Polskie państwo Vichy
Polska w wyniku klęski roku 1939 zniknęła z mapy. Na zachodzie okroił ją Hitler, jej wschodnią połowę zagrabił Stalin, a środkowa część została zamieniona w niemiecką kolonię, rodzaj rezerwatu dla Polaków. Kolonia ta nazywała się Generalne Gubernatorstwo i była zarządzana przez Niemców za pomocą gumowej pały, szubienicy i rewolwerowej kuli. Efektem była masowa rzeź Polaków.
Tak jednak wcale nie musiało się zdarzyć. Na początku II wojny światowej nic nie było przesądzone. Niemcy pierwotnie mieli wobec Polski znacznie bardziej ograniczone plany. Zamierzali odebrać jej tereny zachodnie, a resztę pozostawić Polakom. Czyli zrobić to, co rok później zrobili w pokonanej Francji, dzieląc ją na terytorium okupowane i rządzone przez marszałka Philippe’a Pétaina suwerenne Vichy.
Tak, historia mogła potoczyć się inaczej. Mogło powstać kadłubowe państwo polskie. Mało tego, niewiele zabrakło, żeby tak się stało.
Już w drugim punkcie tajnego protokołu dołączonego do paktu Ribbentrop–Mołotow z inicjatywy strony niemieckiej znalazło się następujące sformułowanie: „Zagadnienie, czy interesy obu stron czynią pożądanym utrzymanie odrębnego państwa polskiego oraz jakie mają być granice tego państwa, może być rozstrzygnięte dopiero w toku dalszych wydarzeń politycznych. W każdym razie oba rządy rozwiążą tę sprawę na drodze przyjaznego porozumienia”.
Do takiego wariantu – czyli pozostawienia na mapie okrojonej Polski – skłaniał się Hitler zarówno w przededniu ataku na Polskę, jak i w trakcie kampanii. Gdy 12 września szef Abwehry admirał Wilhelm Canaris wszedł do specjalnego pociągu dyktatora, spotkał tam szefa dyplomacji Rzeszy Joachima von Ribbentropa. Minister oświadczył mu, że stworzenie kadłubowej Polski byłoby „najmilszym rozwiązaniem dla Führera, ponieważ mógłby wówczas z rządem polskim uzgodnić warunki pokoju”.
Niemiecki dyktator podczas pierwszych dwóch tygodni wojny w każdej chwili spodziewał się, że Polacy wyślą do niego parlamentariuszy i zaproponują rozpoczęcie negocjacji pokojowych. Wówczas gotowy był ograniczyć swoje aneksje do Pomorza i Górnego Śląska. Z okrojoną na Zachodzie Polską podpisałby zaś traktat kończący konflikt. Miałaby ona status buforu oddzielającego III Rzeszę od Związku Sowieckiego.
Podobne plany wywoływały panikę na Kremlu. Dla Sowietów szybki rozejm między Polską a Niemcami był bowiem wysoce niepożądany. Po pierwsze, bolszewicy nie otrzymaliby swojej połowy Rzeczypospolitej. Po drugie, państwo polskie stałoby się zależne od Rzeszy i w przyszłej wojnie niemiecko-sowieckiej biłoby się niechybnie po stronie państw osi. Polsko-niemieckiego uderzenia Stalin bał się zaś najbardziej.
Aby uniknąć takiego scenariusza, Moskwa przyspieszyła mobilizację i 17 września Armia Czerwona przekroczyła granicę Polski. W ten sposób Stalin starał się doprowadzić do najkorzystniejszego dla siebie scenariusza – całkowitego rozbioru Rzeczypospolitej. Jej likwidacji. Rzeczywiście zalanie wschodniej Polski przez wojska bolszewickie spowodowało, że ewentualne porozumienie z pokonaną Polską stawało się dla Niemców znacznie bardziej skomplikowane.
