Polskie podziemie kontra zbrodnie III Rzeszy
Rankiem 20 kwietnia 1943 roku, w dzień urodzin Hitlera, wyższy dowódca SS i policji Friedrich Wilhelm Krüger wyszedł ze swego mieszkania na Wawelu i jak co dzień ruszył do biura w siedzibie władz GG znajdującej się w zachodniej części Krakowa. Około godziny 9.50 „dwaj przystojni, dobrze ubrani mężczyźni wyskoczyli spod wiaty” i „rzucili dwie bomby, które […] eksplodowały tuż za moim samochodem, powodując uszkodzenie tylnego prawego koła i opony oraz dziurawiąc bak z paliwem”. Szef policji wyszedł z zamachu bez szwanku, ale inni słudzy reżimu nie mieli tyle szczęścia. W 1943 roku zabitych zostało ponad 300 niemieckich żandarmów, około setka agentów i konfidentów Gestapo, jak również wielu członków administracji cywilnej, w tym kierownik warszawskiego Arbeitsamtu Kurt Hoffmann.
Ta zamachy na Niemców w połączeniu z innymi aktami sabotażu i walkami na Zamojszczyźnie wywoływały jeszcze surowsze represje okupanta, których kulminację stanowił wspomniany wcześniej dekret Franka z 2 października 1943 roku zezwalający na przeprowadzanie zbiorowych egzekucji. Głównym ośrodkiem akcji bojowych podziemia, a zarazem miejscem najsurowszych represji niemieckich była Warszawa. We wrześniu 1943 roku Himmler mianował Franza Kutscherę dowódcą SS i policji w dystrykcie warszawskim. Mordował on wcześniej białoruskich chłopów, a po przybyciu do Warszawy wydał rozkaz przeprowadzenia potężnych łapanek, które rozpoczęły się 13 października. Następnego dnia Ludwik Landau odnotował dalsze obławy „w całym mieście”. Głównym celem łapanek byli „mężczyźni, zwłaszcza młodzi, ale reguły nie ma”. Niemcy zgarniali bowiem również „starsze kobiety i dzieci, z ulicy i z sąsiednich domów”. Dzień później pamiętnikarz zauważył, że aresztowani „nie są to żadne wybitniejsze osobistości, pierwsi lepsi napotkani i zagarnięci ludzie”. W ciągu następnych tygodni w ruinach getta rozstrzelano tysiące ludzi, ale już 16 października ludzie Kutschery przeprowadzili pierwszą z około trzydziestu ulicznych egzekucji. Typowym przykładem takiej akcji było rozstrzelanie 21 listopada 20 osób na Nowym Świecie, najelegantszej ulicy w Warszawie. Według relacji naocznego świadka: „Policja niemiecka opróżniła nie tylko ulice, ale wszystkie sklepy, lokale, bramy”. Lokatorom sąsiednich budynków zabroniono wyglądać przez okna. Ofiary przywieziono ciężarówką z więzienia na Pawiaku: „Mieli ręce związane do tyłu, oczy zawiązane, a ponadto powiązani byli parami. Podobno mieli coś w ustach, aby nie mogli krzyczeć”. Po zakończeniu egzekucji ulicę wysprzątali cywile z łapanki i chwilę potem jedynym śladem dokonanej zbrodni był już „tylko mokry mur, chodnik i jezdnia”. W takich miejscach ludzie zostawiali później kwiaty i zapalone znicze, ale ci, którzy tak robili, sami również narażali się na niebezpieczeństwo, jak to było na przykład po przeprowadzonej 23 października nad brzegiem Wisły egzekucji, w czasie której rozstrzelano 25 osób. Jak pisał pewien świadek tych wydarzeń: „koło Wału Miedzeszyńskiego ciągną tłumy mieszkańców Saskiej Kępy, by zbroczony krwią piasek pokryć kwiatami. Posterunki niemieckie z mostu Poniatowskiego otwierają ogień z karabinów maszynowych. Ludzie uciekają. Zostają kwiaty, wśród których płoną świeczki, zostają trupy dwóch kobiet i jakiegoś uczniaka, którzy nie zdążyli uciec”. Począwszy od końca października, po każdej egzekucji na murach wywieszano obwieszczenia z nazwiskami zamordowanych oraz osób aresztowanych, którym „zawieszono wyrok” pod warunkiem „dobrego zachowania” ogółu ludności. Fakt, że takich zakładników rozstrzeliwano na ulicach co kilka dni przez blisko cztery miesiące, można uznać za potwierdzenie, że nie osiągały one zamierzonego efektu odstraszającego.
