Polowanie na Bismarcka
Ten tekst jest fragmentem książki Zbigniewa Flisowskiego „Bismarck pirat Atlantyku”.
Na okręcie uczyniono to samo. Na topie fokmasztu pojawiła się ledwie widoczna w szarej arktycznej nocy biała bandera z czerwonym krzyżem świętego Jerzego. Okręt wypełnił się symfonią gwizdków i gongów alarmowych. Obsługi artylerii głównej i średniej zajęły stanowiska przy działach. Dziobowe wieże „A” i „B” oraz wieże rufowe „X” i „Y” poczęły z wolna obracać się, szukając niewidocznego jeszcze, bo odległego o 120 mil morskich przeciwnika. Dziesięć potężnych 14-metrowych luf, o kalibrze 356 milimetrów, miarowo unosiło się, to opadało.
Ożyła także artyleria średnia – 138-milimetrowa, która w boju morskim odgrywa także ważką rolę, szczególnie na krótszych dystansach. Na „Księciu Walii” zgrupowana była w wieżach burtowych po dwa działa w wieży. Mogła ona strzelać kilkakrotnie szybciej niż artyleria główna, nie dając przeciwnikowi „dojść do siebie”. Dowódca okrętu, komandor Leach, wypróbował po raz ostatni przed bojem mechanizmy swego okrętu. Choć załoga była dobrana dobrze i chętnie spełniała swe powinności, nie wszystko wychodziło tak, jak by sobie tego życzył.
Wieże zacinały się przy obrotach, niczym zamki kiepskich karabinów. Czasem zdarzało się to nawet mechanizmom podnoszącym lufy.
Ni z tego, ni z owego blokowały się przewody elektryczne. Jedynie maszyny napędzające okręt pracowały bez zarzutu, ale nie był to przecież jedyny tylko czynnik jego sprawności bojowej.
Komandor Leach klął w duchu konstruktorów nowych czternastocalowych wież, którzy nie „dopięli wszystkiego na ostatni guzik”, przeklinał Niemców, którzy wyszli „za wcześnie”, nim okręt przejęto całkowicie od stoczni Cammell Laird. Niestety pancernik buduje się przynajmniej cztery lata, a stępkę pod „Prince of Wales” położono pierwszego stycznia 1937 roku.
Choć Leach był pełen poważania dla dowódcy Home Fleet, w duchu mówił sobie, że admirał Jellicoe, dowodzący flotą brytyjską podczas pierwszej wojny światowej, nigdy by nie wysłał w bój okrętu w takim stanie technicznym. Z drugiej jednak strony, Jellicoe miał pięć razy tyle pancerników, co aktualnie admirał Tovey, i Niemców ograniczonych do działania na Morzu Północnym.
Na pomoście nawigacyjnym i obok, w specjalnym pomieszczeniu dla admirała, chwilowo niezajętym, ponieważ Holland znajdował się na płynącym na czele szyku „Hoodzie”, wszyscy nakładali ochronne przeciwogniowe rękawice i kaptury. Jego oficerowie i pełniący służbę podoficerowie wyglądali w tych białych, powleczonych warstwą azbestu strojach jak czereda Ku-Klux-Klanu. Gdyby Nelson, Collingwood czy hrabia St. Vincent wstali z grobu i ujrzeli Flotę Królewską Anno Domini 1941 gotującą się do walki, umarliby prawdopodobnie po raz drugi... i to ze śmiechu. Bohaterom współczesnej wojny morskiej widać było tylko nosy i oczy.
Widok tej przymusowej maskarady odpędził od komandora niewesołe myśli. Na razie przeciwnika nie było jeszcze widać i do czasu jego spotkania uda się, być może, naprawić to i owo.
Komandor wpatrywał się z pomostu nawigacyjnego w szarą czerń polarnej nocy. Okręt szedł na dużej szybkości, fale rozbryzgiwały się od dziobu, czasem przelewały przez relingi, chlastając o podstawę wieży, a wówczas bryzgi wody i piany dolatywały aż po wieżycowaty, solidnie skonstruowany pomost bojowy, na którego wierzchu znajdował się pomost nawigacyjny. W górze, ponad pomostem nawigacyjnym, widać było dalocelownik, który za pomocą wielu skomplikowanych urządzeń określał odległość, kurs i szybkość wroga oraz inne dane potrzebne do prowadzenia ognia przez własną artylerię.
