Początki zbrodni na Wołyniu
Ten tekst jest fragmentem książki Damiana K. Markowskiego „W cieniu Wołynia. Antypolska akcja OUN i UPA w Galicji Wschodniej 1943–1945”.
Wiosną 1943 roku rozmowy z OUN z ramienia AK prowadził Kazimierz Sawicki „Prut”, dowódca Obszaru Lwowskiego. „Prut” stanął na czele polskiej delegacji, gdyż przyjazd delegacji z Warszawy był dwukrotnie odwoływany. Sawicki uważał, że w zaistniałej sytuacji pierwszy ruch ku zbliżeniu stanowisk powinni wykonać Ukraińcy, lecz powinien on być oparty na konkretnych działaniach, a nie na postulatach i odezwach. Dostrzegał dużą szansę na naprawę wzajemnych relacji, choć jednocześnie, jak podkreślał: „Zaognienie stosunków polsko-ukraińskich w tej wojnie doszło do najwyższego w ciągu stulecia napięcia. Stosunki te cechuje najwyższa wzajemna nienawiść i niechęć”.
Pozbawiony możliwości wpłynięcia na zwiększenie stanu bezpieczeństwa ludności podległego sobie obszaru „Prut” złożył dymisję z pełnionej funkcji 11 maja, ale rozmowy polsko-ukraińskie wciąż trwały. 17 maja, pełniąc jeszcze funkcję komendanta Obszaru Lwowskiego AK, wydał rozkaz, by podległe mu struktury podziemia przystąpiły do organizowania samoobrony. Sawicki był zdania, że należy kontynuować dialog z OUN, ale jedynie po tym, gdy jej kierownictwo publicznie potępi masowe mordy na Wołyniu. Rozmowy prowadzono dalej, być może opierając się również na przekonaniu niektórych analityków rządu RP, że ludność ukraińska przynajmniej częściowo oczekuje na odbudowę państwa polskiego na jego przedwojennych południowo-wschodnich ziemiach. Ciekawe, że zapewne bezwiednie odniósł się do podobnych życzeń strony polskiej jeden z publicystów ukraińskich na łamach pisma „Ideja i czyn”: „Polacy chcieliby, aby tak było, tymczasem obecna sytuacja na Wołyniu wskazuje, iż nienawiść do Polaków językami płomieni sięga aż do nieba”.
„Antypolska akcja” OUN i UPA na Wołyniu postawiła polskie podziemie przed trudną decyzją. Z jednej strony, kierując się wytycznymi rządu w Londynie, zamierzało ono „politycznie rozbroić” banderowski ruch podczas rozmów, cokolwiek rozumiano pod tym pojęciem. Z drugiej — w Galicji rosło zaniepokojenie związane z wołyńską masakrą i świadomością, że z czasem podobne wydarzenia mogą przenieść się i do dystryktu. Bez wątpienia Polskie Państwo Podziemne nie było przygotowane na konfrontację na taką skalę, którą można by określić mianem totalnej wojny partyzanckiej i której celem była fizyczna likwidacja wielotysięcznej rzeszy ludności cywilnej. Przygotowując się do antyniemieckiego wystąpienia w okresie załamania się frontu wschodniego, AK traktowała (tymczasowo) front ukraiński jako niechciany, a przynajmniej taki, na którym walkę należało odłożyć na tak długo, jak to tylko możliwe. Dopiero w sierpniu polskie podziemie na terenie Obszaru III Lwów otrzymało więcej zadań związanych z przygotowaniem się do obrony. Po pierwsze, należało rozpatrzeć i zbadać każdy z napadów, sprawdzić, czy to nie wydarzenia o charakterze rabunkowym, i potwierdzić ich ewentualny charakter polityczny. Po drugie, komendanci okręgów mieli zostać upoważnieni do natychmiastowej akcji odwetowej, wymierzonej „przede wszystkim w sprawców zabójstwa, a w razie utajenia sprawców w znacznego członka organizacji ukraińskiej”. Śmierć w wyniku jednoczesnego uderzenia polskiej akcji odwetowej ponieść mieli także „znani szkodnicy, należący do miejscowego kierownictwa organizacji ukraińskiej”. Zakazano jakichkolwiek prowokacji wobec ukraińskiej społeczności. Podziemie miało zarazem raportować o wszystkich mordach na Polakach i aktach odwetu dokonanych na Ukraińcach, śledząc również, jak wydarzenia te wpływają na nastroje obu społeczności.