Ta eskalacja terroru raczej nie zapowiadała nowego otwarcia w relacjach polsko-niemieckich, na którym rzekomo zależało Frankowi. W rzeczywistości 15 stycznia 1944 roku w Krakowie generalny gubernator oznajmił przywódcom NSDAP: „Nie wahałem się ogłosić, że za każdego zabitego Niemca zostanie rozstrzelanych stu Polaków”. Tamtego wieczoru był na przedstawieniu Zemsty nietoperza. Znacznie mniej przyjemny wieczór czekał go dwa tygodnie później, gdy jechał nocnym pociągiem do Lwowa: 29 stycznia 1944 roku o godzinie 23.17 w odległości 22 kilometrów od Krakowa „głucha eksplozja” częściowo wykoleiła skład. Frank nie ucierpiał w tym zamachu i następnego dnia udał się do Lwowa samolotem, aby wrócić 31 stycznia tym samym środkiem transportu. Decyzja ta okazała się całkiem słuszna, gdyż 1 lutego wyższy dowódca SS i policji Koppe zameldował generalnemu gubernatorowi, że pociąg, którym miał wracać do Krakowa, także został wykolejony na minie. Tego samego dnia na Wawel dotarła wiadomość, że w Warszawie zastrzelony został Kutschera, w biały dzień o 9.00 rano tuż koło głównej komendy policji. W odwecie za ten zamach Niemcy zamordowali ponad 1000 warszawiaków, ale 15 lutego 1944 roku uliczne egzekucje zostały wstrzymane. Analizując zabójstwo Kutschery, Koppe zauważył, że polskie podziemie mierzyło przede wszystkim w SS i policję, o czym on sam miał się przekonać już w lipcu tego samego roku, gdy ledwo uniknął zamachu w Krakowie. A zatem żaden Niemiec, nawet ten najpilniej strzeżony, nie mógł się czuć bezpiecznie w GG.
Ruch oporu przeciwko rządom niemieckim zaczął się tworzyć od samego początku okupacji. Faktycznie ziarno, z którego miało później wyrosnąć Polskie Państwo Podziemne, zostało zasiane, gdy trwała jeszcze kampania wrześniowa. Pod koniec oblężenia Warszawy najstarszy rangą oficer w mieście generał Juliusz Rómmel polecił generałowi Michałowi Tokarzewskiemu-Karaszewiczowi kontynuować walkę w podziemiu. Było to świadome nawiązanie do polskiej tradycji konspiracji i powstań narodowych z czasów rozbiorowych, która stanowiła bardzo ważny element kultury narodowej, sławiony w literaturze oraz przekazywany w szkołach i tradycji rodzinnej. Tokarzewski, w opinii jego współpracownika Stefana Korbońskiego, był „urodzonym politykiem, co obok ujmującego zachowania i sposobu bycia ułatwiało mu stosunki z ludźmi”. Generał przystąpił do tworzenia zalążków sztabu wojskowego i rozpoczął rozmowy z przedstawicielami głównych partii politycznych, co w rezultacie doprowadziło do utworzenia w październiku 1939 roku organizacji o nazwie Służba Zwycięstwu Polski (SZP). Jej celem była kontynuacja walki z Niemcami aż do wyzwolenia kraju i ustanowienie tymczasowych struktur władzy w zastępstwie przedwojennego reżimu, którego przywódcy uciekli z kraju. W tym celu Tokarzewski nawiązał współpracę z radą polityczną reprezentującą trzy główne partie polityczne, a mianowicie Polską Partię Socjalistyczną (PPS), umiarkowanie lewicową partię chłopską Stronnictwo Ludowe (SL) oraz prawicowe Stronnictwo Narodowe (SN). Generał musiał jednak przezwyciężyć nieufność polityków takich jak Korboński (SL), którzy pomimo osobistej sympatii nie ufali wojskowym z powodu ich roli w reżimie sanacyjnym z lat trzydziestych i dlatego nie chcieli się zgodzić na utworzenie takiej organizacji podziemnej, w której decydujący głos należałby do oficerów.
Znacznie większe obawy żywił w tej kwestii Władysław Sikorski, były generał i przeciwnik sanacji, który został premierem polskiego rządu na uchodźstwie utworzonego we Francji. Chciał on jednoznacznie zerwać z przedwojennym reżimem i nieufnie podchodził do organizacji konspiracyjnej utworzonej bez jego zgody w kraju. Dlatego pod koniec 1939 roku Sikorski i jego ministrowie rezydujący we francuskim Angers polecili utworzyć na miejsce SZP nową organizację wojskową podlegającą bezpośrednio premierowi RP, której nadano nazwę Związek Walki Zbrojnej (ZWZ). Organizacja została podzielona na dwie strefy okupacyjne mające własnych dowódców podlegających bezpośrednio rządowi w Angers, przez co Tokarzewski został pozbawiony ogólnego kierownictwa w kraju. Mianowano go za to komendantem obszaru lwowskiego, co, jak podejrzewał Korboński i inni, było celową próbą pozbycia się go. Tokarzewski był bowiem dobrze znany w swoim rodzinnym mieście, dzięki czemu Sowieci łatwo mogli go zidentyfikować, co w rezultacie zakończyło się jego aresztowaniem, gdy w marcu 1940 roku próbował przedostać się do Galicji. Po upadku Francji zniesiono podział ZWZ na dwie strefy okupacyjne, a komendantem głównym organizacji został Stefan Rowecki (pseudonim „Grot”), który wcześniej był zastępcą Tokarzewskiego w SZP, a następnie komendantem obszaru warszawskiego ZWZ. Teoretycznie struktury organizacji obejmowały całe terytorium przedwojennej Polski, ale jej działalność koncentrowała się głównie w Generalnym Gubernatorstwie, między innymi z powodu surowych represji, jakie spadły początkowo na Polaków w radzieckiej strefie okupacyjnej i na terenach wcielonych do Rzeszy.