Komandor Leach spojrzał na zegarek. Nafosforyzowane wskazówki wskazywały wpół do pierwszej. „Hood” szedł przed nimi w odległości pięciu kabli, zostawiając za sobą szeroki biały ślad wodny. Patrząc na czarną potężną sylwetkę flagowego okrętu Leach odczuwał ulgę. Okręt flagowy szedł w przedzie. Polecenia wiceadmirała mówiły wyraźnie, że podczas bitwy „Prince of Wales” ma wykonywać te same manewry, co i „Hood”, a więc iść w tzw. „close order”. Uwalniało to Leacha od ciężaru odpowiedzialności za taktyczne posunięcia podczas bitwy, ale i napawało niepokojem. „Hood” był stworzony do tego, aby w boju artyleryjskim raczej dawać niż brać...
Wiceadmirał Holland był jedną z najbardziej popularnych postaci we Flocie Królewskiej. Wszechstronnie wykształcony i uzdolniony, w wolnych od służby chwilach pisywał skecze i sztuki teatralne, uprawiał z zamiłowaniem sporty. Dla jego bogatej natury pełne uzewnętrznienie osobowości w działaniach organizacyjnych, a do takich należą przecież funkcje wyższych dowódców, było niemożliwością. Gdy w tym samym 1941 roku w wieku pięćdziesięciu czterech lat przeniesiony został z dowództwa eskadry krążowników na Morzu Śródziemnym na dowódcę eskadry krążowników liniowych, składającej się wbrew swej nazwie z jednego pancernika i jednego krążownika liniowego, zrobiło mu się smutno. Zaszczyt dowodzenia największym okrętem świata, jakim był „Hood”, nie mógł zrównoważyć w jego przekonaniu utraconych okazji prawdziwego działania. Odpowiadając na gratulacje przesłane mu przez podwładnych stwierdził dosłownie, że „z wielu względów żałuję, iż muszę opuścić eskadrę krążowników. Na krążowniku człowiek jest pewien, że jeśli coś się dzieje, jest się na pierwszej linii...”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Zbigniewa Flisowskiego „Bismarck pirat Atlantyku” bezpośrednio pod tym linkiem!
Wbrew początkowemu sądowi płynął oto ze swoim „Hoodem” na spotkanie potężnego wroga. Jego zespół wyszedł w morze o dzień wcześniej od sił głównych admirała Toveya i miał działać przeciw nieprzyjacielowi, który próbował przedrzeć się Cieśniną Duńską lub przejściem między Islandią i Wyspami Owczymi. Gdy jego obydwa okręty oraz towarzyszące im cztery niszczyciele znalazły się na zachód od Islandii, kilka minut po godzinie ósmej wieczorem „Hood” przejął depeszę krążownika „Suffolk”, który sygnalizował obecność nieprzyjaciela w odległości 300 mil na północ w Cieśninie Duńskiej. Od tej pory radiotelegrafiści „Hooda” otrzymywali w swoich niewielkich kabinach, zatłoczonych aparatami i sieciami przewodów, prawdziwy potok depesz od krążowników, które szły za jednostkami niemieckimi. Admirał od początku nakazał swoim okrętom ciszę radiową, aby nie zdradzić przeciwnikowi pozycji oraz kursu. Obydwa okręty posługiwały się przeważnie lampami sygnalizacyjnymi, pogoda była bowiem tak kiepska, a w dodatku noc, że można było zapomnieć o istnieniu Luftwaffe.
Wpatrzony w czerń morza i nieba, Holland jeszcze raz analizował swój plan. Miał do dyspozycji okręty o zupełnie różnych cechach taktycznych. „Hood” ze swoimi potężnymi ośmioma działami 380-milimetrowymi mógł w pełnej salwie bocznej wyrzucić prawie 8 ton pocisków na odległość 30 kilometrów. Przyjmowanie boju na tak wielkich odległościach było dla niego jednak bardzo ryzykowne. Zbudowany prawie przed ćwierćwieczem, miał słabe opancerzenie poziome. Jego pokład pokrywały płyty pancerne niewielkiej grubości. Na śródokręciu grubość pancerza wynosiła cal, na dziobie 2 cale, nad magazynami 3 cale, a więc maksimum 75 milimetrów. Bardzo silnie natomiast przedstawiał się pancerz boczny, którego grubość wynosiła od 6 do 12 cali, co stwarzało już jaką taką rękojmię bezpieczeństwa. W takiej sytuacji Holland musiał dążyć do maksymalnego zbliżenia, do walki na krótkich dystansach, tak jak silny bokser, który może obrywać ciosy po tułowiu, ale boi się o głowę.
