Po wojnie sytuacja Polaków na Zaolziu nie była łatwa. Niektóre czeskie ugrupowania domagały się wysiedlenia ludności polskiej
Magdalena Mikrut-Majeranek: Główny bohater to pełnokrwista, wielowymiarowa postać, mocno doświadczona przez los. Kto był pierwowzorem książkowego Teodora? A może to postać całkiem fikcyjna?
Danuta Chlupová: Teodor jest postacią fikcyjną, natomiast oparłam jego losy na losach różnych ludzi, którzy w latach powojennych, ale też późniejszych, dopóki trwały rządy komunistów, zmuszeni byli do zmiany zawodu lub do ukrywania swoich przekonań, ponieważ w przeciwnym razie nie mogliby pracować w szkolnictwie. Również fakt, że sąd upolitycznił sprawę, z powodu której Teodor stanął przed trybunałem, że wykorzystano przeciwko niemu jego zaangażowanie w Kościele, było zjawiskiem dość powszechnym w latach 50. ubiegłego wieku.
M.M.: Akcja powieści rozgrywa się na Zaolziu. Nieprzypadkowo, bowiem ta część Śląska Cieszyńskiego jest pani bliska, ponieważ urodziła się pani w Czeskim Cieszynie. Jak region ten zmienił się na przestrzeni ostatnich dekad? Czy silne są tam wpływy polskie?
D.CH.: Na Zaolziu nadal żyje kilkadziesiąt tysięcy rdzennych Polaków. Ta liczba spada, ale to jest rzeczą nieuniknioną, biorąc pod uwagę, że żyjemy w czeskim środowisku i często zakładamy rodziny z czeskimi partnerami. Mimo wszystko to jest bardzo aktywna i świadoma swoich korzeni grupa – działają polskie organizacje, szkoły, zespoły artystyczne, media. Ja sama pracuję w gazecie dla Polaków w Czechach.
M.M.: W czasie wojennej zawieruchy wielu lekarzy, nauczycieli, ale także księży katolickich i ewangelickich było wywożonych do nazistowskich obozów. Na Zaolziu prześladowania i aresztowania były codziennością. Egzemplifikacją losów Polaków są dzieje ojca Teodora. Jak traktowano polskich patriotów?
D.CH.: Podobnie jak patriotów w Polsce. Były aresztowania, wywózki do obozów koncentracyjnych i na prace przymusowe w głąb Niemiec. Należy pamiętać, że mniej więcej rok przed wybuchem drugiej wojny światowej Zaolzie, od 1920 roku należące do Czechosłowacji, zostało zajęte przez Polskę. W momencie, kiedy 1 września 1939 roku Hitler napadł na Polskę, jego wojska wkroczyły na Zaolzie tak samo, jak na inne tereny polskie leżące blisko niemieckiej granicy. Niemcy mieli przygotowane spisy ludzi zaangażowanych w polskich organizacjach oraz w polskim szkolnictwie, i zaczęły się prześladowania. W mojej pierwszej powieści „Blizna” opisuję zemstę nazistów na ludności Żywocic, gdzie oddział partyzantów Armii Krajowej rozprawił się w 1944 roku z gestapowcami. Niemcy zastrzelili wówczas 36 osób, w większości Polaków, kilkadziesiąt innych osób aresztowali. W wielu miejscowościach odbywały się pokazowe egzekucje Polaków.
M.M.: Co działo się po II wojnie światowej z Polonią żyjącą na Śląsku Cieszyńskim?
D.CH.: Nim odpowiem, chciałabym zwrócić uwagę, że w przypadku Zaolzia nie chodzi o Polonię, lecz o autochtoniczną ludność polską, która od pokoleń żyła na tych terenach. Po wojnie sytuacja tutejszych Polaków wcale nie była łatwa. Niektóre, bardziej nacjonalistyczne, czeskie ugrupowania, domagały się nawet tego, aby wysiedlono ludność polską tak samo, jak wysiedlano Niemców. Argumentowali to faktem zajęcia Zaolzia przez Polskę w 1938 roku. Wydarzenie to zostało potraktowane jako współpraca Polski z Niemcami przy rozbiorze czeskiego pogranicza. Na szczęście do wysiedlenia Polaków nie doszło. Polacy zostali na ojczystych ziemiach. Z mniejszymi lub większymi trudnościami na nowo otwierali polskie szkoły i przedszkola, odnawiali swoje organizacje. Kiedy w 1946 roku odbyły się w Czechosłowacji wybory parlamentarne (w odróżnieniu od pierwszych powojennych wyborów w Polsce były jeszcze naprawdę wolnymi wyborami), spora część polskiej ludności z Zaolzia głosowała na komunistów. Działo się tak m.in. dlatego, że komuniści obiecywali, iż zapewnią polskiej mniejszości narodowej należne jej prawa. W późniejszym okresie, po 1948 roku, kiedy partia komunistyczna przejęła władzę w państwie i rozpoczął się okres dyktatury, różnie bywało. Niemniej polskie szkolnictwo cały czas działało. Mogła także funkcjonować jedna, w pełni podporządkowana komunistom, organizacja polska – Polski Związek Kulturalno-Oświatowy. O tych wszystkich wpływach, deklarowanej pomocy ze strony komunistycznych władz i skrytym wynaradawianiu, wspominam w „Organiście z martwej wsi”.