Tekst jest fragmentem książki „Generalne Gubernatorstwo. Mroczne serce Europy Hitlera” :
Jednak nawet gdy ZWZ ugruntował swoją pozycję, był tylko jedną z wielu organizacji ruchu oporu. Jesienią 1939 roku pojawiły się setki zazwyczaj lokalnych grup konspiracyjnych, powstających często na bazie przedwojennych stowarzyszeń, począwszy od partii politycznych po kluby sportowe. Tokarzewski był w stanie nawiązać współpracę SZP z niektórymi organizacjami, zwłaszcza z komórką konspiracyjną w Krakowie kierowaną przez Tadeusza Komorowskiego (pseudonim „Bór”). Jednak wielu początkowo wolało się trzymać z daleka od SZP/ZWZ, co w dużej mierze wynikało z niechęci do przedwojennego rządu i dowództwa wojskowego, które jeszcze bardziej zhańbiło się w oczach większości Polaków, uciekając w 1939 roku za granicę. Zarówno rząd na uchodźstwie, jak i ZWZ były w większości wolne od dziedzictwa sanacji, lecz nieufności wobec przedwojennych wojskowych nie było łatwo rozwiać. Dodatkowym osłabieniem dla rodzącego się podziemia była śmierć czołowych postaci polskiego życia politycznego zamordowanych w czasie Akcji AB, wśród których znaleźli się Maciej Rataj z SL i Mieczysław Niedziałkowski z PPS. Korboński z perspektywy lat stwierdzał: „Dziś, gdy piszę te słowa, rozumiem, jak byliśmy wówczas naiwni i nieostrożni”. Jak wspominał, poza tymi, którzy z różnych powodów się ukrywali, „wszyscy inni pozostali w swych przedwojennych mieszkaniach lub powrócili do nich z wędrówki wojennej”. Takie zachowanie wynikało przede wszystkim z niedoceniania bezwzględności przeciwnika, ale prawdopodobnie także z powszechnego przekonania, iż wojna będzie krótkotrwała. Wszyscy Polacy wierzyli bowiem w dobrą wolę i potęgę militarną aliantów zachodnich. Gdy te oczekiwania rozwiały się wiosną 1940 roku, morale upadło. „Wierzyliśmy, że Francja uratuje i nas, i świat cały – pisał Wacław Śledziński w lipcu 1940 roku. – Z upadkiem Francji zawaliły się nasze wielkie nadzieje i zawalił się chyba cały świat”.
W tych okolicznościach stało się oczywiste, że walka będzie długa. W lutym 1942 roku ZWZ rozkazem Sikorskiego przemianowany został na Armię Krajową (AK). Organizacja zaczęła przygoto-wania do spodziewanej walki, werbując, szkoląc i uzbrajając kadry dla przyszłego powstania. Broń pozyskiwano ze skrytek pozostawionych w 1939 roku, zdobywano na Niemcach, kupowano na czarnym rynku, otrzymywano ze zrzutów powietrznych RAF-u (od 1941 roku), produkowano w konspiracyjnych warsztatach AK lub potajemnie w zakładach niemieckich. Kluczowe znaczenie miała kwestia podporządkowania AK innych ugrupowań konspiracyjnych, których było bardzo wiele. Proces ten był długi, żmudny i nigdy nie udało się go całkowicie doprowadzić do końca. Jedynie socjaliści natychmiast podporządkowali swoją partyjną milicję centralnemu kierownictwu. Dwie pozostałe z głównych partii politycznych uczyniły to dopiero w latach 1942–1943. Najbardziej uporczywy problem stwarzała skrajna prawica, reprezentowana przez przedwojenny Obóz Narodowo-Radykalny (ONR), której frakcje zachowały własne oddziały zbrojne przez cały okres okupacji. Faktycznie, gdy pod koniec 1942 roku Narodowa Organizacja Wojskowa (NOW), powiązana ze Stronnictwem Narodowym, została wcielona do AK, wielu jej członków odmówiło podporządkowania się tej decyzji, przyłączając się do oenerowców. W ten sposób powstały Narodowe Siły Zbrojne (NSZ), które aż do końca wojny zachowały niezależność wobec AK. Między obydwoma organizacjami dochodziło do konfliktów, chociaż niektóre oddziały NSZ przyłączyły się do AK w 1944 roku. Jeszcze większy problem w dłuższej perspektywie stanowili jednak komuniści, mimo że przed wojną cieszyli się w polskim społeczeństwie znikomym poparciem, a większość ich przywódców przebywających na wygnaniu w Związku Radzieckim została zamordowana przez Stalina w czasach Wielkiego Terroru. Oczywiście gdy obowiązywał sojusz niemiecko-radziecki, polscy komuniści w ogóle nie angażowali się w ruch oporu, ale ta sytuacja uległa zmianie po agresji hitlerowskiej na ZSRR i w rezultacie na początku 1942 roku powstała Polska Partia Robotnicza (PPR). Kierownictwo tej partii dystansowało się od Polskiego Państwa Podziemnego, co wynikało z faktu, że komuniści – i Stalin – mieli całkiem inne plany odnośnie do przyszłości Polski. Niemniej jednak na początku 1944 roku AK liczyła prawdopodobnie ponad 350 tysięcy członków, z których większość zwerbowano od końca 1942 roku.