Na długich dystansach, gdy tor pocisków przeciwnika wznosił się wysoko, a pociski wroga spadały prawie pionowo, sytuacja „Hooda” nie była łatwa. Słaby pancerz poziomy nie stanowiłby żadnej przeszkody dla 380-milimetrowych pocisków niemieckich. Sprawą więc życia i śmierci było nawiązanie kontaktu bojowego z wrogiem w takich warunkach, aby jak najbardziej zbliżyć się do odległości 12 000 metrów, gdy tor pocisków przeciwnika będzie już tak płaski, że jego pociski nie przebiją pokładu.
Odwrotnie miała się sprawa z pancernikiem „Prince of Wales”. Jego opancerzenie przedstawiało się w ten sposób, że najchętniej przyjąłby walkę od najdalszego dystansu do 13 000 metrów, ponieważ jego potężny pancerz ważący w sumie 14 000 ton ochraniał go dobrze przed wszystkim, co spadało z góry. Budowany był w latach, gdy już dobrze rozwinęło się lotnictwo bombowe...
Biorąc to wszystko pod uwagę admirał Holland zdecydował się iść z całym zespołem „do zwarcia” z przeciwnikiem i rozstrzygnąć walkę na dystansie grubo poniżej 20 kilometrów. Zapewne nie bez wpływu na jego decyzje pozostały dosyć staroświeckie instrukcje taktyczne, zalecające trzymanie przez dowódcę wszystkich okrętów „w garści”.
Obydwa okręty nurzały się na przemian w śnieżnej zawiei, potokach deszczu, walcząc z szerokim rozkołysaniem Atlantyku. Tuż po północy radiotelegrafiści „Hooda” poczęli nerwowo kręcić regulatorami swych odbiorników. Strumień wieści od krążownika „Suffolk” nagle przestał płynąć: zespół wiceadmirała Hollanda stracił w jednej chwili łączność z przeciwnikiem. Minął kwadrans, pół godziny, godzina, krążownik „Suffolk” zamilkł, jakby rozpłynął się gdzieś we mgłach Cieśniny Duńskiej...
Po krótkiej walce wewnętrznej wiceadmirał Holland zdecydował się na zmianę kursu, pragnąc jak najszybciej napotkać wroga. Obawiał się, że w ciemnościach nocnych rozminie się po prostu z przeciwnikiem, o którego ruchach nie miał wiadomości, i Niemcy wyjdą na przestwór Atlantyku, gdzie znaleźć ich będzie znacznie trudniej. Zostawiając półkolisty szeroki ślad piany „Hood” wykonał zwrot w prawo i poszedł kursem 295 stopni, a więc o wiele bardziej na północ, zmniejszając równocześnie szybkość do 24 węzłów. „Prince of Wales” natychmiast powtórzył jego manewr. Wiceadmirał Holland wyobrażał sobie, że dzięki temu „Bismarck” mu się już nie wymknie. Przekazał nawet wiadomość do idącego za nim pancernika, że spodziewa się nawiązania kontaktu bojowego około godziny 1.40, co kolidowało zresztą z rzeczywistą sytuacją (było bowiem niemożliwe, aby w ciągu półtorej godziny przeciwnicy przebyli dzielące ich 120 mil). W podnieceniu, które ogarnęło go przed walką, Holland nie wziął pod uwagę, że w wyniku jego manewru Niemcy mogą wysforować się do przodu, co przy nawiązaniu kontaktu bojowego ogromnie utrudniłoby zmniejszenie odległości, niezbędne, jak mówiliśmy wyżej, dla „Hooda”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Zbigniewa Flisowskiego „Bismarck pirat Atlantyku” bezpośrednio pod tym linkiem!