W sierpniu komendant główny AK wysłał do rządu RP w Londynie kilka depesz informujących o wzroście napięcia między Polakami a Ukraińcami w Dystrykcie Galicja o alarmującej treści: „W masach ukraińskich wzrastają nastroje antypolskie. Przeciwdziałają jednostki spośród duchowieństwa [chodziło tu między innymi o działania metropolity Szeptyćkiego — D.M.], bez skutku. Morderstwa mnożą się. Zbiegowie masowo napływający z Wołynia roznoszą panikę wśród Polaków. Ulega jej część ludności”. Jednocześnie generał Tadeusz Komorowski „Bór” nie miał wątpliwości, że jedynym celem Ukraińców, od którego prawdopodobnie nie zdecydują się odstąpić, jest opuszczenie Galicji Wschodniej przez polską ludność. We wrześniu „Bór” wysłał do pułkownika Filipkowskiego znamienny rozkaz, w którym polecił mu przygotować się na możliwość przeniesienia rzezi z Wołynia na podległy mu teren, zorganizowany w ramach Obszaru III AK, skupiającego okręgi Lwów, Tarnopol i Stanisławów.
Złowróżbnie brzmiał meldunek „Bora” złożony naczelnemu wodzowi, w którym warunki do samoobrony w Małopolsce Wschodniej określono jako „rozpaczliwe”. Dowódca AK pisał: „wszędzie przemoc okupanta, na terenach południowych przewaga liczebna i uzbrojenie Ukraińców przesądza wynik. Ponosimy dotkliwe straty w ludziach mordowanych i wyłapywanych, całe połacie [terenu] są ogałacane z elementu polskiego, gdyż reszta pozostałych przy życiu uchodzi w bezpieczne strony”. Nie było jednak wątpliwości, że KG AK nie zamierza wesprzeć większymi środkami bojowymi ani oddziałami leśnymi terenów zagrożonych nową rzezią. Zbyt mocno obawiano się, aby walki polsko-ukraińskie, do jakich doszłoby po dozbrojeniu Obszaru Lwowskiego, nie przekształciły się w przedwczesne powstanie i obustronną rzeź. Komorowski pisał do naczelnego wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego: „Udział Sił Zbrojnych w Kraju w organizowaniu samoobrony oraz jej bojowe nastawienie musi być ograniczone, gdyż nie mogą wywołać powszechnej walki równej powstaniu i stracić z oczu głównego, późniejszego zadania. Nie mam też do dyspozycji dostatecznego uzbrojenia ani amunicji”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Damiana K. Markowskiego „W cieniu Wołynia. Antypolska akcja OUN i UPA w Galicji Wschodniej 1943–1945” bezpośrednio pod tym linkiem!
14 września 1943 roku we Lwowie w lokalu konspiracyjnym przy ulicy Potockiego odbyła się odprawa oficerów Obszaru Lwowskiego AK. Celem spotkania było omówienie przygotowania ludności do samoobrony przed atakami ukraińskiej partyzantki na terenach obszaru, obejmujących okupowane województwa: lwowskie, tarnopolskie i stanisławowskie. Zebrani obawiali się szybkiego przeniesienia „antypolskiej akcji” z terenów południowego Wołynia. Wywiad AK donosił o koncentracji sił UPA wzdłuż granicy z Dystryktem Galicja. Poważnie potraktowano groźbę ich wymarszu na południe, na Stojanów, Radziechów, nawet na Brody i Toporów, gdzie znajdowały się większe skupiska polskiej ludności i uciekinierów z wołyńskich rejonów Horochowa, Dubna i Krzemieńca. Zaobserwowano ponadto wzmożoną aktywność członków OUN w ramach prowadzonych konspiracyjnie szkoleń wojskowych pod Kamionką Strumiłową, Buskiem i Milatynem. W istocie powstawały tam pierwsze grupy partyzantów UNS i rosły w siłę miejscowe bojówki SB. Polscy wywiadowcy stwierdzili, że uczestnicy szkoleń „zachowują się jak wojsko”. W pomieszczeniu, w którym prowadzona była odprawa, umieszczono na ścianie dużą mapę przedwojennego województwa tarnopolskiego z zaznaczonym czarnym kwadratem obszarem, gdzie już dochodziło do masowych mordów. Polecenie organizacji samoobrony na północy Obszaru Lwowskiego AK otrzymał Franciszek Woronowski „Topór”, „Leonard”. Oficer ten za największy mankament w organizacji systemu samoobrony terenów graniczących z Wołyniem uznał rozproszenie polskiej ludności i jej przemieszanie z dominującą w tym regionie ludnością ukraińską.
