Poniatowskich herbu Ciołek droga do sławy

opublikowano: 2019-07-12, 15:06
wszelkie prawa zastrzeżone
W I połowie XVIII wieku, dzięki talentom i aktywności politycznej kasztelana krakowskiego Stanisława Poniatowskiego, jego ród staje się jednym z najbardziej wpływowych w Rzeczpospolitej.
reklama

Wołczyn, styczeń 1732 r. Poniatowscy herbu Ciołek

W dalekim kraju, leżącym w połowie drogi między wschodem a zachodem, będącym przystankiem między surowym krajobrazem nadbałtyckich krain a tureckimi quasi-państwowymi plemionami wyznawców Mahometa, w miejscu bogatym w urodzajną glebę, w lasy pełne dzikiej zwierzyny,

Stanisław Poniatowski 1676-1762 (kasztelan krakowski) na obrazie Marcello Bacciarellego

w ludzi pełnych fantazji, stał modrzewiowy, jednopiętrowy dwór z murowanymi skrzydłami. Projektowany przez francuskich mistrzów, dekorowany z udziałem włoskich artystów, stanowił prawdziwie książęce gniazdo. I chociaż wszechwładna szlachta głosiła między sobą równość, byli wśród tej równości równi i równiejsi, a jedni drugim kłaniali się w pas i najmowali się u nich na służbę za pieniądze. Do tych, którym się kłaniano, należał z pewnością, choć dopiero od niedawna, ród Poniatowskich.

Generał Stanisław był twórcą potęgi swojego rodu. Droga do chwały nasączona była w jego przypadku krwią i potem wylanym na dziesiątkach pól bitewnych w Europie. Będąc u Szwedów na służbie, dwakroć ratował ich króla z ramion śmierci, a chanów tureckich tak ze sobą skłócił, że ci wydali Rosji wojnę. Mówili o nim kanclerze, królowie, pisali o nim artyści. Generał również pisał, siedząc teraz w zaciszu swego gabinetu. Wysyłał listy do Paryża, Sztokholmu, Rygi. Słowem – prowadził politykę. Jego światową klasę potwierdzono w Rzeczpospolitej wszem wobec, do ożenku mu dając najbardziej pożądaną pannę w kraju, Konstancję z Czartoryskich, rodu starego jak sami Piastowie, z którymi to zresztą władcami książęta byli spokrewnieni.

We dworze Wołczyńskim, będącym dziedziczną majętnością Czartoryskich, nigdy nie było spokoju. Wszyscy okoliczni, a nawet zagraniczni szlachcice średniego szczebla garnęli się do potęgi, gotowi szukać tu opieki, ofiarować swe służby, zapewniać o oddaniu i wdzięczności. Inni przychodzili owych gości zagranicznych podglądać i zażyć „wielkiej Europy”, która przechodziła w tym czasie piękne przemiany.

Nie inaczej było tego dnia, kiedy Konstancja przyjmowała wraz z gromadą dzieci swoich gości, aby te od młodego nauczyły się sobiepaństwa, protokołu królewskiego i sprawiedliwych sądów. W kraju tym to, co było wyjątkowe, to ilość władców równa ilości wielkich posiadłości ziemskich2, a tyle tu było sprzecznych interesów, ile możnych rodów, ile mocarstw w Europie, które miały pieniądze do stracenia3. Konstancja, której ambicja była większa od sierpniowych zbiorów zbóż, miała plany co do swoich potomków, aby ich w tej feudalnej hybrydzie umieścić na właściwym miejscu. Dzieci czworakowały tedy w sali audiencyjnej, gaworząc wesoło i rozpychając się między sobą. Przyglądało się temu ludzi wystrojonych blisko pół setki, każdy gotów roztkliwiać się nad malcami na zlecenie ich matki. Pani domu siedziała pewnie na podwyższeniu, z surowym wyrazem twarzy zbywając podobne umizgi kiwnięciami głowy i cierpkimi półuśmiechami. W rogach komnaty stało czterech barczystych dragonów z chorągwi rodzinnej, którzy przywdziawszy czerwono-błękitno-białe stroje z wyszytym herbem rodowym Ciołek, przysięgali rodzinie dozgonną lojalność. Oni to dbali o bezpieczeństwo pani i młodych Poniatowskich. We dworze było jeszcze dwustu podobnych im na zawołanie, a w razie potrzeby mogła się ta liczba w kilka godzin zwielokrotnić.