Minęła godzina 1.40, minęła godzina 2 po północy, a Niemców nie było widać. Sygnaliści pancernika „Prince of Wales” przekazali parę minut po drugiej komandorowi Leachowi lakoniczny sygnał z okrętu flagowego:
„Jeżeli do godziny 2.10 nie nawiążemy kontaktu bojowego, zmieniam kurs na południowo-zachodni...”
Pancernik „Bismarck” i krążownik „Prinz Eugen” nie posiadały urządzeń radarowych z prawdziwego zdarzenia, które umożliwiałyby na przykład śledzenie przeciwnika we mgle. Miały natomiast namiastkę tego urządzenia w postaci tzw. Funkmessgeräte, które uwrażliwione były do pewnego stopnia na impulsy radarowe wysyłane przez okręty przeciwnika. Lütjens wiedział więc, że jednostki angielskie idą za nim. Jedną z nich był według rozpoznania krążownik typu „County”, który spotkali niespodziewanie na krawędzi mgieł ciągnących się od strony Islandii. Salwy oddane w jego kierunku odkryły wroga, ale nim uszedł im sprzed oczu, nie zauważono wyraźnych śladów trafień. Anglicy mieli szczęście.
Funkmessgeräte doniósł następnie, że z tyłu za sobą mają dwa okręty. Drugi zapewne także nie był okrętem liniowym, gdyż obydwa posuwały się w przyzwoitej odległości i nie otwierały ognia. Lütjens w pewnym momencie miał ochotę wykonać nagły zwrot o 180 stopni i w krótkim starciu zmasakrować je swoimi 380-milimetrowymi działami, ale Handelskrieg über alles, „wojna handlowa ponad wszystko”, powiedział sobie w duchu i próbował wszystkich sposobów, aby „zgubić” Anglików. Możliwości manewru miał co prawda bardzo ograniczone, ponieważ z prawej strony szedł blisko krawędzi pływających lodów, a brnąć w nie niewielką miał ochotę, bojąc się uszkodzenia śrub okrętowych. W pewnym momencie, gdy po północy obydwa okręty zanurzyły się we wściekłej śnieżycy, wykonał manewr i – nie wiedząc o tym – oderwał się od prześladowców.
Skoro minęli Cieśninę Duńską, Lütjens rozkazał krążownikowi „Prinz Eugen” wysunąć się na czoło szyku. Szli kursem 273 stopnie, a więc prawie dokładnie na zachód. W śnieżycy „Bismarck” zapalał od czasu do czasu reflektor, czasem nadawał jakiś sygnał lampą Aldisa.
Na chronometrach niemieckich okrętów zbliżała się godzina 4.30. Jaśniało. Kończyła się ciemnoszara arktyczna noc, wstawał świt. Śnieżyca ustała. Morze wydawało się szaroczarną taflą, bez granic ciągnącą się jak wieczność.
W tej chwili przez długą morską lornetę Lütjens zobaczył na południowym wschodzie coś, co wstrząsnęło nim do głębi. Prosto na nich szedł okręt... a za nim drugi. Obydwie jednostki celowały dosłownie w jego zespół swymi dziobami. Nie można było rozróżnić ich klasy, ponieważ były za daleko i prezentowały się „en face”. Jedno było pewne – to był wróg!
Zespół wiceadmirała Hollanda rwał w kierunku Niemców z największą szybkością, na jaką było stać jego potężne maszyny. Stalowe kolosy rozwijały 60 kilometrów na godzinę, by maksymalnie zbliżyć się do nadpływających Niemców. Odległość między dwoma ugrupowaniami malała w tempie luxtorpedy: 100 kilometrów na godzinę! Bitwa morska, której głównymi składnikami (podobnie jak bitwy lądowej) jest ogień i ruch, osiągała tę fazę, gdy o wszystkim decydują artylerzyści. Pierwszy oficer artylerii pancernika „Prince of Wales” był jeszcze młodym, ale wybitnie uzdolnionym człowiekiem. Od razu też pojął, że dowódca zgrupowania popełnił dwa tragiczne błędy. Oto rozkazał skupić ogień na lewym okręcie niemieckim, który choć podobny sylwetką do prawego, był wyraźnie jednostką mniejszą, co najwyżej ciężkim krążownikiem. Ich obowiązkiem było natomiast strzelać do okrętu, który szedł w tyle i co do którego nie mogło być wątpliwości, że był pancernikiem typu „Bismarck”, a więc przeciwnikiem kilkakrotnie groźniejszym, którego przede wszystkim trzeba było wyeliminować z boju!