Berlin zdawał sobie zresztą z tego doskonale sprawę. Świadczy o tym choćby memoriał Hansa von Moltkego, byłego już ambasadora Rzeszy w Warszawie. Został on opracowany na zlecenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Berlinie, które zastanawiało się, jak wyjść z impasu. Dyplomata pisał, że polskie państwo buforowe nadal można by stworzyć, a na jego przywódcę typował skłóconego z ekipą marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza generała Kazimierza Sosnkowskiego.
Moltke zastrzegał jednak, że Polacy zgodziliby się na takie rozwiązanie wyłącznie wtedy, gdyby ich nowe państwo miało znośne granice. Niemcy powinni więc ograniczyć swoje nabytki na zachodzie do granicy sprzed 1914 roku. Wschodnia granica powinna zaś przebiegać na linii Grodno–Przemyśl. Stworzone w ten sposób państwo liczyłoby 12–15 milionów mieszkańców i w przyszłości mogłoby liczyć na powiększenie swojego terytorium z pomocą Niemiec. Oczywiście na wschodzie.
Józef Stalin naturalnie nie miał najmniejszego zamiaru godzić się na takie rozwiązanie. 25 września wezwał do siebie ambasadora Rzeszy w Moskwie Friedricha-Wernera von der Schulenburga. „W ostatecznym uregulowaniu sprawy polskiej – oświadczył mu sowiecki satrapa – konieczne jest, by unikać wszystkiego, co mogłoby w przyszłości wywołać tarcia między Niemcami a Rosją sowiecką. Wychodząc z tego założenia, uważam za błąd pozostawienie niepodległej resztówki polskiej”.
Było to więc wyraźne weto, i to zgłoszone przez sojusznika, z którym wówczas Hitler musiał się liczyć. Tym samym Stalin przekreślił szanse na pozostawienie na mapie państwa polskiego po klęsce 1939 roku. Jest to coś, o czym w PRL nie wolno było głośno mówić. Dziwi, że nie mówi się o tym również w niepodległej Polsce.
Trzy dni później, 28 września, podczas drugiego pobytu Joachima von Ribbentropa w Moskwie, Niemcy podpisały ze Związkiem Sowieckim traktat o granicach i przyjaźni, który ustalał wyjątkowo niekorzystny dla Polaków przebieg granic. Połowa Rzeczypospolitej znalazła się w łapach bolszewików.
Jak napisał historyk Marek Kornat, układ z 28 września był „definitywną porażką Niemiec”. Warto dodać, że był również definitywną porażką Polski. W jego wyniku upadła bowiem niestety koncepcja polskiego państwa buforowego. I – podkreślmy to jeszcze raz – stało się tak z winy Józefa Stalina, a nie Adolfa Hitlera, który do takiego rozwiązania wyraźnie się przychylał.
Już słyszę argumenty naszych patriotycznie poprawnych pieniaczy: I dobrze, że upadła koncepcja polskiego państwa buforowego! Brawo, towarzyszu Stalin! Zuch! Otóż podobne podejście jest niemądre. Oczywiste jest bowiem, że dla Polski znacznie lepsze byłoby pozostawienie choćby skrawka rządzonego przez Polaków terytorium niż stworzenie opanowanego przez sadystów z Gestapo groteskowego tworu, jakim było Generalne Gubernatorstwo.
Powyższy tekst pochodzi z:
Zresztą nasi hurrapatrioci są w tej sprawie – jak zresztą w wielu innych – niekonsekwentni i nielogiczni. Jak lwy bronią bowiem fatalnej decyzji o wywołaniu Powstania Warszawskiego, podpierając się nieprawdziwym argumentem, że gdyby nie wybuchło, Stalin zamieniłby Polskę w siedemnastą republikę. Czyli wychodzi na to, że dobroczynnym skutkiem tego powstania było stworzenie PRL. W tym wypadku marionetkowe państwo polskie zwolennicy patriotycznej poprawności uznają więc za lepsze rozwiązanie i „mniejsze zło”.