Wczesną jesienią w mniej więcej 60 miejscowościach Galicji Wschodniej zamieszkanych przez polską ludność istniały już prowizoryczne struktury samoobrony. Przeważnie za organizacją tych struktur stali członkowie AK, wykonujący rozkazy płynące z inspektoratów i obwodów. Rzadziej ludność organizowała się samoczynnie. Największą słabością samoobrony był brak broni palnej. W wielu wypadkach jedyne uzbrojenie stanowiło kilka sztuk skrzętnie ukrytej broni myśliwskiej. W innych miejscowościach za broń starczyć musiały kosy, siekiery i drągi. Powszechne natomiast było wypracowanie systemów alarmowych i wystawianie wart nocnych. Rzecz jasna ani podniesienie alarmu, ani nawet dostrzeżenie w porę napastników nie zwiększało szans obrońców wioski na odparcie napadu. Mogło natomiast zaalarmować okoliczne niemieckie placówki policji lub w porę powiadomić ludność o konieczności poszukiwania schronienia. Na niedostateczny poziom zaawansowania formowania samoobrony wpłynęły wahania w łonie Polskiego Państwa Podziemnego, dotyczące dalszego postępowania w kwestii ukraińskiej. O ile bowiem jeszcze późną wiosną 1943 roku początek rzezi wołyńskiej odbierano jako „niepoczytalną w swej zbrodniczości i głupocie” akcję OUN, o tyle zakładano nadal, tyleż optymistycznie, co naiwnie, że „coraz liczniejsze grupy społeczeństwa” przeciwstawią się zbrodniczej akcji.
Na stanowisku przyjęcia twardego kursu wobec Ukraińców stała lwowska Delegatura Rządu na Kraj. W jednej z analiz sytuacji na terenie Małopolski Wschodniej pracownik delegatury pisał: „Prowadzimy zasadniczo walkę z Niemcami. Prowadzimy walkę z Rosją, bo nam ją narzuciła. Ale te okoliczności nie mogą nam zaciemniać faktu, że na naszych ziemiach wschodnich atakuje nas wróg, który dąży do wytępienia naszej biologicznej substancji. Wynikającego stąd kardynalnego obowiązku obrony fizycznego bytu polskiego na tych ziemiach nie możemy podporządkować naszym innym względom, jakkolwiek byłyby one ważnymi. […] Obecnie sytuacja w całej swej straszliwej grozie jest jasna. Trzeba wszystko zrobić, wszystkie siły wytężyć, wszelką pomoc z reszty Polski otrzymać, aby dla Polski zachować od wytępienia żywioł na ziemiach wschodnich”. Ostrzeżenie to nie spotkało się z konkretną reakcją zbrojnego ramienia podziemia.
Mordy przybierają na sile
Pod koniec lata fala zabójstw rozlała się na kilka kolejnych powiatów. W nocy z 31 sierpnia na 1 września w podgórskim Mikuliczynie zamordowano sześcioosobową rodzinę doktora Jossego, w tym małe dzieci. Zbrodni dokonali osobnicy częściowo ubrani w mundury policji ukraińskiej. 8 września w Kozowej w Tarnopolskiem zabito lekarza Benedykta Bajora. W nocy z 15 na 16 września ofiarą mordu padł inny lekarz, doktor Wojciech Lachowicz. Nie oszczędzano także członków instytucji działających za zgodą niemieckiego okupanta — 16 września w Rudkach pod Lwowem zamordowano działacza społecznego, przewodniczącego miejscowego PKO, Bogdana Zbrożka. W Baryszu zamordowano z kolei byłego dyrektora szkoły powszechnej i organizatora „Strzelca” (organizacji paramilitarnej i patriotycznej działającej w II RP), Stanisława Drozdowskiego.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Damiana K. Markowskiego „W cieniu Wołynia. Antypolska akcja OUN i UPA w Galicji Wschodniej 1943–1945” bezpośrednio pod tym linkiem!
