeża” pamiętają Zbigniewa Kosycarza nie tylko ze zdjęć, ale też krótkich i ciętych felietonów, w których występował pod pseudonimem „Drzazga”. Fotoreporter krytykował m.in. nieporządek na konkretnym podwórku czy sknocony remont ulicy. Co ważne, był skuteczny, otrzymywał więc sporo listów z prośbą o interwencję, zaczynających się od: „Drogi Drzazgo…”
Nie brakowało mu również swoistej fantazji. Kiedy w 1952 roku popłynął na igrzyska do Helsinek, nie miał żadnej dziennikarskiej akredytacji. Bez takiego dokumentu trudno było myśleć o zrobieniu dobrych zdjęć. Kosycarz dopiął jednak swego. Zauważył, że dokument akredytacyjny podobny jest do… gdańskiego biletu miejskiego. Bilet zawędrował więc w rondo kapelusza, a młodego i pewnego siebie fotografa nikt już nie niepokoił. – Numer życia – śmieje się jego syn.
– Mój ojciec nie robił tylko oficjalnych zdjęć do gazety – zaznacza. – Interesowało go wszystko. Chłop z furmanką, puste sklepy, czy długie kolejki po chleb.
– Ale w tamtych latach nikt mu chyba takich fotografii „nie puścił”? – dociekam.
– Oczywiście, że nie. Robiąc te zdjęcia, wiedział, że nikt ich mu nie opublikuje. Chciał to jednak dokumentować, uważał, że to ważne – odpowiada 50-letni fotoreporter.
Z tych zdjęć nauczysz się historii
Czasem jednak Zbigniew Kosycarz wściekał się na ludzi w redakcji, że jego temat nie pojawił się w gazecie. – Kiedyś w latach 70. ojciec zrobił zdjęcia pożaru w Oliwie. Strażacy polali go wodą, zachorował później od tego, ale tematu mu nie puścili. Cóż, Polska miała być krajem ludzi szczęśliwych, wszelkie klęski dotykały przecież tylko kraje zachodnie – mówi z przekąsem.
Zrozumiałym jest, że w tamtym reżimie oficjalnie nie mogło pokazać się też żadne zdjęcie z wydarzeń grudniowych. W 1970 roku Zbigniew Kosycarz zrobił ich niemało, jedno z nich trafiło nawet na Zachód, przez co miał później nieprzyjemności w redakcji.
Co ciekawe, na jednej z fotografii widać zabitego wówczas w Gdańsku mężczyznę, ale do dzisiaj nie udało się go zidentyfikować.
Maciej Kosycarz nie dość, że robi własne zdjęcia, prowadzi własną firmę i wydaje cieszące się wielkim zainteresowaniem albumy fotograficzne o Gdańsku i Pomorzu, to znajduje czas na porządkowywanie archiwum ojca. Tworzy podpisy, nazywa miejsca, a czasem... zamienia się w detektywa i próbuje ustalić, co tak właściwie widać na zdjęciu. W dojściu do prawdy pomagają mu często internauci, ale wciąż wiele fotografii pozostaje zagadką.
Kiedy pytam Macieja Kosycarza, jakie najważniejsze wydarzenia z gdańskiej historii znalazły się na jego i jego ojca zdjęciach, słyszę: - Zniszczony, powojenny Gdańsk, jego odbudowa, pierwszy koncert rockowy (w Rudym Kocie) w Polsce, wizyta de Gaulle'a, grudzień 70, narodziny pięcioraczków, sierpień 80, mecz Juventus-Lechia Gdańsk, wizyta papieża w 87 roku, wybory w 89 roku, Euro w Gdańsku i sporo nowych inwestycji w mieście.
– Przede wszystkim jednak są tu przedstawieni zwykli ludzie, którzy na swój sposób tworzą historię tego regionu – podkreśla 50-letni fotoreporter.
Robię lepsze zdjęcia od ojca!
Mimo że obu Panów łączyła wspólna pasja robienia zdjęć, na palcach jednej ręki można policzyć fotografie, na której można zobaczyć ich razem. - Muszę przyznać, że ojciec miał dla mnie mało czasu, ciągle pracował. Jak miał odejść na emeryturę, to następnego ranka po pożegnalnej imprezie ubierał się i szedł do pracy. Były czasy, że prawie w ogóle go nie widziałem. Nawet zacząłem mówić „tato” do malarza, który remontował naszą kamienicę – uśmiecha się na to wspomnienie. – Ojciec nie nauczył mnie też techniki fotografowania, mówił mi tylko: „Pamiętaj, że to nie aparat robi zdjęcia, a człowiek”. Może dlatego przez długi czas miałem różne „rzęchy”, jakieś stare aparaty – śmieje się.
W trakcie rozmowy do pokoju wchodzi Konrad, kilkunastoletni syn Macieja Kosycarza. Ojciec jest z niego dumny, bo niedawno zajął siódme miejsce w olimpiadzie wiedzy o Gdańsku. Póki co chłopak nie myśli o pójściu w ślady taty i dziadka, ale nosi przy sobie niewielką cyfrówkę. Pokazuje ojcu dwa zdjęcia, które zrobił wcześniej. – A nie boisz się fachowej krytyki ojca? – żartuję. – Przecież wiadomo, że robię lepsze zdjęcia od ojca – odpowiada żartobliwie nastolatek.
Jeżeli okaże się to kiedyś prawdą, niech Bóg ma… a tak poważnie, album „Kosycarza” o Gdańsku w latach 1945–2045 byłby naprawdę zacny.