Ewolucji polskiej armii podziemnej towarzyszyło powstanie podziemnych struktur państwowych, które nie miały sobie równych w okupowanej Europie. Rada polityczna utworzona przy SZP w lutym 1940 roku przekształciła się w Polityczny Komitet Porozumiewawczy (PKP), który pomimo późniejszych zmian nazw pozostał główną reprezentacją największych partii politycznych. Do wspomnianych wcześniej trzech ugrupowań w swoim czasie dołączyło również centroprawicowe Stronnictwo Pracy (SP). Pragnienie stworzenia bardziej sformalizowanych organów władzy doprowadziło w ciągu 1940 roku do powstania Delegatury Rządu na Kraj, na której czele stał delegat rządu pełniący faktycznie funkcję premiera czy raczej zastępcy Sikorskiego w kraju. ZWZ/AK były formalnie podporządkowane Delegaturze, chociaż w praktyce pewne kompetencje obu tych instytucji nakładały się na siebie, czego przejawem była mnogość funkcjonujących skrótów nazw organizacji, wśród których gubili się czasem nawet przywódcy państwa podziemnego. Od czasu do czasu dochodziło również do spięć między krajowym podziemiem i rządem na uchodźstwie, który w 1940 roku przeniósł się do Londynu. Konflikty miały również miejsce między poszczególnymi partiami, a nawet wewnątrz samych partii, co dotyczyło zwłaszcza Stronnictwa Narodowego. Niemniej jednak wszystkie ugrupowania współtworzące państwo podziemne generalnie starały się ze sobą współpracować, budując zręby przyszłej odrodzonej Polski. Jak to ujął Jan Karski: „Paradoksalnie, choć ruch podziemny stanowił kontynuację państwa polskiego, zarazem zerwał z przedwojennym modelem i powrócił do dawniejszych tradycji demokracji parlamentarnej”. Delegatura miała własne departamenty, wzorowane na przedwojennych ministerstwach, w których często pracowali intelektualiści tacy, jak Landau czy Władysław Bartoszewski. Większość budżetu Delegatury – który opierał się na funduszach przesyłanych z Londynu oraz konfiskatach i darowiznach – wydawano na działalność społeczną, zwłaszcza pomoc społeczną i edukację, podtrzymując w ten sposób ducha oporu przeciwko Niemcom.
Aktywny opór zbrojny był nieco inną kwestią. Już pod koniec 1939 roku Sikorski postawił sprawę jasno, że otwarta akcja militarna nie wchodzi w grę, a po upadku Francji w 1940 roku ewentualna walka z Niemcami byłaby już kompletnym samobójstwem. Zarówno rząd RP na uchodźstwie, jak i kierownictwo podziemia w kraju trzymały się tego kursu nawet po tym, jak w latach 1942–1943 pojawił się oddolny ruch partyzancki na znaczną skalę. Priorytetem były raczej przygotowania do powstania zbrojnego w jakimś dogodnym momencie w przyszłości. „Powstanie można wywołać tylko jeden – jedyny raz. I musi to być bezwarunkowo powstanie udane. Powstanie nieudane, nieprzygotowane, wywołane w nieodpowiedniej chwili – byłoby równoznaczne z utopieniem Kraju we krwi” – wyjaśniał „Biuletyn Informacyjny” w kwietniu 1943 roku. Do tego czasu większość działań podziemia miała polegać na zbieraniu danych wywiadowczych i przekazywaniu ich na Zachód za pośrednictwem emisariuszy, takich jak Karski (który według Bora-Komorowskiego miał „niezwykłą pamięć”). Towarzyszyła temu szeroko zakrojona działalność propagandowa, która była skierowana nie tylko do miejscowej ludności. W ramach Akcji „N” polski ruch oporu publikował fałszywe czasopisma i ulotki rzekomo wydawane przez nieistniejące niemieckie grupy ruchu oporu. W ten sposób zamierzano wywołać podziały wśród Niemców i podkopać ich morale. W tej operacji zachowywano drobiazgową staranność. Jak wyjaśniał Karski, wydawane publikacje reprezentowały rozmaite ideologie – „do etosu chrześcijańskiego, […] do solidarności robotniczej, to znów do ideałów wolności jednostki ludzkiej bądź świętych zasad parlamentaryzmu”. W ramach Akcji „N” wydawano także fikcyjne rozporządzenia, takie jak na przykład polecenie dla fabryk, aby dać robotnikom dzień płatnego urlopu w dniu 1 maja 1942 roku, na co udało się nabrać wielu niemieckich pracodawców.