reklama
Konstancja Poniatowska na obrazie Marcello Bacciarellego (obraz zaginiony w czasie niemieckiej okupacji 1939-1945)

Wkraczali kolejni goście, przynosząc nowiny, dary i błagania. Konstancja, urodzona do rządzenia i najwyższych godności, gwałtowna i inteligentna, o niespożytej energii, sądziła kolejnych interesantów, uzależniając ich los od swojego kaprysu. Po jakimś czasie odprawiono część służby i gdy gapie zbierali się już powoli do wyjścia, przyszedł paź Stanisława, Władysław, herbowy Półkozic, z nowiną, że zamówiono znachorkę. Czarownica podobna do tych, których stosy rozświetlały całą oświeconą, zachodnią część Europy, przejeżdżała nieopodal dworu, udając się do Wilna. Konstancja zgodziła się na pokaz, przeto wszyscy zgromadzeni ciekawi nadchodzącego widowiska usiedli na miejsca. Było w tym narodzie umiłowanie do przepowiedni, a pomimo setek lat minionych pozostało obok anarchicznego feudalizmu także zamiłowanie do zabobonów i bajań ludowych.

Podwójne dębowe drzwi okute żelazem, ze srebrnymi zdobieniami i klamkami w kształcie lilii otworzyły się na oścież. Do środka weszła staruszka okryta ciemnofioletowymi płótnami. Niewysoka kobieta szła powoli, płynnie, bez wahania. Oczy miała na wpół przymknięte i mamrotała coś pod nosem. Kto mógł, dostrzegł wyłaniające się spod okrycia głowy zmarszczki, które przeorały jej twarz przez lata spędzone w leśnych chatach, z dala od ludzi. Przeżegnali się jedni, inni patrzyli jak zahipnotyzowani. Woń ziół rozeszła się po pomieszczeniu, a nie był to szafran, tak ukochany przez naród, ani pieprz, tylko dziurawiec. Tajemnicze zioło od wieków babki obecnych na sali wkładały swoim dzieciom do pieluch, aby te nie padły ofiarą straszliwych dziwożon przychodzących w nocy do zagród i tajemniczych mar leśnych, które wielkimi ślepiami, niepodobnymi wcale do zwierzęcych, zerkały z zagajników na wiejskie gospodarstwa. Konstancja również poczuła nieprzyjemny zapach, ale wiedziona ciekawością i ciągotkami do popularnej metafizyki, pokiwała znacząco do stojącego nieopodal pazia, dając znak, że wszystko jest w porządku. Zacisnęła szczęki, gdy starucha zbliżyła się do dzieci. Spojrzała raz jeszcze na pazia, który bez wahania zaszedł kobietę od tyłu. Przeżegnał się i położył dłoń na głowni szabli, która to broń w tym kraju przybrała doskonałe formy, gotów w mgnieniu oka wyciągnąć ją i zakończyć całą przygodę jednym cięciem.

reklama

Nikt się nie poruszał. Ludzie zamarli, wciągając powietrze do płuc. Staruszka pochyliła się, mamrocząc nad gromadą dzieci i przyglądając im się uważnie. Kto usłyszał jej słowa, ten przeląkł się jeszcze bardziej. Kobieta nie mówiła językiem francuskim, stworzonym do miłości i poezji, ni angielszczyzną pierwszą w żartach i polityce, ni niemieckim, który każdemu rozmówcy narzucał porządek. Nie był to żaden ze znanych języków.

Wiedźma sięgnęła dłonią w kierunku jednego malca. Paź naprężył się do skoku. Na zewnątrz pałacu zarżał koń, czego nikt by nawet nie zauważył, gdyby wiedźma, zlękniona po raz pierwszy, nie cofnęła ręki. Spojrzała raz jeszcze na dzieciaka, którego chciała dotknąć. Kto stanąłby z nią twarzą w twarz, dostrzegłby w jej oczach głęboki smutek. Znachorka znów zaczęła okrążać gromadkę, przyglądając się magnackim dzieciom. Od czasu do czasu kręciła głową lub wyrzucała ręce w powietrze w niemym geście. W końcu stanęła, spoglądając na najmłodsze z dzieci. Skupiona przyciszyła głos i zaczęła szeptać coraz szybciej. Nachylała się, a jej powieki podnosiły się stopniowo, ukazując przekrwione białka. Zaśmiała się ochrypłym, szaleńczym głosem, wypluwając przy tym sporo śliny. Ludzie zjeżyli się na podobne czary, stali jednak dalej otumanieni oparami i hipnotyzującym urokiem obcej. Wiedźma podniosła wybrane dziecko. Obchodziła się z nim bardzo ostrożnie i z szacunkiem, jakby od tego zależało jej życie, co zresztą było zgodne z prawdą.

reklama
Pałac Stanisławówka w Grodnie (wg. Napoleona Ordy)

Trzymając maleństwo na rękach, wiedźma odwróciła się do Konstancji Poniatowskiej i w geście tryumfu wzniosła dziecko ponad głowę.