M.M.: Czy książkowa wieś istniała naprawdę, czy to tylko literacka fantazja?
D.CH.: Wieś Dwory została wymyślona na potrzeby powieści. Jednak umiejscowiłam ją w konkretnym regionie, w zagłębiu węglowym, w okolicach Karwiny, a jej losy odzwierciedlają dzieje kilku różnych miejscowości zburzonych z powodu szkód górniczych. Ludność wysiedlano, większość osób trafiała na nowo budowane osiedla z wielkiej płyty. Często ludzie ci, wyrwani z korzeni, tracili swoją tożsamość narodową. Nie dbali już o to, aby po polsku wychowywać swoje dzieci.
M.M.: Teodor był organistą przez 10 lat, ale jednocześnie, podobnie jak swój ojciec, który zginął w Dachau, był też nauczycielem. Dlaczego musiał zrezygnować z pracy organisty?
D.CH.: Najpierw musiał zrezygnować z pracy nauczyciela, ponieważ ludzie związani z Kościołem, zwłaszcza w tak oczywisty sposób, jak kościelny organista, nie powinni byli, według czechosłowackich władz komunistycznych, pracować w szkolnictwie. Owszem, byli nauczyciele, którzy chodzili do kościoła, ale zazwyczaj starali się to ukrywać, dojeżdżali do innych miejscowości, gdzie nie rzucali się w oczy. To było dość powszechne zjawisko. Pamiętam je jeszcze z czasów mojego dzieciństwa, z lat siedemdziesiątych. Jeśli natomiast chodzi o pracę organisty, to Teodor został od niej na siłę oderwany, kiedy za spowodowanie śmierci sąsiada trafił do więzienia.
M.M.: W swojej powieści opisuje pani m.in. wypadek, do którego doszło sześćset metrów pod ziemią w kopalni „Czerwona Gwiazda”. Okazuje się, że zdarzenie to miało miejsce naprawdę. Jakie są kulisy tej tragedii?
D.CH.: Do tego wypadku doszło w rzeczywistości w 1974 roku w kopalni „Prezydent Gottwald”, w mojej rodzinnej miejscowości - Suchej Górnej. W powieści umieszczam wypadek w fikcyjnych Dworach, lecz przebieg był taki sam jak w rzeczywistości. Wówczas urwała się lina w windzie zwożącej pracowników do kopalni. Zginęło ośmiu górników, ponad dwudziestu odniosło poważne obrażenia. Przyczyn nieszczęścia było kilka: zaniedbania w kontroli technicznej liny, agresywna słona woda w szybie naruszająca jej strukturę, zbyt duża liczba górników znajdujących się w windzie, brak finansów na wymianę liny po okresie użytkowania wskazanym przez niemieckiego producenta.
M.M.: Czy zna Pani historię ludzi, którzy jak Teodor mieli takie połączenie „niepoprawnych” poglądów z pechem, przez które przyszło im zapłacić tak wysoką cenę?
D.CH.: Osobiście nie znam, jednak czytałam artykuły historyków i publicystów oraz opracowania naukowe na temat procesów politycznych oraz takich, w których zbrodnię, najczęściej zabójstwo, komunistyczny wymiar sprawiedliwości wykorzystał do dyskredytacji różnych osób i środowisk, często kościelnych, naginając i przekręcając fakty oraz dorabiając tło polityczne do niepolitycznych przestępstw. Tak samo poświęciłam dużo czasu i uwagi lekturze książek o warunkach panujących w czechosłowackich więzieniach w latach 50. i 60. ubiegłego wieku, bo to były lata, kiedy w takim więzieniu został osadzony mój powieściowy bohater. Starałam się jak najwiarygodniej przedstawić to środowisko.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!