Na polu militarnym podziemie skupiało się na sabotażu i dywersji, a zwłaszcza atakowaniu transportu, chociaż do 1942 roku zasięg takich akcji był ograniczony, aby nie prowokować masowych represji wobec ludności cywilnej. Faktycznie znaczna część działań zbrojnych była wymierzona w Polaków uznawanych za kolaborantów, takich jak urzędnicy czy konfidenci Gestapo. Najbardziej znaną ofiarą takiej akcji był aktor Igo Sym, pochodzenia ukraińsko-niemieckiego, ale uważany za zasymilowanego Polaka, który jeszcze przed wojną nawiązał współpracę z wywiadem niemieckim, a pod okupacją został dyrektorem teatru miejskiego w Warszawie. W marcu 1941 roku został on zabity przez członków ZWZ. W tym samym roku Delegatura Rządu na Kraj stworzyła swoje własne Kierownictwo Walki Cywilnej (KWC), na czele którego stanął Korboński. KWC, które później połączyło się ze swoim wojskowym odpowiednikiem, wydawało i egzekwowało wytyczne w takich kwestiach, jak kontyngenty żywnościowe i praca przymusowa, stosunki towarzyskie z Niemcami czy bojkot kin. KWC było również powiązane z systemem podziemnych sądów – początkowo od 1940 roku sądów wojskowych, a od 1942 roku także cywilnych – które wydawały wyroki w sprawach o zdradę lub naruszenie norm etycznych, chociaż w czasie trwania wojny relatywnie mało spraw trafiało na wokandę. KWC kierowało i koordynowało również działalność „małego sabotażu”, którym zajmowała się między innymi młodzieżowa grupa „Wawer” (nazwana tak od miejsca masakry w 1939 roku). Ich działania obejmowały malowanie haseł na murach, rzucanie bomb śmierdzących w kinach oraz kopiowanie używanych w restauracjach i teatrach tabliczek z napisem Nur für Deutsche, które następnie wieszano na latarniach.
Tekst jest fragmentem książki „Generalne Gubernatorstwo. Mroczne serce Europy Hitlera” :
Do czasu wybuchu walk na Zamojszczyźnie otwarty opór zbrojny wobec rządów niemieckich stawiali ci, którzy dosłownie nie mieli nic do stracenia. Pomijając wspomniany wcześniej oddział majora „Hubala”, pierwsze jednostki partyzanckie w Generalnym Gubernatorstwie zaczęli tworzyć pod koniec 1941 roku radzieccy jeńcy wojenni zbiegli z obozów, którzy znaleźli schronienie w lasach dystryktu lubelskiego. Całkiem niezależnie od nich komunistyczna PPR od samego początku swego istnienia wzywała Polaków do walki zbrojnej, przekonując – optymistycznie lub kłamliwie, zależnie od interpretacji – że poprzez natychmiastową akcję militarną można przegnać Niemców. Rzeczywistym powodem tej absurdalnej propozycji była jednak nadzieja Stalina, że ataki na zapleczu armii niemieckiej doprowadzą do zmniejszenia nacisku wywieranego na froncie na Związek Radziecki. Wiosną 1942 roku komuniści faktycznie zaczęli tworzyć pierwsze oddziały partyzanckie Gwardii Ludowej (GL), ale ich pierwsze działania zakończyły się fiaskiem. W rzeczywistości, poza partyzantami radzieckimi, jako pierwsi walkę w lasach podejmowali Żydzi.
Co ciekawe, jest to raczej sprzeczne z dominującym stereotypem Holokaustu, który był (i jest) szeroko rozpowszechniony w świadomości Polaków, Żydów i innych. „Dlaczego nie przeciwstawiono się – pytał Ringelblum w październiku 1942 roku – kiedy rozpoczęli deportację 300 000 Żydów z Warszawy? Dlaczego dali się prowadzić jak owce na rzeź?” Calek Perechodnik miał podobne myśli w czasie likwidacji getta w Otwocku, dochodząc do wniosku, że 8 tysięcy Żydów poradziłoby sobie bez trudu z dwoma setkami Niemców. Wspominał później, jak pewnego razu zdarzyło się, że grupa uciekinierów z getta natknęła się na niemieckiego żandarma. Ten kazał im się położyć na ziemi i zaczął ich po kolei rozstrzeliwać. Kiedy skończyły mu się naboje, posłał polskiego chłopca na pobliski posterunek policji, żeby przyniósł mu więcej amunicji. Tymczasem żandarm usiadł i czekał:
Cóż zrobili wtedy Żydzi? Czy się rzucili na niego, by pomścić śmierć swych najbliższych? Czy też sami rzucili się do ucieczki? Nie, o nie!!! Nadal leżeli brzuchami na ziemi i czekali przeszło pół godziny na przybycie kul, widocznie zbawczych kul.