– Kto za lat trzydzieści parę żyw będzie, ten ma przed sobą króla! – kobieta krzyknęła w najczystszej polszczyźnie.

I znów zapadła cisza. Kilka osób skłoniło mimowolnie głowy. Wiedźma, nie zważając na to, brała malucha w ramiona, tuliła go do piersi, obracała się z nim i wielce się radowała. Radowała się też Konstancja, bo choć była światłą osobą i ze świecą można było szukać lepiej wykształconych, to znała przecież siłę słów, które raz wypowiedziane rzucały na kolana całe potężne narody, potrafiły zrywać sojusze i – jak miała nadzieję – miały cudowną moc stwórczą.

Ten tekst jest fragmentem książki Przemysława Dębskiego,,Magnaci. Ostatni polski król”:

Przemysław Dębski
„Magnaci. Ostatni polski król”
cena:
44,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Novae Res
Rok wydania:
2019
Okładka:
ze skrzydełkami
Liczba stron:
516
Format:
130x210 mm
ISBN:
978-83-8147-394-1

Gdańsk 1734 r. Poniatowscy herbu Ciołek

Brukowaną ulicą wypełnioną ludźmi wszelkich narodowości poruszała się zdobiona kareta z herbem Ciołek, otoczona czterema dragonami. Pierwsze zimowe podmuchy smagały bezlitośnie po pancerzach wyrośniętych żołnierzy, mających swą powagą chronić rodzinę rozchwytywanego generała Poniatowskiego w trakcie trwającego bezkrólewia. Stronnictwa dwóch kandydatów chciały mieć przy sobie wielkiego wojownika, którego imię rozsławiano w całej Europie. Gotowi byli zrobić wszystko, żeby zachęcić go do lojalności wobec nich.

Stanisław August w stroju koronacyjnym (aut. Marcello Bacciarelli , domena publiczna).

Z okien starych kamienic ozwały się strzały. Dwóch dragonów bez słowa skargi spadło ze swych koni na ziemię, dławiąc się własną krwią. Trzeci sięgnął po pistolet i oddał nawet kontrujący strzał, ale prędko dosięgła go kolejna salwa przeciwnika. Ostatni z obrońców zdołał doskoczyć do karety.

– Uciekaj! W kłusa! – krzyknął do woźnicy. Ten kilkukrotnie strzelił z bicza. Przerażone zwierzaki spięły potężne mięśnie i w kilka uderzeń serca poderwały wóz do dramatycznej ucieczki. Ostatni z żywych dragonów towarzyszył rodzinie Poniatowskich, dopóki naprzeciwko nich nie ujrzał kilkunastu jeźdźców czyhających na nich z przygotowaną bronią. Nie zastanawiając się ani chwili, zawołał głosem pełnym determinacji:

reklama

– W prawo! Jedź w prawo!

Woźnica skręcił ostro, ledwo nie przewracając niestabilnego wozu. Przeciwnicy zorientowali się, że ich ofiara ucieka, i ruszyli w kierunku wozu. Ostatni z dragonów Poniatowskich rozpędził konia, wyprowadzając go wprost na nadjeżdżającą grupę. Wypalił z pistoletu, trafiając jednego z napastników w ramię. Tamten złapał ręką za miejsce, w którym kula otarła się o kość, i syknął z bólu. Jego towarzysze wycelowali w pędzącego na nich jeźdźca. Pociągnęli za spust, zrzucając go bez życia z konia, i popędzili w ślad za karetą.

Woźnica omijał na tyle, na ile mógł, uliczne kramy, żebraków, przestraszonych przechodniów. Z karety wyglądała Konstancja Poniatowska, która pod nieobecność męża pozostała sama z dziećmi. Najstarszy, Kazimierz, chociaż jeszcze dziecko, zakasał rękawy i napuszył się, gotowy do bitwy. Towarzyszący mu Franciszek wyglądał na wystraszonego w przeciwieństwie do Aleksandra, który wystawił głowę przez okno, pokrzykując na woźnicę. Dziewczynki wtulone w mamę trzymały najmłodszych potomków: Stasia i Andrzeja. Twarz ich rodzicielki spiął złowieszczy grymas. Pełne skupienie Konstancji, obserwującej przez okno całe zajście, pozwoliło jej w porę dostrzec kolejną zasadzkę. Na wysokości głowy woźnicy, pomiędzy kamienicami, zawieszono sznurek.