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Zbigniewa Flisowskiego „Bismarck pirat Atlantyku” bezpośrednio pod tym linkiem!
– Halo, tu stanowisko dalocelownika. Admirał najwyraźniej wziął okręt czołowy za pancernik. To pomyłka, sir, proszę o pozwolenie strzelania do okrętu idącego w tyle szyku!
– Tak, Mc Gullen, widzę nadbudówki, tak, sylwetka pancernika, zmiana celu, jeden w prawo!
– Możemy strzelać tylko dwiema wieżami, podchodzimy zanadto dziobem!
– Nic na to nie poradzimy, admirał chce skrócić dystans, nie mamy swobody manewru!
W tym momencie spostrzegli, że okręt flagowy otworzył ogień, jego wieże dziobowe zabłysły pomarańczowym odblaskiem.
Ilekroć porucznik Marstone przez właz i pionową drabinkę dostawał się do środka wieży „A” pancernika „Prince of Wales”, zawsze ogarniał go podziw nad skomplikowaniem maszynerii i przyrządów zgromadzonych w tym okrągłym pomieszczeniu po to, by działa mogły dosięgnąć przeciwnika będącego w szybkim ruchu, którego niezmiernie trudno jest trafić. Milion części mechanizmów dział, przewodów i aparatów! Dźwignie, lewary, przyciski, guziki, a wszystko to odcięte od świata zewnętrznego półmetrowym prawie pancerzem. Teraz nie czas był zresztą na refleksje – dostrzeżono już Niemców i cała uwaga porucznika skupiona była na tarczy przekaźnikowej. W górze, wysoko ponad pomostem bojowym, tkwił przy dalocelowniku oficer kierujący ogniem, on zaś, Marstone, otrzymywał stamtąd wszystkie potrzebne dane o przeciwniku. Tak, „Bismarck” szedł z szybkością 29 węzłów, kursem 254 stopnie. Marstone odczytał na tarczy kąt podniesienia lufy i kierunek celowania. Wystarczało zgrać strzałki na własnej tarczy ze strzałkami przekaźnika i działa wieży uzyskiwały odpowiedni kąt podniesienia i nacelowanie kierunkowe. Z komór amunicyjnych mieszczących się pod przedziałem bojowym wędrowały do góry na specjalnych dosyłaczach 800-kilogramowe pociski o kalibrze 356 mm i worki z prochem. Hydrauliczne podajniki umieszczały je w komorach nabojowych dział. Marstone usłyszał lekki zgrzyt metalu, po czym nastąpiła cisza. Nagle rozległy się dwa dzwonki, niczym w londyńskim autobusie, a potem głuchy odgłos. Lufy rzuciły się do tyłu, po czym wróciły na swoje miejsce zmuszone do tego przez oporopowrotnik. Cztery pociski poszybowały z szalonym gwizdem w stronę niemieckiego pancernika...
Kapitan Mc Gullen przy dalocelowniku i dowódca na pomoście bojowym z niecierpliwością wbili wzrok w niemieckie okręty: gdzie pojawią się kilkudziesięciometrowe fontanny wody, wskazujące miejsce rozerwania się pocisków... Jeśli nie ukażą się, tym lepiej, oznaczałoby to, że salwa „weszła” w okręt przeciwnika – ale takie cuda w bitwie morskiej na samym początku się nie zdarzają.
– Trochę za długa, Mc Gullen!