O podobnych postawach żydowskich uciekinierów – jednak ze znacznie większym zrozumieniem kontekstu tej sytuacji – pisano także w październiku 1942 roku we wspomnianym wcześniej piśmie katolickim „Prawda”, redagowanym przez Zofię Kossak-Szczucką: „Żydzi z Wołomina, Otwocka oraz innych podwarszawskich osiedli, od kilku tygodni ukrywający się po lasach jak dzikie zwierzęta, udręczeni głodem i zimnem, doprowadzeni do ostatecznej rozpaczy, zgłaszają się sami na posterunki policyjne «na rozstrzał». Stwierdzono kilka takich wypadków”.
Było jednak wiele czynników, które powstrzymywały Żydów przed stawianiem oporu. Ringelblum podkreślał znaczenie poczucia izolacji oraz szoku psychicznego, które sprawiały, że tysiące ludzi dobrowolnie wsiadały do pociągów wywożących ich z warszawskiego getta. Jego zdaniem niektórzy z tych ludzi „gnani głodem, rozpaczą, beznadziejnością swej sytuacji, nie mieli sił walczyć dłużej”. Ringelblum zauważył również „strach, aby za każdy akt oporu nie musiało ponieść kary całe społeczeństwo”. Przy tej okazji warto przypomnieć, że nie wiedziano wtedy przecież o zbrodniczych zamiarach nazistów. Do czasu wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej wydawało się całkiem rozsądne, że wszelki opór ze strony Żydów – na przykład wobec zamykania ich w gettach – może tylko pogorszyć sprawę. Nawet po pierwszych doniesieniach o mordach dokonywanych w Związku Radzieckim oraz w Chełmnie i Bełżcu trudno było w pełni pojąć pełne znaczenie tych faktów, gdyż sama myśl o tym, że naziści będą chcieli zabić każdego Żyda z osobna, wydawała się po prostu niewyobrażalna. Jak wyjaśniał Ringelblum: „Normalnie myślącym ludziom trudno było oswoić się z myślą, że może się znaleźć na kuli ziemskiej rząd, uważający się za europejski, który będzie mordował miliony niewinnych ludzi tylko dlatego, że są Żydami”. Jak już wspomniano, Niemcy wykorzystywali ten pozornie racjonalny tok myślenia i przystępując do likwidacji gett, rozpowszechniali pogłoski, że deportacje będą dotyczyć tylko części danej wspólnoty. Tadeusz Pankiewicz, polski farmaceuta mający aptekę na terenie getta krakowskiego, odnotował, iż nawet po pierwszych deportacjach w czerwcu 1942 roku znajdowali się wśród Żydów i tacy, którzy „z uporem maniaków powtarzali, że dobrzy Niemcy zapewniali ich, iż te wysiedlenia to już ostatni akt żydowskiej tragedii”. Pankiewicz zwracał również uwagę na inny ważny czynnik psychologiczny: „Nikt nie wierzy w pełną zagładę, nikomu się wówczas nie śni o krematoriach, o truciu gazem, o paleniu na stosach”. Jak to ujął Waldemar Lotnik, każdy „pielęgnował myśl, że nawet jeśli cała reszta zginęła, on będzie tym jedynym, któremu przez jakiś błąd lub kaprys losu uda się uciec”.
Jednak nie tylko Żydzi zachowywali się w taki sposób. Na przykład w czasie wysiedleń Polaków ze Szczebrzeszyna w lipcu 1943 roku Klukowski dostrzegał początkowo „ogromną różnicę” w porównaniu z wcześniejszą deportacją Żydów. O ile Żydzi prezentowali „bezgraniczną rezygnację” w obliczu relatywnie niewielkiej liczby policjantów, o tyle patrząc na „pewnie idących” Polaków „otoczonych żołnierzami niemieckimi z karabinami gotowymi do strzału”, widział w swoich rodakach „jakąś utajoną moc i potęgę”, a w powietrzu wisiało „przemożne uczucie nienawiści do Niemców”. Kiedy jednak tydzień później wysiedlano z miasteczka większość polskiej ludności, Klukowski zauważył, że chociaż „żołnierzy i żandarmów było stosunkowo bardzo mało”, to „po paru godzinach większość mieszkańców naszego miasteczka stała już na rynku”. Jak przyznał pamiętnikarz, o ile „mężczyźni mogą iść walczyć do lasu”, o tyle większość „nie ma żadnego wyjścia”. Tak naprawdę zbrojny opór zawsze był rozwiązaniem tylko dla niewielkiej mniejszości, niezależnie od tego, czy byli to Polacy czy Żydzi.