– Skręcaj! Skręcaj! – krzyknęła, aby woźnica pociągnął za lejce, zjeżdżając do bocznej alejki.

Ozdobna kareta nie była przystosowana do takich manewrów. Tym razem wchodząc pod zbyt dużym kątem w zakręt, przechyliła się, niebezpiecznie uderzając w kamienną ścianę budynku. Pani Poniatowska rzuciła się na dzieci, amortyzując uderzenie. Leżała wściekła na ziemi, drżącymi rękami obejmując swoje największe skarby. Z nosa kapała jej krew.

– Nadchodzą – krzyknął woźnica.

Pani Konstancja usłyszała, jak sługa zeskakuje z powozu i ucieka w boczną uliczkę.

reklama

– Niech nadchodzą – powiedziała do siebie.

Stukot końskich kopyt narastał stopniowo. W końcu wszystkie odgłosy ustały. Pani Konstancja wzdrygnęła się, gdy ktoś zapukał do drzwiczek.

August III Wettyn w stroju polskim (aut. Louis de Silvestre, domena publiczna).

– Pani Konstancjo, proszę być spokojną. Nikomu nie stanie się krzywda.

– Mąż was pozabija! Rozumiesz to, chłopie?

– Pani wybaczy, nie jestem chłopem. Zapewniam, że to tylko niezbędne środki ostrożności.

Drzwiczki otworzyły się, do środka zajrzało czterech wąsatych, grubych szlachciców poubieranych w kontusze. Ku zaskoczeniu wszystkich obecnych malutki Aleksander wyskoczył z karety i zaczął okładać pierwszego napotkanego przeciwnika pięściami. Ten chwycił go delikatnie oburącz i przytrzymał. Napastnicy uśmiechnęli się na ten piękny widok.

– No proszę, rośnie nam zastępca pana generała. Pan wojewoda Józef Potocki przesyła pozdrowienia i uprzedza, żeby nie mieć mu za złe, że weźmiemy pod opiekę jednego waćpani syna. Musimy mieć pewność, że pani mąż opowie się za koronowaniem Stanisława Leszczyńskiego. To dla nas bardzo ważne. W dowód uznania za ten brawurowy pokaz odwagi zostawimy tego bohatera z panią. Weźmiemy innego…

– Nie waż się dotykać moich dzieci! – krzyczała Konstancja, jednak ludzie Potockiego nic sobie z tego nie robili. Dowódca skinął na dwóch pozostałych i wskazał im dwuletniego Stasia. Ten oddał się przerażony w ręce nieprzyjaciela, nie rozumiejąc sytuacji. Dwóch ludzi Potockich siłowało się w tym samym momencie z panią generałową.

– Pani syn zostanie objęty ochroną w Kamieńcu Podolskim, zaopiekuje się nim człowiek honoru, Wacław Rzewuski – tłumaczył dowódca porywaczy.

– Wy nie macie honoru, gnido! – usłyszał w odpowiedzi od pani Poniatowskiej i zrezygnował z dyplomacji.

Konstancja została sama w środku zimnego miasta. Pod jej ręką tuliły się dzieci. Wszystkie oprócz zmęczonego Aleksandra, który obrażony wyszedł z karety, i Stasia siedzącego teraz na koniu zamaskowanego awanturnika. Na jego powrót do domu matka czekała ponad rok. W tym czasie zarówno generał

Poniatowski, jak i wojewoda Potocki zmienili obóz, popierając przyszłego króla, Augusta III Wettyna.

Ten tekst jest fragmentem książki Przemysława Dębskiego,,Magnaci. Ostatni polski król”:

Przemysław Dębski
„Magnaci. Ostatni polski król”
cena:
44,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Novae Res
Rok wydania:
2019
Okładka:
ze skrzydełkami
Liczba stron:
516
Format:
130x210 mm
ISBN:
978-83-8147-394-1
reklama
Komentarze
o autorze
Przemysław Dębski
Pisarz. Autor powieści „Magnaci. Ostatni polski król” (2019).

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone