Polscy spiskowcy i atak na Belweder
Świetnie. Co ja tu robię? Czy naprawdę nie ma w Warszawie wygodniejszych miejsc? Myśli tego typu przelatywały mi przez głowę, gdy z ledwością utrzymywałem równowagę na wąskim gzymsie pod jednym z okien na tyłach Belwederu. Zalegające wokół ciemności nie dodawały mi animuszu.
Panna Eufrozyna bez skrupułów zamknęła okno przed moim nosem. Wyraźnie dała do zrozumienia, że jej nie obchodzę. Oparła się kształtnym zakończeniem pleców o parapet wewnątrz, a jej sylwetka ostro odcinała się na tle oświetlonego pokoju, ja natomiast chwiałem się strachliwie na wszystkie strony na wysokości kilku metrów. Mój cień w dole wyczyniał zagadkowe ewolucje, gibając się to na lewo, to na prawo. Postronny obserwator może miałby używanie, jednak mnie do śmiechu wcale nie było.
Wewnątrz budynku zaczęło się jakieś poruszenie, ktoś przebiegł, gdzieś trzasnęły drzwi, niedaleko rozległy się okrzyki: „Śmierć tyranom!”, przerywane brzękiem tłuczonych szyb.
– Fruzia! – zawołałem szeptem, co zdawało się niemożliwym, choć mnie się udało. – Kochana, otwórz! Jeśli spadnę, to już nigdy do ciebie nie przyjdę… – po czym dokończyłem błagalnie w oczekiwaniu na współczucie: – Na połamanych nogach przecież ciężko.
Jeszcze do niedawna przemiła, chichocząca z byle powodu młoda kobieta okazała się teraz zimna jak głaz. Jej jedyną odpowiedzią było wzruszenie ramion, potem zaciągnęła zasłony i zniknęła za nimi.
– Uhm – burknąłem.
Niczym ostatni dureń zostałem sam z własną głupotą, pomyślałem. Po lewej kraniec ściany, po prawej dwa okna i taras. Nie dam rady do niego dotrzeć. Gdy z kolei skoczę w dół z pierwszego piętra, to rzeczywiście mogę się połamać. W ta kim stanie nigdzie nie ucieknę i będę leżał, jęcząc, oczekując łaski tego, kto przyjdzie. A że to zbrojni, nie miałem wątpliwości, przecież wcześniej słyszałem wystrzały.
Wciąż z trudem utrzymując równowagę, oparłem prawą rękę o ścianę i palce zagłębiły się między twarde, zdrewniałe pędy winorośli. Zaufałem wytrzymałości pnączy, stanąłem przy krawędzi okna i częściowo powierzyłem im swój ciężar. No, teraz przez chwilę jeszcze nie spadnę, odetchnąłem z lekką ulgą.
Spojrzałem poniżej i za siebie. W dole widać było gdzieniegdzie plamy światła padające z niektórych okien. Dalej w ciemnościach widziałem zarysy drzew parku.
W tym samym momencie z okna po prawej wychyliła się jakaś głowa. Rzuciłem się rozpaczliwie w tamtą stronę. Usłyszałem obok ucha zdumiony kobiecy głos:
– Och, co się dzieje? – I wpadłem do środka.
Szybko rozejrzałem się po komnacie. Znalazłem się w saloniku. Na prawo drzwi, zaś w głębi, po lewej za stolikiem, siedziała kobieta w okazałej, zielonej sukni. Wyglądało to niemal tak, jakby zajmowała całą sobą niewielką przestrzeń między sofą a komodą. Obfite rękawy nie przydawały wdzięku jej rękom, w których właśnie trzymała książkę. Druga kobieta, stojąca obok mnie z szeroko otwartymi oczami, zapytała:
– Ktoś ty?
Spojrzałem na nią, na jej włosy gustownie ułożone w fantazyjne, ciemnobrązowe loki, w szare oczy o ostrym spojrzeniu, i już chciałem odpowiedzieć…
– Jak śmiesz tak się wpatrywać! – powiedziała zirytowana. – Człowieku bez ogłady, kim jesteś i co tu robisz?
– Marek Dobrawiński, szanowna pani, student i bardzo dobry przyjaciel Eufrozyny. – Ukłoniłem się wytwornie.
– Nie zamachowiec?
– Zamachowiec? – powtórzyłem zdumiony. – Bez broni?
– Hmm… przyjaciel Eufrozyny, powiadasz? Bardzo dobry, tak? – Zacisnęła usta.
Ktoś krzyknął na klatce schodowej:
– Mości książę! Ratuj się!
Na dole znów rozległy się strzały. Spojrzałem nic nierozumiejącym wzrokiem. Nie o mnie to chodziło?
– Pod suknię, szybko! – rozkazała właścicielka zadbanej fryzury. Ruszyłem ku siedzącej. – Nie pani, moją! – Ale powiedziała to trochę za późno.
Wpadłem pod fałdy sukni i jak w coś nie tryknąłem! Mimo lekkiego oszołomienia zrozumiałem, że grzmotnąłem w czyjąś głowę. W oczach stanęły mi gwiazdy, dostrzegłem jednak w półmroku niezbyt sympatyczną twarz o wyrazie buldoga.
– Job twaju… – warknął po rosyjsku posiadacz psiej mordy.
– Ależ, mężu – z wyrzutem zareagowała właścicielka naszego schronienia.
– Ja jemu…
– Ciii!
Do pokoju wbiegł jakiś osobnik.
– Wasza łaskawość. To ja, Kochanowski.
Wbiegł drugi mężczyzna.
– I Fryze, do Jego Książęcej Mości…
Chwila ciszy.
– Służę jak zawsze – przemówił znów ten drugi. – Uciekajmy na strych!
– Jego Wysokość wie, jak zadbać o siebie – pewnie i z godnością odpowiedziała mu chroniąca nas kobieta. – Proszę się nie kłopotać i ratować swoje osoby.
– Jak jaśnie pani sobie życzy. Ale czy…
– Tak!
Obaj mężczyźni pośpiesznie wybiegli, zamykając za sobą drzwi.
Dobiegło mnie mruknięcie współtowarzysza i zaakceptowałem to, co rozum komunikował mi już wcześniej. Zrozumiałem, że znalazłem się w miejscu, w którym absolutnie być nie chciałem.
W jednej komnacie z księżną łowicką i wielkim księciem Konstantym! Niewiarygodne!
Tego dnia, w pochmurne popołudnie, poznałem nadobną Fruzię, gdy załatwiała jakieś sprawunki. Od razu zauważyłem, że wpadłem jej w oko. Po krótkiej wymianie uprzejmości dała mi do zrozumienia, że służy wielkiej pani, ale znając owej pani przyzwyczajenia, moglibyśmy spędzić razem kilka chwil owego poniedziałkowego wieczoru. Uzmysłowiłem sobie, jakież to szczęście, jak koledzy zazdrościć będą. Eufrozyna miała chyba jednak swoje plany i chciała tanio zabawić się moim kosztem. Podchodząc pod Belweder, z półsłówek wygłaszanych przez moją towarzyszkę odgadłem, że to służąca nie byle kogo, tylko samej Joanny Grudzińskiej, księżnej łowickiej. Jej małżonkiem był znienawidzony przez wielu Polaków wielki książę Konstanty. Gniewny, kapryśny brat cara Rosji i króla Królestwa Polskiego Mikołaja I. Nogi mi zmiękły, w głowie zadzwoniło, ale niczego znać po sobie nie dałem. Eufrozyna spoglądała na mnie coraz bardziej badawczo, chcąc wypatrzeć jakichś oznak słabości czy zdumienia, trzymałem się jednak niezgorzej. Pewnie myślała, że stchórzę, ale gdzie tam! Skoro zauważyła moją buńczuczną postawę, kontynuowała zabawę.
Kiedy podeszliśmy do budki strażnika, rosyjskiego weterana, zajęła go przez moment rozmową, gdy na tyłach pałacu doszło do zamieszania. Na ciemnym niebie dostrzegliśmy łunę pożaru i wartownik stracił nami zainteresowanie. Zresztą widać było, że Fruzię zna dość dobrze, tak się do niej miło uśmiechał.
Przemknęliśmy bez zbędnych indagacji przez dziedziniec, minęliśmy kilka osób ze służby (jedna kobieta mrugnęła filuternie do Fruzi), popędziliśmy szybko po schodach na górę i wpadliśmy do małego pokoiku na pierwszym piętrze. Tam uspokoiliśmy oddechy, po czym rozlałem do kieliszków wino, które wziąłem ze sobą. Trochę mnie ta wyprawa kosztowała, przyznam, i nerwowo, i finansowo.
Przez niemal godzinę zabawialiśmy się rozmową. Im dłużej to trwało, tym mniej przyjemności odczuwałem. Drażniła się ze mną bardzo, chichotała w odpowiedzi na komplementy, ale trzymała na dystans, umykała mi spod rąk, a ja wciąż pamiętałem o swej niepewnej sytuacji. Wina też nie spróbowaliśmy. Moje rozdrażnienie rosło, tak samo jak obawa przed wykryciem.
Gdy tylko usłyszałem pierwsze strzały, pomyślałem, że ma obecność w pałacu została dostrzeżona, napięte do granic wytrzymałości nerwy nie wytrzymały i wyleciałem ogłupiały ze strachu przez półotwarte okno. Zapomniałem, że to piętro, nie parter. Potem, jak już opisałem, wróciłem do budynku przez drugie okno i tak oto znalazłem się w dość nieprawdopodobnym miejscu w zażyłych niemal relacjach z księciem, wszak nie z każdym witam się, waląc go solidnie łepetyną w głowę.
Po dochodzącym z piętra zgiełku rozległo się głośne łomotanie do drzwi:
– Otwierać! Natychmiast otwierać!!!
Drzwi rozwarły się na całą szerokość i do saloniku wtargnęło kilku mężczyzn. Jak się później dowiedziałem, zyskali miano belwederczyków, a prowadził ich podchorąży Konstanty Trzaskowski. Nagle zapadła cisza.
Ten tekst jest fragmentem książki Mariusza W. Kliszewskiego „Dobry od listopada”:
– Jaśnie pani, gdzie wielki książę, mąż wasz? – z galanterią zapytał jeden z nich.
– Czy godzi się tak bezceremonialnie wpadać do pokoju, w którym przebywają kobiety? – zapytała księżna łowicka. – Gdzie wasze maniery?
– Wybacz, pani, chwila to ważna dla Polski. Gdzie książę? – zapytał kolejny intruz. Głos był mi znany i należał do Seweryna Goszczyńskiego. Zamęczał nasze towarzystwo deklamacją wierszy, na mój gust średnich, w których przeważały motywy na przemian wzniosłe i straszne.
– Tak z bronią do dam? – powiedziała z dezaprobatą. – Małżonka mojego tu nie ma, był w swoich pokojach.
– Czas, by despota odpowiedział za swoje czyny! – oznajmił ktoś groźnie.
Przy mojej głowie rozległy się kroki. Mogłem teraz wyjść i stać się bohaterem. Powiedzieć: „Oto macie księcia. Możecie się zemścić za lata gnębienia narodu!” i uchylić suknię księżnej z drugiej strony. Tak mogłem zrobić, oczywiście, tylko jak bym później wytłumaczył, że schroniłem się razem z nim? Nikt by nie uwierzył, że ze strachu. Po krwawej scenie, która, zważywszy na gwałtowność intruzów, mogłaby rozegrać się na moich oczach, po śmierci wielkiego księcia szybko prze stałbym być bohaterem. Każdy uznałby mnie za szpiega. Tego, który chciał ostrzec naczelnego wodza wojsk Królestwa. No, chyba że sam zadałbym śmiertelny cios, a na to nie miałem najmniejszej ochoty. Nawet jeśli wszystko skończyłoby się w miarę pomyślnie i ujęto by księcia w niewolę, ryzykował bym głową. Czułem na sobie ciężką dłoń Konstantego. Może on też ma broń? Zostało mi tylko zacisnąć zęby i siedzieć cicho.
Rozległ się łoskot tłuczonego lustra nad komodą. Odłamki potoczyły się po podłodze.
– Ach… – Usłyszałem dwa przestraszone kobiece głosy. Księżna zadrżała. Z dziedzińca dotarły triumfalne wrzaski:
– Już „krótki nos” nie żyje!
– Na dół, prędko! – zakomenderował przywódca z satysfakcją.
– I słowo stało się ciałem, a Wallenrod Belwederem – nabożnie dodał jeszcze ktoś.
Kilka okrzyków i tupot butów zaczęły cichnąć. Napastnicy zniknęli.
Pani Grudzińska odetchnęła, a książę począł gramolić się na zewnątrz.
– Nu, Dobrawiński, wyłaź! Zaraz mi wyjaśnisz swoją obecność – usłyszałem jego rozdygotany, nieprzyjemny głos. Mówił po polsku. Na słowo „mi” padł szczególny nacisk.
Starając się nie patrzeć na zgrabne nogi księżnej, wyszedłem z ociąganiem spod fałdów zielonego materiału i spojrzałem na Konstantego. Był silnej budowy, ale przystojnym z pewnością nie można go było nazwać. Odziany w biały szlafrok, nie posiadał broni, jak się obawiałem. Jego wyraźnie osłabiona wrażeniami małżonka pozostała na krześle. Opuściła na dół swój uroczy nosek i głęboko oddychała.
– Słyszałem tumult, słyszałem harmider, myślałem, że to strażnicy z przemytnikami alkoholu się awanturują… Potem strzelali. Zamach na mnie, a jednak… Zabić pewnie chcieli… – mówił do siebie po polsku książę.
Patrzyłem, jak chwilę krąży po pokoju, i już chciałem brać nogi za pas, gdy Konstanty porzucił głośne rozważania.
– Dobrawiński, kim ty?
– Jak mówiłem, mości książę, jestem studentem Królewskiego Uniwersytetu Warszawskiego. Znamy się bardzo dobrze z Eufrozyną.
– Wołać mi ją! – warknął Konstanty. – Więc żeś Polak? I uciekałeś przed swoimi? – Spojrzał na mnie kpiąco spod gęstych brwi.
– Książę…
Do saloniku wpadli służący. W samą porę, by pomóc cucić księżną. Jeden z nich przyniósł Konstantemu pistolety i szablę. Książę chwycił broń i ruszył z saloniku.
Nadbiegła Eufrozyna, kłaniając się w pas.
– Spójrz no na mnie, miła – wycedził Konstanty i wskazał na mnie. – Twój przyjaciel?
– Nie, Wasza Wysokość.
– Mów prawdę, bo głową zapłaci!
– Ja go nie znam – wyparła się znajomości ze mną.
– To skąd tu się wziął?
Kamerdyner rzekł w mojej obronie:
– Mości książę, widziałem go na dziedzińcu z Eufrozyną.
Na obliczu Fruzi wykwitł rumieniec.
– To my ratujemy ci przyjaciela, a ty porzucasz go w potrzebie, niewdzięczna? – zirytował się Konstanty.
– Znowu kolejny przyjaciel? – zareagowała z politowaniem towarzyszka księżnej.
Rumieniec Fruzi stał się jeszcze bardziej wyraźny. Uśmiechnęła się zakłopotana, bąknęła coś i spojrzała w podłogę, gdy tymczasem wzburzony książę ponowił marsz ku schodom.
– Ty, Dobrawiński, ze mną!
Mając z obu stron służących, podążyłem za niedoszłą ofiarą spiskowców. Na Fruzię nawet nie spojrzałem!
Zeszliśmy na dół. W sieni ślady napaści, stłuczona lampa olejna, rozbite szyby, z których szkło chrzęściło pod nogami. Wyszliśmy na dziedziniec rozświetlony latarniami. Zamieszanie, gwar, ludzie ze służby trzymający w rękach szable, ale też widły i łopaty. Widocznym było, że starano się dać odpór intruzom i kilka osób odniosło obrażenia. Niektórzy opowiadali coś podniesionym głosem, chcieli dodać sobie odwagi. Brzmiało to jednak mało bojowo, przestrach i trwoga były odczuwalne. Grupka osób otaczała leżącą postać, więc podeszliśmy bliżej. Na ziemi spoczywał rozciągnięty mężczyzna, na jego mundurze widniały ciemne plamy. Nie ruszał się.
– Książę, generał Gendre zamordowany! – odezwał się jeden z lokajów.
– Widzę… O, łotry niewdzięczne. Zbrodniarze! – zareagował Konstanty.
– Myśleli, że to Wasza Wielkoksiążęca Wysokość.
– Krzyczeli, że „krótki nos” nie żyje… – odezwał się ktoś z grupki osób.
– Kto? Jak ja tu komuś… – Zdenerwowany książę wzniósł pistolet. Mimo półmroku wyraźnie widziałem, jak drżała mu podniesiona ręka.
W tym czasie nadjechał oddział kirasjerów, który minął bramę i z impetem wjechał na dziedziniec. Prezento wali się wielce bojowo, w lśniących napierśnikach i kaskach skórzanych z grzebieniami z czarnego włosia. Wielki książę Konstanty spojrzał z pewną ulgą na oddział i zwrócił się do któregoś z wojskowych:
– Idź, Kołzakow, odszukaj księżną. Na pewno już czuje się lepiej. Zaprowadź ją, gdzie chcesz, byle była w bezpiecznym miejscu.
– Rozkaz, Wasza Wysokość! – Żołnierz skłonił się i podążył w stronę głównego wejścia do Belwederu.
Starałem się nie rzucać zanadto w oczy. Kto wie, co w mojej sprawie postanowi ten wyłysiały nerwus, Konstanty. Mimo panującego zamętu nie mogłem wycofać się niepostrzeżenie z otoczenia księcia. Jego słudzy mieli na mnie baczenie.
– Aaa, Dobrawiński, co z tobą? – przypomniał sobie o mnie zwierzchnik wojsk Królestwa.
– Tak, Wasza Wielkoksiążęca Wysokość? – Wciąż byłem zdany na jego łaskę bądź niełaskę. Czułem się niezręcznie, patrząc na najwyższego dostojnika Królestwa, z którym przed chwilą spędziłem kilka minut pod suknią jego małżonki. Pamięć o tym niekomfortowym wydarzeniu zaczynała chyba powracać również do przytłoczonej wypadkami wieczoru świadomości księcia.
Spojrzał na mnie badawczo i zawyrokował:
– Fantazję masz, no, nie powiem, dla miłostek przyszedłeś. To i wróć do środka, nie będę wymawiał gościny. Porozmawiamy później, bo dużo ważniejsze mam teraz sprawy na głowie. Kochanowski, zaprowadź Dobrawińskiego do środka.
Ten tekst jest fragmentem książki Mariusza W. Kliszewskiego „Dobry od listopada”:
Cóż było robić? Prowadzony powoli przez kamerdynera, musiałem wrócić do pałacu. Rozglądałem się na wszystkie strony i szukałem okazji, by stamtąd czmychnąć.
Wewnątrz budynku, gdy już mieliśmy wstępować na schody, bo zapewne Kochanowski chciał znów ulokować mnie gdzieś na piętrze lub poddaszu, schodził ze stopni drugi służący. Na jego ramieniu opierał się jakiś ledwo stąpający, zakrwawiony mężczyzna w ciemnym surducie. Wyglądało tak, jakby obaj mieli się zaraz przewrócić.
– Wasza Wysokość wiceprezydent Lubowidzki! – zakrzyknął wstrząśnięty Kochanowski.
– Pomocy! – poprosił schodzący lokaj Fryze. – Ranili go i myśleli, że martwy. Schroniliśmy się na dachu, a jak zobaczyłem nadjeżdżających żołnierzy, to zeszliśmy.
– Co za tragedia! Co się dzieje… – jęknął Kochanowski. – Panie Dobrawiński, pomóżmy!
Pochwyciliśmy prawie upadającego senatora Lubowidzkiego. Kamerdynerzy silnie złapali rannego, ja poluzowałem chwyt i dałem drapaka prosto w stronę drzwi wiodących na taras. Szybko je otworzyłem i mimo ciemności dostrzegłem, że poziom tarasu znajduje się sporo wyżej ogrodu. Nie było co się zastanawiać. Przeszedłem balustradę, chwyciłem rękami krawędź posadzki tarasu i już byłem na dole. Po krótkim biegu przeskoczyłem ogrodzenie i puściłem się pędem przez park.
Biegłem w mrok, zadowolony, rozgrzany emocjami sprawnej ucieczki, nie podejrzewając, że nadciągające wydarzenia sprawią, iż będzie mi jeszcze goręcej. Mijałem pozbawione liści drzewa, krzewy, snujące się między nimi pasma mgły, byle dalej od pałacu belwederskiego. Zmieniłem kierunek ucieczki i skręciłem w lewo, bo nie chciałem przez przypadek wpaść do wody któregoś ze stawów czy kanałów przy Łazienkach Królewskich. Zresztą to stamtąd, od strony Wisły, z koszar jazdy rosyjskiej dobiegały złowrogie hałasy i dźwięki trąbki. Widać, wojsko gotowało się ruszyć na pomoc księciu Konstantemu.
Bardziej poczułem, niż usłyszałem nadbiegających z lewej strony ludzi i wpadłem między nich.
– Kto tu? – rzucono pytanie.
– Swój! – Taka odpowiedź wydała mi się najbezpieczniejsza, ktokolwiek pytał.
Natychmiast pochwyciły mnie czyjeś ręce, oberwałem w ucho i zacząłem się szamotać.
– No co wy? Niewinnego człowieka napastujecie? – wydarłem się.
– Dobry? Panowie, to nasz, Dobry. Dobrawiński znaczy się, kolega student.
Otoczyła mnie grupa młodych mężczyzn. Zasapani, zmęczeni, w większości ubrani po cywilnemu, ale z karabinami w dłoniach. Ten, który mnie rozpoznał, to Ludwik Nabielak. Nie był teraz tak napuszony jak zazwyczaj, a blady i zziajany, patrzył na mnie ze zdziwieniem. Obok niego dostrzegłem Goszczyńskiego z rozwichrzoną od biegu czupryną.
– Co ty tu robisz? – zapytał.
– Sprawy damsko-męskie, że tak powiem.
– No jasne! Jakżeby inaczej.
– Ojczyzna wzywa, a tobie sikorki w głowie – rzucił któryś z przyganą.
– A wy tu skąd? – zapytałem Seweryna, choć wiedziałem doskonale. Lepiej było zmienić temat.
– Od tego łotra, Konstantego. Zgodnie z planem, tylko że planu nie zrealizowaliśmy.
– Jak to?
– Mieliśmy go ująć, a uciekł!
Cóż, też mi nowina, gdzieżbym się jednak przyznał, że wiedziałem.
– Nie ma co gadać! Szkoda czasu – zadecydował jeden z umundurowanych. – Do Sobieskiego, dalej, póki droga wolna!
Kiedy całą grupą biegliśmy w stronę pomnika króla, Nabielak obwieścił z zadowoleniem:
– Lubowidzkiego dorwaliśmy! Zakłuliśmy bagnetami szuję. Niech się smaży w piekle! – Lubowidzki żyje – rozczarowałem go z satysfakcją, chociaż wiceprezydent porządnie zalazł za skórę mieszkańcom Warszawy. Może za szefowanie policji i szpiegowanie należało mu się?
– Co?
– Widziałem, jak go rannego prowadzili.
– To masz szczęście, że wojsko cię nie dorwało. Po nas przyjechali.
– Tak… byłem daleko – skłamałem. – Ale mam dobry wzrok – wyjaśniłem tym razem zgodnie z prawdą.
Biegliśmy dalej, żaden nie zwalniał i właśnie ten dobry wzrok pozwolił mi dostrzec przed nami pomnik Sobieskiego, obok most, a na nim i wokół niego – licznych zbrojnych. Było ich grubo ponad setka. Wszyscy w granatowo-żółtych mundurach, z wysokimi kaszkietami na głowach. Pośród ciżby dominował jeden wojskowy.
– To Wysocki z podchorążymi, do niego! – zakrzyknął jeden z naszych.
Dotarliśmy do mostu, wmieszaliśmy się między żołnierzy. Podeszliśmy szybko do Wysockiego. Na jego przyzwoitym, cokolwiek naiwnym obliczu malowały się pasja i żarliwość. Nic dziwnego, że to on stał na czele buntu. Podporucznik Piotr Wysocki zlustrował naszą ekipę i zapytał:
– Gdzie Konstanty?
– Nie udało się, zbiegł – odrzekł Nabielak.
– No tak, pięknie to nasze powstanie się zaczyna.
W tym czasie aleją od Belwederu zbliżał się szybko oddział jeźdźców. Byli to ci sami kirasjerzy, których widziałem na dziedzińcu. Pęd jazdy rozwiewał im końskie włosie w grzebieniach hełmów, kirysy zaś i obnażone pałasze stanowiły łyskającą groźbę dla nas, stojących im na drodze. Z drugiej strony, od koszar znad Wisły, też nadciągała jazda.
– Polacy! Godzina zemsty wybiła! – zakrzyknął gromko Wysocki.
– Tak jest! – odpowiedział mu chór basów. – Wiemy! Dzisiaj zwyciężymy albo polegniemy!
Żołnierze na moście skierowali się ku nadciągającemu z góry nieprzyjacielowi, sprawnie uszykowali tyralierę, po czym oddali salwę. Inni z podchorążych przypadli do ziemi tam, gdzie stali, albo schronili się za drzewami i też razili nacierającego przeciwnika. Przedpole zakrył dym, szarżę za trzymano. Drugi oddział rosyjskiej ciężkiej jazdy blokował jeszcze z prawej boczną, najkrótszą drogę ku miastu. Wówczas dowódca całej imprezy powstańczej, nie zważając na ułanów za plecami, zarządził atak na bagnety, więc ruszyliśmy. Wysocki na czele. Wtedy Rosjanie rozpierzchli się, ustąpili przed determinacją powstańców. My podążyliśmy w stronę miasta.
Szliśmy tak przez chwilę, w rytm wybijany przez jedyny nasz bęben wojskowy, ku ogródkowi kawiarni zwanej Wiejską Kawą. Przy nim drogę zagrodził nam kolejny oddział rosyjskiej jazdy. Tymczasem rozbici wcześniej kirasjerzy nabrali śmiałości i zdecydowali się uderzyć z tyłu. Znaleźliśmy się w pułapce. Na szczęście po lewej było schronienie. Konnica rozpoczęła szarżę, i z przodu, i z tyłu, ale powstańcy z wielkim krzykiem runęli naprzód i unikając zderzenia z przeciwnikiem, wtargnęli do budowanych koszar. Część podchorążych wbiegła do środka zabudowań, część pozostała przy bramie. Strzela no do Rosjan z okien, zza muru, z bramy. Widziałem, jak Seweryn Goszczyński służył ramieniem niczym podpórką jednemu ze strzelców. Duża część konnych zrozumiała, że chwilowo nas nie pokona, starała się więc utrzymywać należyty dystans. Nie wszyscy jednak, gdyż byli i tacy, którzy jeszcze zdecydowanie atakowali. Kilku Rosjan leżało na ziemi, kilku kolejnych padło. Konie pozbawione jeźdźców pogalopowały dalej.