Dlaczego nie stosują tego samego kryterium do roku 1939? Szczególnie że skala uzależnienia państw satelickich III Rzeszy była znacznie mniejsza niż skala uzależnienia sowieckich demoludów po 1944 roku. Państwami tymi rządzili mądrzy, przyzwoici patrioci, tacy jak marszałek Philippe Pétain czy admirał Miklós Horthy, a nie degeneraci, agenci obcych służb i kaci rodaków w typie Bolesława Bieruta.
Wróćmy jednak do roku 1939 i zaprzepaszczenia szansy na utrzymanie polskiej państwowości. Na krytyczną ocenę zasługują także członkowie triumwiratu rządzącego wówczas Polską. A więc minister spraw zagranicznych Józef Beck, naczelny wódz Edward Śmigły-Rydz i prezydent Ignacy Mościcki.
Ci trzej panowie znacznie lepiej przysłużyliby się sprawie polskiej, gdyby zamiast szosą zaleszczycką dać drapaka do Rumunii, skierowali się do Warszawy, aby formalnie skapitulować przed Niemcami. A więc zachowali się po męsku i ponieśli odpowiedzialność za podjęte przez siebie polityczne i militarne decyzje. To oni wpakowali Polskę w wojnę, której nie mogła wygrać, i oni powinni byli tę wojnę zakończyć.
Akt kapitulacji przed Niemcami podpisany w Warszawie we wrześniu 1939 roku byłby dla nas bez wątpienia korzystniejszym rozwiązaniem niż kontynuowanie wojny przez – całkowicie uzależniony od francuskiego, a później brytyjskiego suwerena – rząd generała Władysława Sikorskiego. Rząd ten siedział sobie bowiem bezpiecznie za granicą, a straszliwe konsekwencje wojny między Niemcami a Polską ponosili pozostawieni na pastwę okupanta zwykli obywatele.
Bez wątpienia zrealizowanie wariantu okrojonej Polski byłoby bardziej prawdopodobne, gdyby w Warszawie pozostały polskie władze. Jak wynika z dokumentów z epoki, właśnie istnienie polskiego rządu na wychodźstwie i kontynuowanie wojny przez Polskę po klęsce roku 1939 roku było jednym z powodów, że Hitler opowiadał się za stosowaniem wobec Polaków polityki bezwzględnego terroru.
Niestety ani Beck, ani Śmigły-Rydz, ani Mościcki nie byli mężami stanu na miarę Pétaina, który wziął na swoje barki brzemię kapitulacji przed Niemcami. Ściągnął tym na siebie nienawiść nie rozumiejących jego polityki rodaków, ale uratował miliony Francuzów przed losem… Polaków. Sam w jednym z przemówień przedstawił zresztą sprawę otwarcie: „Zrobiłem to, żeby uniknąć polonizacji Francji”.
Podczas gdy Gestapo bezkarnie szalało w Generalnym Gubernatorstwie, Francuzi w Vichy prowadzili normalne, spokojne życie. Mało tego, chociaż władze Vichy wprowadziły na swoim terytorium ustawodawstwo antysemickie, chroniły przed niemiecką eksterminacją znajdujących się na swoim terytorium francuskich Żydów. Musiały się tylko ugiąć wobec nacisków Berlina w sprawie wydania mu Żydów obcokrajowców.
W efekcie straty francuskich Żydów mieszkających na terenie Vichy były minimalne, a spośród wszystkich Żydów mieszkających we Francji Niemcom udało się deportować i zamordować około 75 tysięcy. Czyli mniej niż jedną czwartą. W znajdującej się pod całkowitą okupacją Polsce zamordowano zaś ponad trzy miliony Żydów, czyli dziewięćdziesiąt procent przedwojennej populacji. Wnioski nasuwają się same.