Nim usłyszał w telefonie głos dowódcy, Mc Gullen zobaczył, że Niemcy oddają salwę po salwie. Wkrótce ujrzał gejzery wody wylatujące w pobliżu okrętu flagowego. Obydwaj Niemcy wstrzeliwali się w „Hooda”, który ze swej strony strzelał do niemieckiego krążownika. Sytuacja stawała się tragiczna. Ośmiu działom 330-milimetrowym nieprzyjacielskiego pancernika przeciwstawiali 4-dziobowe działa „Hooda” i sześć dział przednich własnych, z których jedno, jak się okazało, odmawiało posłuszeństwa. Odległość była dla „Hooda” tragicznie niebezpieczna – 6000 jardów. Wszystko poszło na opak! Mc Gullen przekazywał do wież coraz to nowe dane i w końcu przy piątej czy szóstej salwie udało mu się „nakryć” Niemca: zobaczył fontanny wody od własnych pocisków, padających za i przed okrętem wroga. Niemcy wstrzelali się szybciej. „Prinz Eugen”, który szedł na czele niemieckiego szyku, osiągnął pierwsze trafienia na „Hoodzie” jeszcze przed upływem minuty. „Bismarck” wstrzelał się w kilka minut później i jego pociski poczęły trafiać angielski okręt flagowy. Już w pierwszej minucie boju na największym okręcie świata zauważono półkolisty pożar na śródokręciu, który po pewnym czasie przygasł. Gdy po kilku minutach boju wiceadmirał Holland nakazał zmienić nieco kurs, aby wprowadzić do akcji tylne wieże artyleryjskie, Mc Gullen zobaczył ze swej opancerzonej wieżyczki dalocelownika dwa gejzery wody, które wykwitły po obu stronach okrętu flagowego. To, co zobaczył i usłyszał później, miało go prześladować przez całe życie.
Nad „Hoodem” wyrósł potężny słup ognia i dymu, ten ostatni rozwinął się wkrótce do rozmiarów potwornego czarnego grzyba, który ogarnął w śmiertelnym uścisku ginący w tej chwili okręt. Komandor Leach głosem pełnym zgrozy wykrztusił:
– Ster prawo na burt!
Po minucie minęli tę chmurę dymu, w której zniknął rozerwany na dwie części największy okręt świata. Pływały w tym czarnym piekle jakieś resztki świadczące, że był kiedyś we Flocie Królewskiej okręt zwany HMS „Hood”, dowodzony przez dowódcę Battle Cruisers Squadron, wiceadmirała Hollanda...
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Zbigniewa Flisowskiego „Bismarck pirat Atlantyku” bezpośrednio pod tym linkiem!
Historia rzadko się powtarza, ale „Hooda” spotkał los trzech angielskich krążowników liniowych, które w ten sam sposób zakończyły swój żywot w bitwie pod Skagerrakiem dwadzieścia pięć lat przed bitwą w Cieśninie Duńskiej. Do niepisanej tradycji Floty Królewskiej przeszło słynne powiedzonko wiceadmirała Davida Beatty, który dowodził pod Skagerrakiem zespołem krążowników liniowych. Gdy zobaczył, że po kolei wylatują w powietrze „Indefatigable” i „Queen Mary”, rzekł do dowódcy swego okrętu flagowego: – Chatfield, zdaje się, że coś się dzieje z naszymi zasranymi okrętami.
Dał w ten sposób upust swojej niechęci do konstruktorów, którzy zbudowali okręty przypominające beczki z dynamitem. W gruncie rzeczy, do pojawienia się na morzu Niemców i pierwszej wojny światowej, Flota Królewska nie miała od czasu bitwy pod Trafalgarem poważnych przeciwników. Gdy na morzu pojawił się rywal mający ambicje imperialne, i to rywal silny, ambitny, okazało się, że sprawy się komplikują. Mimo że „Hood” był budowany już po bitwie jutlandzkiej, gdy stało się jasne, że trzeba lepiej opancerzać pokłady okrętów, zaniedbano tego, zwlekając bez końca z rekonstrukcją okrętu. Gdy więc oprócz dwóch pocisków tej ostatniej fatalnej salwy „Bismarcka”, które rozerwały się po obu burtach okrętu, jeden, dwa, a może trzy pociski wtargnęły w głąb kadłuba i dotarły do komór amunicyjnych, okręt pękł na pół, przeistaczając się w słup ognia, a prawie półtora tysiąca ludzi zginęło w jednej sekundzie.
Po zatopieniu „Hooda” Niemcy skoncentrowali szybki i celny ogień na pancerniku „Prince of Wales”. Marstone w swojej wieży czuł, jak okręt jego raz po raz drży, ale nie były to drżenia spowodowane własnymi salwami. Widocznie ich trafiono. Czuł, że zaczyna się pocić, może tylko z gorąca, które szło od dział i przemywanych po strzale luf, a może z emocji. Przez swój peryskop widział, jak niemiecki krążownik i pancernik raz po raz błyskają ogniem.
