Początek niezapomnianej podróży
Okolice Valparaíso, Chile, 1823
Świtało. W coraz jaśniejszym świetle poranka drzewa chyliły się kołysane podmuchami nietypowego dla tej pory roku wiatru. Maria Graham* stała w saloniku chatki, w której mieszkała przez ostatni rok. Gdy uklękła przed kominkiem, spódnica jej szarej sukni podróżnej zamiotła drewnianą podłogę. Kobieta zapatrzyła się w puste palenisko. „Angielska dama nie powinna mieszkać sama tak daleko od miasteczka” – często słyszała te słowa. Ale ona kochała ten dom. Kiedy tylko zobaczyła tonące w kwiatach ściany, poczuła, że to właściwe miejsce. Tutaj mogła swobodnie rozkładać swoje papiery na siedziskach foteli albo na kupce obok łóżka. Tutaj mogła jeść i jednocześnie studiować rozrysowaną na pergaminie mapę chilijskich wyżyn.
Mogła ukontentowana siedzieć na werandzie i chłonąć otaczającą ją zieleń. Tutaj wreszcie miała okazję doświadczyć trzęsienia ziemi. Z piórem w dłoni badała zakres zniszczeń. Odnotowanie wstrząsów było kwestią triangulacji.
Zdawała sobie sprawę z tego, co mówią w Valparaíso. „To nie jest normalne. Angielska wdowa to dziwaczka”. Ale nie dbała o to. Konsul zamęczał ją propozycjami odesłania do domu. Dla jej bezpieczeństwa. Ciotka, czcigodna lady Dundas, zasypywała ją listami, w których z gniewem, bo nie da się inaczej tego określić, domagała się, by Maria wróciła do Londynu. „Jesteś teraz wdową, Mario. Twoje miejsce jest tutaj – nalegała. – Kobieta nie może podróżować samotnie. Jesteśmy wielce zażenowani Twoim postępowaniem”. Maria rozpaliła ogień. Choć dopiero dniało, już panowała duchota. Potem usiadła i spokojnie obserwowała tlący się papier – dwadzieścia dwie strony dziennika, nazbyt osobiste, by je zachować. Świadectwo jej żałoby po Thomasie. Grube kartki najpierw zaczęły się skręcać, w końcu zapłonęły. Po chwili dorzuciła listy od ciotki.
Z drugiej strony chatki dobiegł dźwięk otwieranych drzwi. Maria rozgarnęła popiół, aby upewnić się, że w kominku nie pozostał żaden ślad po przykrych słowach, po czym wstała i wygładziła nieistniejące zagniecenia na spódnicy. Po chwili do pokoju weszła służąca – pulchna dziewczyna z pobliskiej wsi, o gładkiej skórze koloru imbiru. Dobrze dbała o dom. Rozpłakała się, gdy Maria powiedziała jej, że wyjeżdża. Teraz dygnęła, gotowa stawić czoła wyzwaniom ostatniego dnia.
– Mężczyźni przyjdą po nie później – powiedziała Maria, wskazując głową piętrzące się kufry i walizy, potem sięgnęła po portmonetkę, wyjęła monetę i podała służącej.
Ciemne oczy dziewczyny zaszkliły się, jakby znów miała zacząć płakać, ale Maria nie chciała na to patrzeć. W korytarzu założyła kapelusz, podniosła bukiet śnieżnobiałych róż, które zebrała, jeszcze nim wzeszło słońce. Przerośnięte krzewy stanowiły spadek po poprzednim mieszkańcu chatki. – Ktoś przyjdzie po klucz – dodała.
Na miejsce przywieźli ją dwaj młodzi oficerowie z „Doris” – bryczką, którą wynajęła od stajennego w Valparaíso. Matkowała im przez trwającą niemal rok podróż z Anglii, Thomas był dla nich jak ojciec. Teraz podeszła do czekającego na nią konia. Róże włożyła do jednej sakwy, w drugiej umieściła swój cenny manuskrypt na temat Chile, który pisała przez rok żałoby. Dosiadła konia po damsku i ruszyła wyciętym w lesie traktem. Służąca obserwowała ją z zacienionej werandy. Gdy podniosła rękę w geście pożegnania, Maria jej odmachała.
