„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (III)

opublikowano: 2008-09-18, 17:53
wszelkie prawa zastrzeżone
Przedstawiamy kolejny odcinek wspomnień Profesora Macieja Bernhardta z pierwszych miesięcy po upadku powstania warszawskiego.
reklama

U Łukowieckich

Otworzyła mi matka Zbyszka. Przedstawiłem się jej, ale moje nazwisko nic jej nie mówiło. Zapytałem, czy zastałem Zbyszka. Dowiedziałem się, że jest nieobecny. Nie wiedziałem, czy chwilowo, czy też nie ma go w Krakowie. Dodałem więc, że jestem jego kolegą, a także Andrzeja Krupińskiego (wiedziałem, że ich rodzice byli zaprzyjaźnieni za sobą).

Dowiedziałem się, że Zbyszek był na początku wakacji w domu, ale pod koniec lipca pojechał do Warszawy i od tej pory rodzice nie mieli o nim żadnych wiadomości. Po chwili w przedpokoju zjawił się pan Łukowiecki. Musiałem powtarzać i przysięgać, że Zbyszek nie był w powstaniu razem ze mną, że nie wiem nawet w jakim zgrupowaniu walczył, bo do konspiracji trafił innymi drogami niż ja i nie mam pojęcia, co się z nim dzieje.

Zbyszek Łukowiecki i Andrzej Krupiński. Drugi z nich zginął w masakrze pod Boernerowem. Rodzice pierwszego mieszkali w Krakowie.

Poprosili mnie do pokoju i zaczęli wypytywać jeszcze raz od początku. Musiałem w wielkim skrócie opowiedzieć moje powstańcze losy. Gdy skończyłem, zapytali o Andrzeja Krupińskiego. Powiedziałem, że straciłem go z oczu podczas marszu do Kampinosu i nie wiem, co się z nim stało pod Boernerowem. W tym momencie doszli do wniosku, że ukrywam przed nimi prawdę, a ich syn musiał być razem z Andrzejem i ze mną (przypomnieli sobie, że byliśmy w jednej „paczce” przyjaciół) i na pewno zginął.

Byłem zmęczony i zdenerwowany tą sytuacją. Chyba niezbyt grzecznie powiedziałem: „rozumiem wasz niepokój o syna, ale nie wiem nic o losie moich rodziców i siostry, nie wiem, co się z nimi działo podczas powstania i nie wiem, czy żyją. Nie wiem, co stało się z moją narzeczoną i tak samo nie wiem nic o Zbyszku”. Chyba zauważyli moje rozdrażnienie, bo zmienili temat rozmowy. „Pewnie pan jest głodny, zaraz coś przygotuję”. „Nie, dziękuję mam jeszcze resztki wałówki z Iwanowic. Marzę tylko o porządnym umyciu się i bardzo chciałbym zmienić bieliznę, ale nie mam nic na zmianę”. „To przecież nie problem, są rzeczy Zbyszka; bardzo proszę do łazienki, zaraz podam wszystko, co potrzebne”.

W łazience rozkoszowałem się możliwością porządnego umycia. Docenić to może tylko ten, kto jak ja od około 10 tygodni mył się w najlepszym wypadku pod pompą lub w cebrzyku koło studni. A nie należały do wyjątków dni, gdy o umyciu się w ogóle nie było mowy. Do mycia musiałem zdjąć opatrunek z ramienia. W ferworze zmywania z siebie pokładów brudu zapomniałem, że dla mojej niezabliźnionej rany może nie być wskazane moczenie w wodzie. Było jednak już za późno. Byłem mokry od stóp do czubka głowy.

Kraków podczas okupacji - plac Wszystkich Świętych

Pan Łukowiecki przed wojną był starostą na Podolu lub Wołyniu. Niestety nie pamiętam już miejscowości. Udało mu się uciec z całą rodziną przed bolszewikami i osiadł w Krakowie. Oficjalnie zajmował się działalnością charytatywną w RGO. Myślę jednak, że naprawdę był w konspiracyjnej służbie cywilnej.

reklama

Zaraz po obiedzie pani Łukowiecka zauważyła, że z wielkim trudem usiłuję utrzymać otwarte oczy. Zaproponowała mi pójście spać, pomimo jeszcze wczesnej godziny. Nie miałem siły oponować. Po raz pierwszy od blisko trzech miesięcy leżałem w uczciwym domowym łóżku. Zasnąłem natychmiast. Obudziłem się następnego dnia w południe. Łukowieccy byli już niespokojni, co się ze mną dzieje.