Mimo to, jak stwierdzał Lotnik, wielu Żydów „walczyło, kiedy mieli taką możliwość, walczyli jak tygrys zapędzony do kąta”. W rzeczywistości wiele żydowskich ugrupowań konspiracyjnych nigdy nie zaprzestało działalności, nawet po przeniesieniu się do getta. Ringelblum w maju 1942 roku pisał: „Zebrania różnych partii odbywały się zazwyczaj prawie jawnie, w lokalach publicznych. […] Polemizowano już nawet między sobą i prawie wymyślano sobie jak za dobrych, przedwojennych czasów”. Podobnie jak to się działo po polskiej stronie, także tutaj nie było możliwości osiągnięcia porozumienia między tak różnymi grupami. Nie była to zresztą tylko kwestia ideologii, ale także różnic pokoleniowych, gdyż młodzi członkowie partii syjonistycznych i lewicowych opowiadali się za aktywniejszą walką, która przed rozpoczęciem akcji „Reinhardt” była powszechnie odrzucana przez starszyznę żydowską skupioną w Judenratach. Tymczasem pod wpływem coraz powszechniejszej wiedzy o masowym mordowaniu Żydów w okupowanym Związku Radzieckim oraz w Chełmnie w wielu gettach zaczęto podejmować bardziej skoordynowane próby stworzenia jednolitego żydowskiego ruchu oporu. Początkowo jednak kończyły się one fiaskiem przede wszystkim z powodu braku poparcia większości mieszkańców gett, którzy nadal bali się odwetowych represji. Ponadto w kwietniu 1942 roku w wielu gettach – między innymi warszawskim i częstochowskim – Niemcy przeprowadzili falę aresztowań wśród osób podejrzanych o działalność komunistyczną oraz innych działaczy politycznych.
Dopiero akcja „Reinhardt” przyniosła, jak to ujął Ringelblum, „straszliwe otrzeźwienie”, gdyż intencje Niemców stały się jasne. Stawianie oporu wobec wywózek było już wtedy o tyle łatwiejsze, że większość Żydów pozostałych w gettach szczątkowych była młoda. W mniejszym stopniu krępowały ich więzy rodzinne, dlatego mieli mniejsze powody, żeby obawiać się odpowiedzialności zbiorowej. Dotyczyło to w szczególności getta warszawskiego, gdzie już w pierwszym tygodniu trwania wielkiej akcji deportacyjnej założona została Żydowska Organizacja Bojowa (ŻOB). Chociaż przeprowadziła ona kilka drobnych akcji bojowych, na tym etapie nie można już było zbyt wiele zdziałać, między innymi dlatego, że część jej przywódców i broni wpadła w ręce Niemców. Poza tym dopiero jesienią 1942 roku ŻOB była w stanie zjednoczyć pod swoją komendą większość żydowskich organizacji konspiracyjnych. Nawet wtedy jednak prawicowi syjoniści-rewizjoniści woleli działać oddzielnie w ramach własnego Żydowskiego Związku Wojskowego (ŻZW), podobnie jak skrajna polska prawica pozostała poza szeregami AK.
Tekst jest fragmentem książki „Generalne Gubernatorstwo. Mroczne serce Europy Hitlera” :
Pod koniec 1942 roku bojownicy ŻOB zaczęli atakować żydowskich policjantów i urzędników Judenratu, których uznali za skompromitowanych udziałem w wywózkach. Prawdziwy punkt zwrotny w dziejach organizacji nastąpił w styczniu 1943 roku, gdy Niemcy rozpoczęli w getcie warszawskim nową akcję deportacyjną. Początkowo żydowskie podziemie dało się zaskoczyć. Co prawda było wiadomo o potężnej koncentracji niemieckiej policji w mieście, ale zakładano, że ma to związek z wielkimi łapankami na Polaków, jakie wtedy trwały. Niemniej jednak ŻOB szybko przeszła do kontrataku, uznawszy, że właśnie rozpoczyna się likwidacja getta. Chociaż w czasie tych starć wyszedł na jaw brak broni i doświadczenia u bojowników organizacji, była to jednocześnie dla nich ważna lekcja taktyki. „Byliśmy nowicjuszami”, jak pisał potem jeden z czołowych jej dowódców Icchak Cukierman. Mimo to żydowski ruch oporu odniósł znaczące zwycięstwo. Niemcy faktycznie zamierzali wtedy przeprowadzić tylko ograniczoną wywózkę (do Treblinki wysłano około 5–6 tysięcy ludzi), ale powszechnie przyjmuje się, że opór stawiony wtedy przez Żydów zmusił przeciwnika do wstrzymania całej operacji. W rezultacie bojownicy podziemia zyskali sobie wsparcie i uznanie ze strony ogółu mieszkańców getta, co pozwoliło im lepiej się przygotować do ostatecznego starcia z wrogiem.