Dramatyczna walka o przetrwanie rozegrała się 3 września 1943 roku w jednej z leśniczówek pod Samborem. Leśniczy, uzbrojony w karabin i granaty, w pojedynkę stawił czoło 10 Ukraińcom. Podczas nierównego starcia mężczyzna otrzymał cztery rany postrzałowe, a w pomieszczeniu, z którego się ostrzeliwał, wybuchły trzy granaty rzucone przez banderowców, ale zdołał kontynuować opór przez ponad dwadzieścia minut, dzięki czemu ocalił swoją rodzinę. Około dwudziestej trzeciej do leśniczówki przybyła odsiecz z Sambora. Podczas napadu funkcjonariusze ukraińskiej policji z pobliskiego posterunku nie reagowali, choć słyszeli odgłosy walki. 5 września „nieznani ludzie” dokonali napadu na leśniczówkę pod Skolem. Zamordowano leśniczego wraz z całą rodziną. OUN określiła ten mord jako „rabunkowy”. Tego samego dnia „nieznani sprawcy” zamordowali również doktora Pogromińskiego w Skolem. 15 września w powiecie złoczowskim zabito leśniczego Romana Tureckiego. 28 września w nocy w górskiej wiosce Zubrzyca w powiecie Turka w napadzie na leśniczówkę nacjonaliści zabili od 7 do 15 osób — pracowników służby leśnej i członków ich rodzin, w tym co najmniej 8 Polaków (pozostali to reichs- i volksdeutsche oraz ukraińska służąca). Tej samej nocy napadnięto na leśnictwo Borynia, gdzie zamordowano kolejnych 6 osób. Obronił się mężczyzna, który nocował w budynku mieszkalnym nadleśnictwa i zdołał zabić podczas walki 2 napastników.
To oczywiście tylko wybrane przykłady napadów.
We wrześniu nasiliły się ataki na Polaków w Tarnopolskiem. W nocy z 2 na 3 września w Hallerczynie położonym w powiecie Brody zamordowano księdza Michała Duszeńkę, administratora miejscowej parafii. Napad przeżyły jego gospodyni oraz jej córka, które również znajdowały się wówczas na plebanii. „Ks. Duszeńko dostał siedem kul dum-dum, jakich używała milicja ukraińska przy likwidacji ghetta, oraz kilka pchnięć nożem” — opisano zbrodnię w meldunku AK. Po zabiciu duchownego napastnicy zaatakowali dwie rodziny osadników w pobliskich Kadłubiskach. Zamordowali tam małżeństwo Julię i Michała Grzelów z szóstką ich dzieci. Najstarszy z rodzeństwa, Tadeusz, miał sześć lat, najmłodszy, Władysław, osiem miesięcy. „Nie oszczędzono maleńkiego dziecka w kołysce ani brzemiennej kobiety, której płód wydarto z wnętrzności” — odnotowano w raporcie polskiego podziemia. W Kadłubiskach oprócz rodziny Grzelów zamordowano również ich sąsiadów, czteroosobową rodzinę Parysów, w tym dwójkę dzieci. Zdaniem księdza Emila Kobierzyckiego mordu na księdzu Duszeńce dokonali miejscowi Ukraińcy za namową księdza greckokatolickiego.
Zwłoki niektórych zamordowanych sprawcy pozostawiali na miejscu zbrodni. Często też uprowadzali Polaków, żeby zabić ich w lasach, górach i na uroczyskach, ogólnie w miejscach ustronnych i trudno dostępnych. Polacy zaczęli „znikać” od pierwszych dni sierpnia. Ciała ofiar były wtedy ukrywane. W jednej z wiosek w okolicy Janowa Lwowskiego mieszkańców uprowadzano pojedynczo lub po kilka osób, a następnie — po „śledztwie” przeprowadzonym w budynku młyna nieopodal wsi Malczyce — ich zwłoki topiono w bagnie. W ten sposób w ciągu kilku miesięcy przepadło bez śladu kilkanaście osób. We wrześniu w okolicach Lwowa zamordowano co najmniej 70 osób, w tym 5 księży, 3 lekarzy, 15 chłopów, 3 robotników i 17 dzieci. Pozycja społeczna i wiek ofiar wskazują na to, że poza jednostkami wybitnymi i mającymi wysoki status społeczny bezpiecznie nie mogli czuć się także chłopi, robotnicy, a nawet osoby bez możliwości obrony, czyli kobiety i dzieci. Celem stawali się zatem nie tylko polscy przywódcy, ale też ogólnie Polacy jako członkowie wspólnoty narodowej. Świadczy o tym również fakt, że napady były wymierzone niemal wyłącznie w Polaków. Od 27 lipca do końca września w powiatach Drohobycz, Sambor, Stary Sambor i Turka doszło do 17 napadów na Polaków, a ich ofiarą padło 36 osób. Dla porównania w tym czasie w wyniku napadu na tym terenie zginęli tylko jedna osoba narodowości ukraińskiej i kilku Niemców.