Liczył sekundy lotu pocisków. Dystans najwyraźniej skracał się; walkę prowadzono już na odległości około 17 000 metrów, przy czym obie strony zbliżały się do siebie coraz bardziej. Szanse ich nie wyglądały różowo.
Wydawało się, że ocean burzy się i gotuje wokół okrętu, który pędził naprzód z nie zmniejszoną szybkością. Na wyrzutni, która znajdowała się na lewej burcie śródokręcia, szykowano do startu, a właściwie wyrzucenia przy pomocy sprężonego powietrza wodnosamolotu. Miał on wznieść się ponad walczące okręty i pomóc w ustalaniu celności własnych salw, wobec pogarszającej się w miarę upływu czasu widoczności. Pilot i obserwator zajęli już miejsca w kabinie, przyciskając głowy do specjalnych miękkich poduszek umieszczonych nad siedzeniami. Oficer dowodzący wyrzutnią miał za chwilę opuścić chorągiewkę, dając sygnał do startu. W tym momencie nadleciał pocisk, który rzucił go na pokład i wyrwał obydwa skrzydła wodnopłatu, pozostawiając nienaruszony kadłub, a w nim... załogę. Widząc, że nie odniósł poważniejszych obrażeń, oficer zerwał się, kazał wysiąść lotnikom... i razem wypchnęli czym prędzej za burtę kadłub bez skrzydeł, chroniąc okręt przed wybuchem benzyny.
Komandor Leach raz po raz oceniał położenie, krótko wymieniał opinie z pierwszym oficerem artylerii i oficerem nawigacyjnym. Bardzo pragnęli pomścić śmierć „Hooda”, ale w pojedynkę dokonać tego nie było łatwo. Leach zaciskał pięści w pasji. Nie mógł odżałować, że Holland nie dał mu swobody manewrowania, że trzymał się ducha i instrukcji taktycznych, które w tej sytuacji nie miały żadnego sensu. Przecież jego okręt mógł nie iść na zbliżenie, mógł strzelać z wielkiej odległości ze wszystkich swych wież, osłaniając szarżę „Hooda”. Teraz było za późno. Właśnie otrzymywał kolejny meldunek o odległości dzielącej ich od Niemców i chciał zadać Mc Gullenowi jeszcze jedno pytanie, gdy nagle straszny cios rzucił go na podłogę pomostu, tak że stracił przytomność. Gdy począł rozumieć, co się wokół niego dzieje, zobaczył zabitych i umierających, ściany obryzgane krwią. Pomost był jedną ruiną i cmentarzem. Potężny 380-milimetrowy pocisk wystrzelony z odległości 15 kilometrów przebił ścianę pancerną, pozostawiając ogłuszonych, ale nie rannych – jego i oficera sygnałowego. Dziesięciu ludzi padło, drugie tyle było ciężko rannych, czterech lżej. Jakiś ogromny odłamek pocisku przeleciał przez salon oficerski, rozbił stolik do kawy i szafkę z winem. Podobnemu losowi uległ radioodbiornik i... noga od pianina.
Leach począł wołać o pomoc, ponieważ telefony nie działały. Dopiero wówczas zorientowano się w górze przy dalocelowniku, że pocisk trafił w pomost... Dowódca okrętu długo jeszcze potem wspominał ciężko rannego marynarza, który słabym głosem pocieszał go:
– That’s all right, sir, it’s all in the fortunes of war!
Można przypuścić, że gdyby okrętem dowodził Polak, zwróciłby go teraz w stronę Niemców i wykonał wspaniałą szarżę. Anglik postąpił odwrotnie.
– Zasłona dymna, ster lewo na burt!
„Prince of Wales” zatoczył koło i począł szybko oddalać się od Niemców. Podczas tego całego starcia otrzymał cztery trafienia pociskami 380-milimetrowymi i trzema pociskami 203-milimetrowymi wystrzelonymi przez krążownik „Prinz Eugen”.
O godzinie szóstej dwadzieścia cztery z pancernika nadano do krążownika „Suffolk” depeszę: „Hood” został zatopiony. Mój pomost jest zniszczony. Wieża „Y” czasowo wyeliminowana z akcji...”