Cały naród nie może przejść do podziemia czy wyjechać zagranicę – pisał ukraiński polityk Kość Pankiwśkyj, który sam we Lwowie współpracował z Niemcami. – Naród musi żyć. Niezależnie od tego, co myślą, planują i czynią okupanci. Musi pozostawać w związku z władzą okupacyjną. Ktoś musi stanąć na czele jego reprezentacji. Forma, w jakiej się to odbywa, mówi o wyrobieniu politycznym i dojrzałości nacji.
Polacy okazali się więc narodem niedojrzałym, a Francuzi dojrzałym. Podczas gdy Polacy w imię honoru narodowego byli masakrowani, Francuzi – zachowując swoje okrojone państwo – ponosili znacznie mniejsze straty i mieli pewną swobodę manewru.
Świadczyć o tym może choćby skuteczny opór marszałka Pétaina przeciwko niemieckim planom wciągnięcia Vichy do wojny z Anglią. Opór, który nawiasem mówiąc, doprowadzał Hitlera do szału. Inny przykład: skuteczne interwencje u władz niemieckich w sprawie wstrzymania rozstrzeliwań odwetowych Francuzów. W Polsce nie było komu takich interwencji podejmować.
W ocenie polityki Pétaina różnię się z krajowym społeczeństwem – pisał polski konserwatywny publicysta Stanisław Cat-Mackiewicz. – Wszyscy w Polsce uważają Pétaina za kolaboracjonistę. Nie jest to słuszne. We Francji było sporo kolaboracjonistów, ale właśnie Pétain nim nie był. Polityka Pétaina była typową polityką skierowaną na pomniejszanie skutków już odniesionej klęski. W całym ciągu historii Vichy nie było ani jednego dnia, w którym by Pétain nie życzył zwycięstwa Anglii i nie chciał jej tego zwycięstwa ułatwić. Polityka jego miała na celu ochronienie Francji.
Kto miał rację? Pragmatyczni Francuzi czy niezłomni Polacy? Aby uzyskać odpowiedź na to pytanie, wystarczy zajrzeć do tabeli strat osobowych poszczególnych krajów podczas II wojny światowej. Otóż straty Francji wyniosły 1,35 procent.
Powołanie do życia proniemieckiego rządu w Polsce nie oznaczałoby przecież wcale, że Władysław Sikorski nie mógłby w Paryżu stanąć na czele jakiegoś Komitetu Wolnych Polaków. Czyli zostać polskim Charles’em de Gaulle’em. Przeciwnie, byłoby to jak najbardziej pożądane.
Popularne we Francji powiedzenie mówi, że podczas II wojny generał de Gaulle był mieczem Francuzów, a Pétain ich tarczą. Powiedzenie to jest bardzo trafne – obaj oficerowie byli wielkimi patriotami i chociaż się nawzajem nienawidzili, dobrze przysłużyli się ojczyźnie. Ich poczynania się uzupełniały. Wielu Francuzów do dziś uważa nawet, że istniało jakieś tajne porozumienie między tymi dwoma mężami stanu.
To ostatnie jest oczywiście nieprawdą. Zadziałał po prostu instynkt narodu. Instynktu tego Polacy niestety byli pozbawieni. Honor i wierność wobec wiarołomnych sojuszników postawiliśmy ponad interes narodowy i bezpieczeństwo własnych obywateli. A to w polityce błąd niewybaczalny. Uciekając się do francuskiego porównania, mieliśmy tylko miecz, a nie pomyśleliśmy o zaopatrzeniu się w tarczę.
Gdy podczas I wojny światowej Józef Piłsudski i Roman Dmowski postawili na dwa różne, wrogie obozy – pierwszy na państwa centralne, drugi na ententę – przemawiał przez nich geniusz polityczny. Niestety zabrakło go Władysławowi Sikorskiemu, gdy podczas II wojny światowej upierał się, że honor narodowy Polaków wymaga, aby pozostali wierni tylko i wyłącznie aliantom zachodnim.
Myśląc o tamtych sprawach i tamtych czasach, trudno nie zawołać z podziwem: „Vive la France!”.