Wydarzenia w Karpatach, gdzie do końca września 1943 roku napadów skutkujących zamordowaniem ofiar było najwięcej, zostały scharakteryzowane jako antypolska czystka nie tylko przez samych Polaków, ale i przez administrację niemiecką oraz ukrywających się Żydów. W oczach Marcelego Najdera, który ukrywał się u polskiej rodziny Śliwiaków w Kołomyi, wydarzenia te wyglądały następująco: 27 września „W Jabłonowie były ubiegłej nocy rozruchy antypolskie. Pięćdziesiąt parę osób zawlekli do lasu i po mękach wystrzelali. Masa Polaków uciekła dziś z Jabłonowa do Kołomyi, zaś tutejsi Polacy z peryferii przenoszą się do centrum”. Mord w Jabłonowie był pierwszym tak okrutnym i masowym zabójstwem dokonanym w Galicji Wschodniej na Polakach przez ukraińskie podziemie. Dokładna liczba ofiar nie została ostatecznie poznana, lecz w raporcie polskiego podziemia pada liczba 50 zamordowanych.
Po zbrodni w Jabłonowie kolejnego mordu w Karpatach, tym razem zbiorowego, dokonano w Mikuliczynie w godzinach rannych 1 października. Partyzanci oddziału UNS „Czorni Czorty” zabili na miejscu 4 Polaków — 2 starsze osoby i 2 dzieci. Mordowano z użyciem siekier. 6 innych osób zostało rannych, a kolejnych 6 sprawcy uprowadzili. Lokalne kierownictwo ukraińskiego podziemia krytycznie oceniło „akcję” na Mikuliczyn, gdyż uznano ją za przeprowadzoną „po partacku”. Sprawozdawca „cywilnego” ramienia konspiracji uznał, że akcja „wywołała jedynie silne aresztowania, a korzyści mało, bo likwiduje [się] między innymi kobiety i dzieci. Niemcy sfotografowali zmasakrowane kobiety i dzieci, z odrąbanymi częściami ciała. Trupy w ogóle nie zostały ukryte”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Damiana K. Markowskiego „W cieniu Wołynia. Antypolska akcja OUN i UPA w Galicji Wschodniej 1943–1945” bezpośrednio pod tym linkiem!
Jesienią nastąpiło to, czego polskie podziemie obawiało się bardziej od ukraińskiej partyzantki w Karpatach: na północne tereny Tarnopolskiego zaczęły przedostawać się oddziały UPA z Wołynia. Ich operacje wymierzone w Polaków były realizowane według scenariusza „wołyńskiego”, bez względu na politykę OUN w Galicji, polegającą do tej pory na jedynie częściowej aktywizacji na odcinku przeciwpolskim. Nocą z 4 na 5 października oddział UPA z Wołynia nieniepokojony przeszedł granicę dystryktu i zaatakował wieś Zarudeczko. Prawdopodobnie napad był uzgodniony z niektórymi ukraińskimi mieszkańcami wioski, gdyż pierwsze strzały napastników padły w stronę placówek wartowniczych, a część miejscowości zamieszkana wyłącznie przez ludność ukraińską została wcześniej odcięta przez napastników i była strzeżona. Wskutek twardego oporu uzbrojonych mężczyzn banderowcy zdołali zająć zaledwie trzecią część wioski i po pewnym czasie się wycofali. Dzięki postawie samoobrony zginęły tylko 3 osoby, a 2 zostały ranne. Niemieckie władze dały ludności osiem dni na ewakuację do mniej zagrożonych części powiatu.
Nie był to przypadek odosobniony. 8 października wieczorem oddział UPA zaatakował wieś Netreba. Miejscowa ludność ukraińska została uprzedzona o napadzie i opuściła swe siedziby na krótko przed atakiem. Po pierwszych strzałach funkcjonariusze UHP w pośpiechu wycofali się, nie podejmując walki z napastnikami. Banderowcy dysponowali zdecydowaną przewagą liczebną i w uzbrojeniu, ostrzeliwali domy z broni ręcznej i maszynowej. Polacy stawili rozpaczliwy opór. Kiedy jeden z obrońców wystrzelił białą rakietę sygnalizacyjną, z odsieczą przybyła obsada pobliskiej strażnicy Grenzschutz (niemieckiej straży granicznej) w Nowikach. Wzięci w dwa ognie Ukraińcy wycofali się, mimo to zdołali do tej pory zamordować 17 osób, a kolejnych 7 ranili, spalili także 25 gospodarstw, pozbawiając dachu nad głową około 100 osób. „Banda pozostawiła po sobie okropny widok, całkowitą ruinę wielu rodzin i ogólne przygnębienie” — opisano wyniki napadu w raporcie tarnopolskiego PKO. W tych dniach do mordów na Polakach doszło również w pobliżu Bełza, na północno-wschodnim krańcu Galicji Wschodniej, gdzie „nieznani sprawcy” zamordowali kilkanaście polskich i mieszanych rodzin.
