Pierwszy rok na Tajwanie
Strzelanie o świtaniu
Do fajerwerków już się przyzwyczaiłem, choć one właściwie nie są jedynym problemem, który spędza mi sen z powiek. Pod moimi oknami dzieje się coś, co określiłbym mianem „nocnego programu”. Sprawa przedstawia się następująco: jeśli nie ma fajerwerków lub właśnie nie naprawiają drogi, uderzając młotem pneumatycznym do rana, to do północy słychać tylko samochody na pobliskiej drodze. Kiedy warkot silników dochodzi coraz rzadziej, zaczyna się za oknem spotkanie lao ren jia, tj. klubu starszych pań i panów. Stała ekipa liczy około czterech osób. Budynki ustawione są ciasno, co zapewnia znakomitą akustykę i nawet u nas na piątym piętrze wszystko dokładnie słychać. Jest to znakomita okazja do osłuchania się z językiem chińskim (dla niezaawansowanych), a dla zaawansowanych – możliwość poznania najnowszych plotek.
Kiedy starsi ludzie już kończą i idą spać po 2 w nocy, przychodzi gość od zamiatania chodników. Dla niemogących spać oferuje on szum miotły przesuwanej po powierzchni z perfekcyjnym wyczuciem rytmu, w którym z łatwością rozpoznasz rutynę. Zamiatanie to trwa do dwóch godzin z drobnymi przerwami na przejście przez ulicę. Gdy stróż skończy, można liczyć na krótki antrakt aż do godziny 4, kiedy to zaczyna się dostawa w pobliskim markecie „We are family” (quan jia po chińsku). Dostawcy, wnosząc towary, przechodzą przez automatyczne drzwi, które za każdym razem wydają dźwięk podobny do tego, jaki możemy usłyszeć na dworcach przed zapowiedzią kolejnego pociągu. A że „familia” jest duża, to i dźwięk rozlega się często.
Dostawa trwa zazwyczaj godzinę, w trakcie której co kilka sekund słychać brzęk, potem przerwa i znowu brzęk, i tak na okrągło. Przypomina to budzik, który opóźniasz, nie chcąc wstać z rana, by znowu go usłyszeć po pięciu minutach. Po 5 nad ranem można już spać bez przeszkód, o ile tylko klub seniorów nie zdąży się wyspać i nie zaoferuje porannego słuchowiska. Od strony ulicy mamy tylko dwa pokoje. Mnie przypadł zaszczyt mieszkania w jednym z nich. Dzięki Bogu, ja nie mam problemów ze snem, więc po pierwszym tygodniu się przyzwyczaiłem i teraz, kiedy przyjeżdża ekipa od naprawy drogi z młotami pneumatycznymi, otwieram okno, by mieć przewiew, włączam wiatraczek i idę spać.
Krzaczki i zaparowane okulary
Język, jak sami możecie rozpoznać po napisach na chińskich restauracjach, jest dość skomplikowany. Nauczyłem się już blisko dwóch tysięcy idiogramów, co pozwala mi na banalne konwersacje i pisanie SMS-ów do znajomych. Piosenka na melodię „Panie Janie” po
chińsku ma następujące słowa: „Dwa tygryski gnają szybko, gnają szybko, jeden nie ma oczu, drugi nie ma uszu, bardzo to dziwne, bardzo to dziwne”. Piosenka ta, na wskroś drastyczna, ma na mnie jednak mobilizujący wpływ. Zachęca bowiem, by podążać naprzód mimo trudności. W szybkości nauki języka z Japończykami czy overseas Chinese nie mam się co równać, ale robię, co mogę i jakoś to idzie do przodu.
Klimat na początku był nieznośny. Gdy przyleciałem na Tajwan, najpierw okulary mi zaparowały, a potem przez pierwszy miesiąc nie umiałem żyć bez klimatyzacji. Teraz klimę włączam bardzo rzadko, wiatrak na ogół wystarcza. Największe problemy jednak zaczynają się, gdy przyjdzie tajfun. Ostatnio był taki jeden, niezwykle silny, o nazwie Aere. Przez dwa dni szkoły były zamknięte. Ale to jedyna ulga, jaką przyniósł tajfun. W moim pokoju przecieki zaczynają się od lampy. Woda przenika do wnętrza rurki z kabelkiem, potem na żarówki, aż w końcu skapuje na ziemię. Do dziś mam w jednej żarówce kilka łyżeczek wody. Philips świeci dłużej! Zacząłem podkładać pojemniki w miejsca, gdzie kapała woda. Po godzinie 2 w nocy woda zaczęła mi cieknąć na głowę. Przesunąłem się wtedy nieco do przodu, by nad ranem zastać kałuże wody w całym pokoju. Trzeba było ten kataklizm jakoś przeczekać.
Gdy przyleciałem na Tajwan, tubylcy wydawali mi się dziwni, w każdym razie inni niż ci, z którymi się dotąd zetknąłem. Teraz już ich trochę rozumiem. Na ogół ludzie są tu niezwykle grzeczni, trzeba im przyznać, i warto by się od nich tej etykiety nauczyć.