Już po chwili jazdy równym kłusem Maria nie widziała domu. Jej policzki poróżowiały, owiewane ciepłą wiosenną bryzą tańczącą między gałęziami. Brakowało jej tchu. Tylko podróż potrafi sprawić, że krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach. Tylko podróż potrafi nakarmić duszę. A Maria była urodzonym podróżnikiem. Dziś miała wypłynąć na drugi kraniec kontynentu. Gęsty drzewostan tworzył rozmazaną plamę zieleni, co jakiś czas zastępowały go pola uprawne. Była już niedaleko wierzchołka wzgórza. Na horyzoncie morze kusząco lśniło. W widocznym w oddali, tętniącym życiem parnym porcie roiło się od marynarzy, tu i ówdzie poniewierały się liny, bloczki, ruchome drzewce, zdemontowane maszty. Jeden z zacumowanych tam statków miał zabrać Marię w pierwszy etap jej podróży, ale przedtem musiała coś jeszcze zrobić.
Stadko ptaszków poderwało się z otaczającego miasteczko muru i odleciało w stronę morza; przypominało tańczący na wietrze skrawek ciemnego jedwabiu. Niebo miało kolor niezapominajek. Słońce paliło. Maria jechała skrajem traktu biegnącego coraz bliżej zaokrąglonego szczytu na terenie wyschniętego na wiór cmentarza. Na pogrzebie Thomasa pojawiło się kilka osób z lokalnej brytyjskiej społeczności i cała załoga „Doris”. Dwóch młodszych marynarzy, jedenastoletnich chłopców, popłakiwało. Naprawdę minął tylko rok? Miała wrażenie, że to wszystko działo się tak dawno temu daleko stąd.
Wątła bugenwilla pięła się po trzech kredowobiałych nagrobkach przy bramie. Maria ciągle nie mogła złapać tchu. Z trzepoczącym w piersi sercem przywiązała konia i sięgnęła po róże. Furtka zaskrzypiała, gdy ją popchnęła. „Komandor Thomas Graham” – napisano na grobie jej męża. Wciąż nie zdołała się przyzwyczaić do myśli, że go nie ma. Wiele lat wcześniej, kiedy w Bombaju zmarł jej ojciec, dzieliły ich tysiące kilometrów. Wiadomość o jego śmierci nadeszła pocztą kilka tygodni po fakcie. „Mario, jesteś bardzo dziwnym, wyobcowanym stworzeniem – strofowała ją lady Dundas,
jakby to zamykanie się córki w pokoju, by opłakiwać śmierć ojca, stanowiło z jej strony przejaw egoizmu. – Wszyscy jesteśmy pogrążeni w rozpaczy” – dodała, pociągając nosem. Mimo to nie przerwano obiadu, a ciotka martwiła się głównie o odpowiedni strój z czarnego jedwabiu. Maria za to nigdy nie wybaczyła sobie tego, że nie towarzyszyła ojcu w jego ostatnich chwilach. Kiedy Thomas żegnał się z tym światem, trzymała go za rękę. Chciała być przy nim i właściwie odegrać swoją rolę. Gdy w końcu zamknął oczy na wieczność, osunęła się na podłogę. Statek trzeszczał wokół niej, a ona siedziała pogrążona w kontemplacji. Dopiero po godzinie poinformowała starszego oficera o tym, co się stało – miała niezbywalne prawo do opłakiwania tej śmierci i nie zamierzała z niego rezygnować. Położyła kwiaty na żółtej ziemi, wyprostowała się i na moment zastygła. Nie łudziła się, że wróci do Valparaíso.
– Żegnaj – powiedziała stanowczym tonem, odwróciła się i odeszła.
Ten tekst jest fragmentem książki Sary Sheridan „Na gwiaździstych morzach”:
W mieście Maria odwiedziła swoją jedyną przyjaciółkę – panią Campbell, Hiszpankę, która poślubiła jednego z osiadłych w Valparaíso szkockich kupców. Rosa Campbell rozumiała ból Marii. To ona poprowadziła czuwanie nad zwłokami Thomasa. Nie zapytała Marii, kiedy zamierza opuścić Chile. Zaglądała tylko do niej, pozwalając nieśpiesznie dojść do siebie. „Jest pani dla mnie taka miła” – powiedziała któregoś razu Maria i uśmiechnęła się blado. „Jestem pani wielbicielką – przyznała pani Campbell. – Przeczytałam wszystkie pani książki. Co za wspaniałe przygody, zawsze mam wrażenie, że podróżuję razem z panią”.
Służąca zaprosiła Marię do środka. Wewnątrz panował przyjemny chłód. Campbellowie posadzili w ogrodzie kapryfolium i teraz w zacienionym budynku unosił się zapach angielskiego lata. Maria stała nad biurkiem z żółtodrzewu, wdzięczna, że mogła na chwilę uciec przed skwarem. Przestąpiła z nogi na nogę, po czym sięgnęła po gęsie pióro zanurzone w kałamarzu. Przy tym biurku Rosa Campbell sporządzała domowy budżet. Maria nigdy nie prowadziła domu dla Thomasa albo kogoś innego. Większość żon oficerów po prostu czekała na mężów, ale nie ona – ona zawsze podróżowała w towarzystwie Thomasa albo sama.
On doglądał brytyjskich interesów, ona opisywała miejsca, które odwiedzali.
Obcasy satynowych pantofelków zastukały po wyłożonej kafelkami podłodze, gdy Rosa Campbell weszła do pokoju.
– Pani Graham. – Przytuliła swoją przyjaciółkę. – Dziś?
Maria pokiwała głową.
Kobiety usiadły.
– Herbaty? – zaproponowała Rosa, choć zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie faktu, gdyż pani Campbell przyswoiła sobie zwyczaje panujące w ojczyźnie męża.
Służąca pośpieszyła do kuchni, kiedy rozległo się pukanie. Po chwili wróciła do pokoju z wizytówką zapowiadającą przybycie brytyjskiego konsula. Maria westchnęła zrezygnowana. Rosa wzruszyła ramionami. Valparaíso nie było dużym ośrodkiem.
Konsul wmaszerował wyraźnie zadowolony z siebie i ukłonił się paniom. Rosa dygnęła, Maria jedynie skinęła głową.
– Madam, czy uczyni mi pani uprzejmość i pozwoli w końcu zorganizować powrót do domu? – zapytał, nie owijając w bawełnę. Miesiącami wyczekiwał na wyjazd Marii i wreszcie ten dzień miał nadejść.
– Ależ, sir, dlaczego sądzi pan, że udaję się do Londynu? – Maria udała zdziwienie.
– Przecież wyprowadziła się pani z posiadłości, pani Graham – zapieklił się konsul. – Spakowała. – Wieści naprawdę rozchodziły się tutaj bardzo szybko.
Służąca pojawiła się z herbatą. Porcelanowe filiżanki zabrzęczały, kiedy stawiała tacę na stoliku.
– Dziś przypada rocznica śmierci mojego męża – oświadczyła Maria. Zabrzmiało to patetycznie, ale wydawało się, że okazja tego wymaga. – I zamierzam wyjechać – dodała. – Ale nie do Londynu.
Rosa podniosła czajniczek i zaczęła rozlewać napar. W głębi duszy bawiła się znakomicie. W jej opinii skołowany urzędas nie dorastał Marii do pięt.
– A czy zechce pani zdradzić, dokąd zmierza, pani Graham? To nie jest bezpieczne ani odpowiednie dla kobie…
Maria uniosła dłoń obleczoną w rękawiczkę.
– Do Brazylii, sir. Pan Murray poprosił mnie o napisanie książki poświęconej Brazylii.
Maria nieco minęła się z prawdą. Sama zaproponowała ten temat Johnowi Murrayowi, ale nie chciała jeszcze wracać do domu.
Konsul nie wiedział, jak zareagować. Pani Graham była mu solą w oku, jednak czuł się odpowiedzialny za samotną Brytyjkę. Z drugiej strony w Brazylii znajdzie się poza jego jurysdykcją.
– Czy była już pani w Brazylii? Zna ją pani?
– Ależ nie, sir. Jednakowoż mam plany. Moje mapy. Na tym polega cała przyjemność, z pewnością pan to rozumie.
– Napiszę zatem list polecający – oznajmił konsul.
– Dziękuję – powiedziała, lekko skłaniając głowę. John Murray zdążył już zaopatrzyć ją w kilka takich listów, ale nie wypadało odmawiać.
Konsul spojrzał na tacę.
– Obowiązki wzywają – oznajmił i wstał. – Chciałem tylko panią pożegnać, pani Graham.
– To bardzo uprzejme z pana strony.
Gdy drzwi się zamknęły, kobiety odczekały chwilę, a potem wybuchły niepowstrzymanym śmiechem.
– Nadęty dureń – stwierdziła Rosa z rzadką dla niej zuchwałością.
Maria sięgnęła po filiżankę.
– Jak sądzę, nie da się nic na to poradzić – powiedziała dyplomatycznie, choć w głębi serca czuła satysfakcję, że się go pozbyła. I w gruncie rzeczy wcale nie skłamała. W końcu Murray czekał na manuskrypt.