Nie! Pomyliłem się! Spałem w prawdziwym łóżku w nocy z 15 na 16 sierpnia. Batalion „Żubr” przeszedł w składzie kolumny liczącej około 800 ludzi z Kampinosu do Warszawy na Żoliborz, przynosząc zrzutową broń i amunicję. Byliśmy obciążeni jak juczne muły i doszliśmy dosłownie resztkami sił. Nasza kompania „wylądowała” późno w nocy na podwórzu bloków VII kolonii WSM przy ulicy Suzina. Mieszkańcy przyjęli nas entuzjastycznie. Za zgodą dowództwa zostaliśmy zaproszeni do mieszkań na bardzo spóźnioną kolację i odpoczynek.

Mnie zaprosiła jakaś starsza pani. Pamiętam, że myłem się w prawdziwej łazience (choć wody już w kranach nie było), coś jadłem i nie wiem, jak znalazłem się w łóżku. Obudziłem się na drugi dzień rano w czystej pościeli, w pokoju, w którym były wszystkie szyby, a meble i różne bibeloty stały na swoich miejscach.

Moja staruszka, słysząc, że już nie śpię, przyniosła mi do łóżka gorącą herbatę i pieczony w domu chleb z... konfiturami. Wróćmy jednak do właściwego toku zdarzeń.

Pan Łukowiecki przyniósł mi z RGO „przydział” ciuchów: dwa komplety bielizny (dwie flanelowe koszule, kalesony, skarpetki), spodnie z grubego sukna (chyba jakieś wojskowe, przefarbowane na ciemnobrązowy kolor), jakąś marynarkę, której zupełnie nie mogę sobie przypomnieć oraz ocieplaną kurtkę z niemieckiego ersatz materiału. Złośliwi mówili, że z papieru. Wytrzymała jednak do wiosny 1945 roku i nawet nieco chroniła przed mrozem. Nareszcie pozbyłem się na dobre damskiego płaszcza, który do tej pory wpędzał mnie w kompleksy, a ponadto zbyt zwracał uwagę swym krojem.

Po południu przyszedł z wizytą do państwa Łukowieckich pan w średnim wieku. Został mi przedstawiony jako przyjaciel rodziny, który wpadał od czasu do czasu na plotki i akurat dziś także wpadł. Nie wiem, w jakim celu stosowali wobec mnie taki kamuflaż, gdyż po kilku minutach nie miałem już wątpliwości, że jest to ktoś z wywiadu wojskowego lub cywilnego. Domownicy pod byle pretekstem wyszli z pokoju, a ja musiałem jeszcze raz opowiedzieć, co się ze mną działo podczas powstania. Gość przerywał przy tym często moją relację, dopytując się o różne szczegóły, które mnie wydawały się zupełnie nieistotne.

reklama

Od pierwszego dnia mego pobytu w Krakowie pan Łukowiecki usiłował dowiedzieć się o los moich rodziców i siostry. Miał duże możliwości. Z racji swej pracy w RGO spotykał się z wieloma ludźmi. Niestety nie trafił na nikogo, kto był w czasie powstania na ulicy Miodowej.

Przynosił mi codziennie Gazetę Krakowską. Co najmniej dwie jej strony były zapełnione ogłoszeniami ludzi poszukujących się wzajemnie; przeważnie z Warszawy. Przeglądałem uważnie te ogłoszenia, ale bezskutecznie. Na drugi lub trzeci dzień przyniósł starsze gazety, dzięki czemu miałem możność przejrzenia chyba wszystkich ogłoszeń, jakie się ukazały od dnia przyjazdu pierwszych transportów osób cywilnych ewakuowanych z Warszawy. Niestety wszystko bez skutku. Doszliśmy do wniosku, że wobec tego ja muszę dać ogłoszenie. Ustaliliśmy bardzo krótki tekst: „Maciej Bernhardt poszukuje matki Stefanii, ojca Wacława i siostry Danuty zamieszkałych w Warszawie ulica Miodowa 9. Wiadomości pod grzecznościowym adresem ul. Kanonicza nr x, mieszkania y”.