Kiedy Niemcy wkroczyli do getta 19 kwietnia 1943 roku (w przeddzień paschy), spotkali się z silnym i niespodziewanym oporem, który szybko zmusił ich do zmiany taktyki. Począwszy od 21 kwietnia, podpalali całe kamienice, aby w ten sposób zmusić Żydów do wyjścia na zewnątrz. Do końca pierwszego tygodnia operacji Niemcy zdołali przejąć kontrolę nad ulicami w getcie, ale pokonanie bojowników ŻOB i ŻZW ukrywających się w labiryncie bunkrów i podziemnych tuneli zajęło im jeszcze miesiąc. W czasie powstania w getcie zginęło kilka tysięcy Żydów, a 7 tysięcy kolejnych po zakończeniu walk wywieziono do Treblinki. Pozostałych wysłano do obozów pracy w dystrykcie lubelskim, głównie do Poniatowej i Trawnik, gdzie przeniesiono także warsztaty funkcjonujące wcześniej w getcie warszawskim. Począwszy od symbolicznego zburzenia 16 maja Wielkiej Synagogi, terytorium getta przez następny rok było systematycznie równane z ziemią. Do usuwania gruzów sprowadzono z Auschwitz grupę zagranicznych Żydów, których trzymano w niewielkim obozie koncentracyjnym przy ulicy Gęsiej. Oczywiście nie było żadnych szans na to, żeby powstanie w getcie warszawskim mogło się zakończyć pokonaniem Niemców, którzy jednak stracili w tych walkach prawdopodobnie kilkudziesięciu zabitych i kilkuset rannych. Ważniejsze było jednak symboliczne znaczenie tego powstania. Był to bowiem pierwszy większy akt oporu zbrojnego ludności cywilnej w całej okupowanej Europie, na dodatek bardzo zawstydzający dla Niemców, którzy tak długo nie mogli się uporać ze słabo uzbrojonym przeciwnikiem w samym środku wielkiego europejskiego miasta. Jednocześnie była to bardzo pouczająca lekcja dla AK. Dla przywódców żydowskiego ruchu oporu sam fakt zorganizowania powstania zbrojnego był już największym osiągnięciem. Jak to ujął komendant ŻOB Mordechaj Anielewicz w swoim słynnym liście z 23 kwietnia: „marzenie mojego życia spełniło się. Dane mi było zobaczyć żydowską obronę w getcie – w całej jej wielkości i chwale”.
Uwagi Anielewicza pokazują fundamentalną różnicę, jaka istniała między żydowskim i polskim ruchem oporu. Przywódcy ŻOB zdawali sobie sprawę z tego, że ich los jest przesądzony, i powstanie było dla nich jedyną możliwością obrony własnej godności oraz rzucenia wyzwania Niemcom, a dla nielicznych szczęśliwców była to również szansa na wyrwanie się z getta i ocalenie życia. W zupełnie innym położeniu była AK mogąca nadal całkiem realnie myśleć o końcowym zwycięstwie, któremu przedwczesne działanie mogłoby tylko zaszkodzić. Te dwa sprzeczne ze sobą punkty widzenia – oba całkowicie zrozumiałe – do pewnego stopnia wyjaśniają utrzymujące się do dzisiaj kontrowersje na temat tego, czy polskie podziemie mogło uczynić więcej, żeby wesprzeć powstanie w getcie warszawskim. Jesienią 1942 roku polski i żydowski ruch oporu nawiązały ze sobą kontakt, który po starciach w getcie w styczniu 1943 roku uległ jeszcze wzmocnieniu. AK, choć sama miała tylko skromne arsenały, dostarczyła powstańcom żydowskim niewielką ilość broni. Dla ich wsparcia przeprowadziła także kilka drobnych akcji bojowych (podobnie jak komunistyczna GL), zwłaszcza pierwszego dnia walk, gdy niewielki polski oddział próbował dokonać wyłomu w murze getta; w czasie tej akcji wyszedł na jaw cały brak doświadczenia bojowego samych akowców. Ostatecznie jednak Polacy i Żydzi mieli odmienne strategie działania. Chociaż Sikorski w skierowanym do kraju przemówieniu radiowym z 5 maja 1943 roku potępił pacyfikację getta, jako „największą zbrodnię w dziejach ludzkości” i wezwał polską ludność do „udzielania wszelkiej możliwej pomocy” Żydom, jednocześnie przestrzegł Roweckiego, aby nie dopuścił do wybuchu powstania wśród Polaków, gdyż jeszcze nie nadszedł na to czas. Z punktu widzenia AK było to racjonalne podejście. O ile jednak nie sposób podważać motywów, jakimi kierował się Sikorski, o tyle w grę wchodził chyba również inny czynnik. 23 kwietnia 1943 roku ŻOB zwróciła się z apelem do „Polaków, Obywateli, Żołnierzy Wolności”. Przywoływano w nim hasło walki „za naszą i waszą wolność”, wznoszone w czasie dziewiętnastowiecznych polskich powstań narodowych, oraz sławiono „braterstwo broni i krwi walczącej Polski”. Jednak nie wszyscy dowódcy AK myśleli takimi braterskimi kategoriami. I niekoniecznie chodziło tu o antysemityzm jako taki, ale raczej o poczucie, że Armia Krajowa reprezentowała przede wszystkim etnicznych Polaków. Takie podejście można było między innymi dostrzec w wypowiedzi Roweckiego z listopada 1942 roku, gdy mówił o planach ewentualnych działań, na wypadek gdyby Niemcy zaatakowali „nasz naród” tak jak Żydów. Z kolei Bór-Komorowski w swoich powojennych wspomnieniach wychwalał pomoc udzieloną przez AK powstaniu w getcie, ale w depeszy z 5 sierpnia 1943 roku do Londynu pisał, iż „zbyt daleko idąca pomoc z naszej strony dla żydów nie może mieć miejsca”, między innymi dlatego, że „kraj traktuje żydów jako element obcy i w wielu wypadkach Polsce wrogi”.