Wczesną jesienią banderowcy przystąpili do zbierania informacji o polskiej społeczności pod kątem jej „winy” wobec narodu ukraińskiego. Referat organizacyjny Krajowego Prowodu polecił gromadzić wszelkie informacje na temat antyukraińskiej działalności Polaków od początku wojny, łącznie z aktami terroru wobec Ukraińców, przypadków współpracy z Sowietami i Niemcami oraz z podaniem personaliów Polaków najbardziej zaangażowanych w tę działalność. Można przypuszczać, że materiały te — często zresztą sfabrykowane — służyć miały propagandowemu usprawiedliwieniu antypolskich działań.
Charakterystyczne, że po przeprowadzeniu pierwszych uderzeń w polską ludność ukraińscy sprawozdawcy szczególną wagę przykładali do opisania w meldunku na temat tych wydarzeń reakcji ludności zarówno polskiej, jak i ukraińskiej. W odniesieniu do Polaków badano w ten sposób, jak znaczny wpływ na gotowość do opuszczenia przez nich „ukraińskich ziem etnicznych” wywrze świadomość o grożącym niebezpieczeństwie. Reakcje Ukraińców notowano, aby określić nastroje sprzyjające przeprowadzeniu „wypędzenia” polskich sąsiadów. Po tym, jak na terenie powiatu stryjskiego zamordowano kilkunastu Polaków, członkowie ukraińskiego podziemia z satysfakcją odnotowali w jednym ze sprawozdań: „Czynnikiem, który podnosi ocenę naszej siły w oczach mas, są akty terroru dokonane na Polakach, mające miejsce na naszych terenach i które wbrew wszelkim wątpliwościom obowiązkowo przypisują nam, twierdząc, że OUN przystępuje do skutecznego odwetu. Stwarza to żywy ferment wśród mas i utwierdza je w wierze we własne siły”.
Jesienią wraz ze wzrostem częstości napadów rosła również liczba ofiar wśród rzymskokatolickich księży. 15 września uprowadzono z parafii Tłuste księży Stanisława Szkodzińskiego i Bronisława Majkę. Zamordowano ich w pobliskim lesie. W październiku oddział UNS „Krywonos II” napadł na sierociniec dla polskich dzieci, prowadzony przez Polski Komitet Opiekuńczy. Banderowcy sterroryzowali zakonnice prowadzące placówkę oraz setkę dzieci — ich podopiecznych, i zrabowali wszystko, co przedstawiało jakąś wartość — żywność, pościel i dziecięce ubrania. Siostrom zakonnym i sierotom rozkazali wynosić się na zachód w ciągu dwóch tygodni. Według wspomnień Łuki Pawłyszyna nikogo nie zabito, ale wszystkich „dobrze postraszono”. W rzeczywistości Pawłyszyn kłamał, ponieważ w świetle polskich źródeł (podających również personalia ofiar) zamordowano trzy osoby: listonosza, naczelnika poczty oraz urzędniczkę. Banderowcy zabrali też z klasztoru wszelkie zapasy żywności.
Z północnych, południowych i wschodnich stron dystryktu płynęły do Lwowa nie tyle nawet prośby, ile błagania o pomoc z tych wiosek, gdzie Polacy stanowili jedynie nieznaczny odsetek mieszkańców. Po mordzie na części polskich chłopów w Turzem w Bieszczadach Wschodnich kobieta o nazwisku Dobrzańska nadała telegram: „Tej nocy nagle pomarli Polacy w Turzem, wieś odległa od Topolnicy o siedem kilometrów, w imieniu pozostałej garstki nas, przesyłam do Pol. K.O. SOS, zaznaczam, że nie mam zajęczego usposobienia, ale dzisiaj właśnie głupio się czuję, gdyż ręce próżne, a inni mają malutkie dzieci i to jeszcze gorzej. Nie pozostawcie nas na pastwę losu…”