Mam nowy rower – w miarę szybko się na nim jeździ. To już mój szósty na Tajwanie. Przylgnęło do mnie określenie, że „zjadam rowery”. Pierwsze dwa były starymi gratami, więc dużo na nich nie pojeździłem. Trzeci wyglądał dobrze, był w miarę lekki i wytrzymały,
toteż używałem go aż trzy miesiące. Po jakimś czasie rurka od siodełka oderwała się z kawałkiem ramy. Znalazłem dwóch młodych mechaników, którzy mi pomogli, kupiłem też wtedy nową rurkę, ale gdy i ta się złamała, postanowiłem kupić nowy rower. Niedługo po zakupie mój nowy rower został skradziony spod Xin Sheng Road, gdzie mieszkamy. Nie był to pojazd dobrej marki, ale nowy i wyglądał znakomicie. Teraz mam rower nieco starszy, ale niezwykle dobry. Ma specjalną, wzmacnianą rurkę na siodełko, solidne hamulce i dobrą jakościowo ramę. Zamykam go zawsze na specjalny zamek. Ten ostatni rower służy mi już miesiąc i mam nadzieje, że posłuży jeszcze kolejny…, a może i dłużej.
Życie ma nieraz gorzki smak. W trakcie nauki języka chińskiego łatwo można dojść do wniosku, że czym więcej się wie, tym lepiej się widzi, ile się jeszcze nie wie. Uczę się tego języka niezmordowanie, lecz dalej niewiele rozumiem i końca nauki nie widać. Ci, którzy są tu już kilkanaście lat, mówią, że też końca jeszcze nie widzą.
Chiński Nowy Rok
Na Nowy Rok pojechałem do Tajpej pod najwyższy budynek na świecie (Taipei101) wraz z kilkoma koleżankami z Indonezji. Słuchaliśmy koncertu gwiazd: najbardziej uwielbianej na Tajwanie Amey oraz piosenkarki z Singapuru Sun Yen Zi. Ta druga śpiewała o północy angielską piosenkę razem z merem miasta Tajpej, Ma Ying Jiu, który jest tutaj niezwykle popularny. O północy były sztuczne ognie, a 101 był oświetlany z góry na dół i z dołu do góry – wyglądał jak gotowa do startu rakieta. Po koncercie na stacji metra było tyle ludzi, że
mogliśmy wsiąść dopiero do piątego pociągu. W zatłoczonej windzie pewnej dziewczynie drzwi przytrzasnęły włosy i, gdy winda zaczęła zjeżdżać, wyrwały je razem ze skalpem. Zobowiązany zarząd MRT (Mass Rapid Transportation) wypłacił odszkodowanie i opłacił koszty operacji.
Najhuczniej na Tajwanie obchodzi się jednak Chiński Nowy Rok, który w tym roku przypadł 9 lutego. W tym czasie zorganizowaliśmy z kilkoma znajomymi z centrum językowego wycieczkę w góry do miejscowości Tefuye. Pojechaliśmy w osiem osób: Indonezyjka Imelda i jej chłopak Sebastian (Francuz), Japonka Emiko, która fotografowała wszystko, co zobaczyła i w efekcie w ciągu sześciu dni zrobiła blisko pół tysiąca zdjęć, Effie i Hasan z Indonezji, Dwight z Karaibów, który jest ekspertem w dziedzinie roślin i o każdej potrafi coś powiedzieć oraz Peter, szef naszej wyprawy, i ja w roli skarbnika. Codziennie jeździliśmy po okolicznych wioskach i wspinaliśmy się po górach przy fantastycznej słonecznej pogodzie i ponaddwudziestostopniowej temperaturze.
Po raz kolejny mogliśmy doświadczyć, jak zdumiewająco piękne są tajwańskie góry. Szczególnie ciekawy był spacer wzdłuż doliny rzeki, która wydaje się być małym strumykiem w żlebie wyłożonym kamieniami i piachem na szerokości około 100 metrów. Jednak w czasie tajfunów strumyk ten zamienia się w rwącą rzekę, która wypełnia całą tę dolinę na wysokości kilku metrów i zabiera ze sobą wszystko, co napotka na swej drodze. Z tego też powodu co roku trzeba tam odbudowywać mosty.
Na wigilię Nowego Roku Władek przyrządził nam tradycyjne barbecue jak aborygeni, którzy zamieszkują tamtejsze tereny. Był kurczak, wołowina, boczek i kukurydza. Wśród napojów znalazła się nawet polska żubrówka, którą można na Tajwanie bez problemu kupić w sklepach. Ale najbardziej byliśmy zaskoczeni polskimi cukierkami, którymi częstował nas jeden z naszych znajomych – ponoć w Carrefourze jest ich mnóstwo.
Po Chińskim Nowym Roku pogoda się niestety popsuła i zaczęło padać. I tak przez trzy tygodnie bez przerwy, a gdy przestało, zrobiło się strasznie zimno, a temperatura spadła do 5 stopni Celsjusza. W czasie deszczu w zbiornikach rezerwowych zebrało się tyle wody, że władze zapewniły, iż wystarczy jej do sierpnia. Jest to wspaniała wiadomość, zważywszy na fakt, że w zeszłym roku były znaczne niedobory wody i trzeba się było modlić o tajfuny, które są jedynym jej dostarczycielem w ciągu lata. Zima najwidoczniej już się skończyła, bo dzisiaj jest znowu ponad 20 stopni Celsjusza.