Po kilku dniach pobytu przy ulicy Kanoniczej odespałem się wreszcie, miałem dużo wolnego czasu i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.

Mieszkanie było bardzo maleńkie. Nie miałem tam nic do roboty. Nie byłem w stanie czytać książek. Po paru minutach myślałem o najbliższych, przypominały mi się obrazy z powstania. Czułem się okropnie psychicznie, potwornie się nudziłem; brakowało mi możliwości ruchu. Nie byłem w stanie usiedzieć w domu, a wyjście na ulicę w mojej sytuacji było naprawdę niebezpieczne.

Po naradzie z panem Łukowieckim ustaliliśmy, że jednak muszę mieć trochę ruchu. Będę wychodził pod wieczór, gdy ruch na ulicy jest minimalny i będę spacerował od domu do kościoła odległego o 250-300 metrów i z powrotem. Zawsze w ten sposób „złapię” trochę powietrza i ruchu.

Ulica Kanonicza dzisiaj (fot. Maire, licencja: CC ASA 2,5; źródło: Wikipedia).

Najbliższego wieczoru zaopatrzony w pożyczony kieszonkowy zegarek wybrałem się na spacer. Pomysł był znakomity. Brakowało mi tej odrobiny ruchu i powietrza. Spacerowałem tak z pół godziny, wstąpiłem na chwilę do kościoła i na mniej więcej kwadrans przed godziną policyjną wracałem do domu. Po pierwszym takim spacerze byłem dobrze zmęczony. Jednak z formą było u mnie nietęgo. Odbyły się tylko dwa takie spacery. Trzeci zakończył się w sposób zupełnie niespodziewany.

Nocleg w kościele

Wyszedłem na wieczorny „spacer” tak samo jak w poprzednie dni. Doszedłem do kościoła, zawróciłem w stronę domu, ale nie doszedłem do bramy. Miałem w budynku zwracać jak najmniej uwagi na siebie, gdyż mieszkałem niemeldowany i nikt nie powinien podejrzewać, że mogę tu przebywać.

Zobaczyłem przed bramą chłopca w wieku 10-12 lat, którego widywałem już uprzednio przez okno i wiedziałem, że jest to syn (czy też może krewny) dozorcy. Zawróciłem więc i jeszcze raz poszedłem w stronę centrum miasta. Poszedłem tym razem nieco dalej, za kościół. Na mieście był spokój, ruch minimalny. Ludzie, jak zjawy, przesuwali się po zaciemnionych ulicach. Nie miałem zegarka, tym razem zapomniałem wziąć ze sobą wielką staroświecką „cebulę”, którą pożyczano mi na moje wieczorne eskapady. Według moich obliczeń czas już było wracać, tym bardziej że państwo Łukowieccy prosili, żeby nie wracać na ostatnią chwilę przed godziną policyjną.

reklama

W pobliżu domu zobaczyłem ze zdumieniem, że po drugiej stronie ulicy stoją dwa samochody osobowe, a w moją stronę ktoś się zbliża. W tej dzielnicy i o tej porze samochód mógł oznaczać tylko „wizytę” Niemców. Za późno było na ucieczkę. Na szczęście to syn (?) dozorcy szedł w moim kierunku; bawił się małą piłką. Uderzał nią o chodnik, łapał, znów uderzał itd. i coś mruczał czy nucił w takt uderzeń piłki. Gdy mijaliśmy się, usłyszałem: „A w domu Niemcy, w domu Niemcy, niech pan nie wraca...”

Potraktowałem chłopca jak powietrze, zatrzymałem się przed bramą najbliższego domu i zawróciłem. Co można zrobić w obcym mieście, na kilka (jak mi się wydawało) minut przed godziną policyjną, mając jeszcze do tego „trefne” warszawskie papiery? Przechodząc przed kościołem, nie namyślałem się, wszedłem do środka. Kościół był zupełnie pusty. Światła pogaszone, z wyjątkiem czerwonej lampki przed ołtarzem i małej żarówki nad drzwiami wejściowymi. Ksiądz wychodził właśnie z konfesjonału, patrząc na zegarek, powiedział do mnie: „Za piętnaście minut godzina policyjna. Nie mogę cię już wyspowiadać, bo nie zdążę na plebanię. Musisz przyjść jutro”.

„Do spowiedzi na pewno powinienem pójść, ale teraz sprowadza mnie do kościoła inny powód”. Najkrócej jak umiałem wyjaśniłem mu moją sytuację.

„Co z tobą zrobić ?” usłyszałem. „Na plebanię nie mogę cię zabrać. Jedyne co mogę zrobić, to zamknąć cię w kościele. Pomyślę przez noc, a jutro rano coś z tobą zrobimy”. Zaprowadził mnie do zakrystii, wyciągnął z szafy czerwony chodnik (używany chyba do paradnych ślubów) i jakieś stare sutanny. „Zrób sobie posłanie. Tylko w żadnym wypadku nie wolno ci zapalać tu światła. No i zostań z Bogiem. Muszę się spieszyć, żeby zdążyć na plebanię. To niedaleko, ale już strasznie późno. A tu za drzwiami jest WC”.

Zgasił światło i wyszedł. W zamku zazgrzytał przekręcany klucz.

W zakrystii było zupełnie ciemno, nic nie widziałem. Usiadłem na zwiniętym chodniku i zamknąłem oczy, mając nadzieję, że przyzwyczają się do ciemności. Po chwili otworzyłem je. W dalszym ciągu nic nie było widać. Widocznie okno było zasłonięte czarnym papierem. Idiotyczna sytuacja.

reklama

Z trudem odwinąłem kawałek chodnika, namacałem sutanny wiszące na krześle, które przy tej okazji przewróciłem. Narobiłem takiego hałasu, że wydawało mi się, iż musiał być słyszany w całym Krakowie i że zaraz wpadnie tu, zwabiona hałasem, policja. Nic się jednak nie działo. Tylko z zewnątrz dochodziło miauczenie kota.

Ułożyłem się na chodniku, przykryłem kurtką i sutannami i usiłowałem usnąć. Dość długo sen nie nadchodził. Majaczyły mi się przed oczyma jakieś powstaniowe sytuacje, koledzy, którzy zginęli, jakieś wspomnienia przedwojenne. Nie wiem, kiedy usnąłem; chyba bardzo późno.

Obudziłem się potwornie zmarznięty. Zobaczyłem słabe światło na krawędzi rulonu czarnego papieru zasłaniającego okno. Wstałem i nieco je odsłoniłem. Na zewnątrz zaczynało świtać. Usiłowałem się rozgrzać. Nic jednak nie pomagało, ani zwijanie chodnika, ani intensywna gimnastyka.

Czas wlókł się niemiłosiernie. W końcu zacząłem znowu drzemać. Ocknąłem się na odgłos otwieranych drzwi. Do zakrystii weszło dwoje ludzi: mężczyzna po czterdziestce i młoda dziewczyna. Nie zdziwiła ich moja obecność. Bez słowa wyciągnęli z teczki termos, nalali kubek gorącej herbaty.

„Niech pan pije; musiał pan tu nieźle zmarznąć”. Wyciągnęli też kilka kromek chleba posmarowanych smalcem ze skwarkami i cebulą oraz kawałek białego sera.

„Niech pan się naje. Musi pan tu poczekać do popołudnia. Przyjdziemy po pana, gdy zacznie się ściemniać. Może pan tu siedzieć spokojnie. Nikt z księży ani ministrantów, ani kościelny, ani organista nie będzie się niczemu dziwić i o nic pytać. W kościele lepiej się nie pokazywać. Nie wszyscy przychodzą w pobożnym celu. Musimy już iść. Zobaczymy się przed wieczorem”.

Po chwili wszedł kościelny i zabrał się do sprzątania, nieco później przyszły dwie zakonnice. Wszyscy traktowali mnie jak powietrze. Po jakimś czasie pojawił się „mój” ksiądz. Zapytał, jak mi się spało, radził być dobrej myśli i zaczął przygotowywać się do odprawiania mszy.

Do zakrystii od czasu do czasu ktoś przychodził: a to w sprawie chrztu, a to ktoś dopytywał się o świadectwo ślubu. Ruch był minimalny. Czas wlókł się niemiłosiernie. Wydawało mi się, że ten dzień nigdy się nie skończy.

Koło południa weszła do zakrystii okutana w chustę babina. Myślałem, że żebraczka. Zaczęła rozwijać pakunek, który przyniosła ze sobą. Ukazał się garnek z dymiącą zupą i kawał chleba. Postawiła to przede mną, powiedziała smacznego i dodała: „Już niedługo po pana przyjdą”. Gorąca zupa i zmęczenie sytuacją zrobiły swoje. Zasnąłem, siedząc na krześle. Obudziło mnie szarpanie za ramię.

reklama

Zobaczyłem dziewczynę, którą poznałem rano oraz dwóch mężczyzn. Przedstawili się pseudonimami. Niech się pan zbiera - zaraz idziemy. Wyszliśmy na ulicę. Szliśmy bardzo długo przez miasto, a później przedmieście zabudowane biednymi domkami. Jeden z mężczyzn szedł pierwszy; za nim w odległości 50-100 metrów – ja z dziewczyną; kilkanaście kroków za nami - drugi mężczyzna. Z trudem utrzymywałem narzucone tempo. Nie odzyskałem jeszcze dobrej formy.

W małym, ale schludnie utrzymanym domku przywitał nas właściciel. Jak sam się przedstawił był w połowie kolejarzem, a w połowie, z zamiłowania, ogrodnikiem. Zostaliśmy poczęstowani skromną kolacją. Rozmowa była towarzysko-nijaka. Nie pytali mnie o nic, nie poruszali też żadnych tematów, które mogłyby ich zdekonspirować. Widocznie nie dowierzali mi. Nie mogłem się temu dziwić, ostatecznie nic o mnie nie wiedzieli. Po kolacji dowiedziałem się, że następnego dnia zostanę przekazany dalej.

Gospodyni zaprowadziła mnie do maleńkiego pokoiku na poddaszu, gdzie było przygotowane posłanie na starej kanapie. Na taborecie stała miednica, obok konewka z wodą i wiadro. „Tu może się pan umyć i życzę dobrej nocy. Wyłącznik światła jest na dole przy schodach. Jak pan będzie gotów, proszę zastukać w podłogę, to zgasimy”. W pokoiku było ciepło, za to kanapa była okropnie niewygodna. Wysiedziana, zapadała się w połowie, sprężyny uwierały przez pokrycie i trzeszczały przy najmniejszym ruchu. Mimo wszystko było tu lepiej niż dzień wcześniej w zakrystii.

Następnego dnia wcześnie rano po śniadaniu pojechaliśmy parokonnym wozem załadowanym ziemniakami, kapustą i podobnymi specjałami, na targ do miejscowości, której nazwy nigdy przedtem nie słyszałem i nie zapamiętałem. Oprócz gospodarza i mnie jechał jeszcze mężczyzna, który poprzedniego dnia wieczorem stanowił naszą „straż tylną”. Jechaliśmy dość długo, myślę, że co najmniej z 5-6 kilometrów. Targ znajdował się w małym miasteczku, czy może raczej dość dużej osadzie. Handel szedł kiepsko, ale koło południa wóz nasz był prawie pusty.

Koło godziny czternastej zjawiła się dziewczyna, ta sama, która „opiekowała się” mną dzień wcześniej. Na moją uwagę, że łącznik dotychczas się nie zgłosił, odpowiedziała: „Jak to, przecież jestem, zaraz idziemy”. Chwilę rozmawiała na boku z mymi towarzyszami, pożegnała się z nimi i ruszyliśmy. Byłem przygotowany na długi marsz i trochę bałem się, czy dam radę, bo czułem jeszcze w kościach wczorajszą wędrówkę. Szliśmy boczną wiejską drogą, następnie polnymi ścieżkami, przez jakiś zagajnik. Podobnie jak dzień wcześniej, wszelkie próby nawiązania rozmowy moja przewodniczka zbywała milczeniem lub dawała monosylabowe odpowiedzi, nie zachęcające do dalszej konwersacji.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Zredagował: Kamil Janicki

Korektę przeprowadziła: Anna Smutkiewicz

reklama
Komentarze
o autorze
Maciej Bernhardt
Profesor dr inż., emerytowany wykładowca Politechniki Warszawskiej i pracownik naukowy Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz). Autor wydanej przez nasz portal w formie książkowej wspomnień: „Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego”

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone