Pierwszy kawałek Holandii w południowo-wschodniej Azji
Ten tekst jest fragmentem książki Davida Van Reybroucka „Revolusi. Indonezja i narodziny nowoczesnego świata”.
Ceny luksusowych produktów przez wieki utrzymywały się na niesłychanie wysokim poziomie nie tylko dlatego, że towary sprowadzano z daleka (na przykład goździki i gałkę muszkatołową z Moluków), wymagały wiele ręcznej pracy (tak jak szafran, który pozyskiwano z kwiatów krokusa) albo były wyjątkowo rzadkie (na przykład pochodząca z jelit kaszalota ambra), ale również dlatego, że w handlu nimi pośredniczyło wiele osób. Gałka muszkatołowa, którą służąca brugijskiego patrycjusza około 1500 roku ścierała nad kalafiorem, zdążyła do tego czasu przejść przez ręce kilkudziesięciu osób. Na maleńkiej grupie wysp Banda we wschodniej Indonezji – jedynym miejscu, gdzie w tym czasie rosły muszkatołowce korzenne – orzech został zebrany i wysuszony przez rolnika.
Naczelnik wioski sprzedał go następnie jawajskiemu albo malajskiemu handlarzowi, ten potem spieniężył przyprawę na Półwyspie Malajskim, a marynarze zabrali ją ze sobą na Cejlon. Tam kupili gałkę muszkatołową mieszkańcy Gudźaratu, Persowie albo Arabowie, którzy przewieźli ją statkiem na południowe wybrzeże Półwyspu Arabskiego. Jeśli ładunek płynął przez Zatokę Perską, do handlu śródziemnomorskiego trafił przez targ w Bagdadzie i syryjskie porty. Jeśli jednak wędrował przez Morze Czerwone, Kair i Aleksandrię, dostał się w ręce żeglarzy z Genui albo Wenecji – pierwszych chrześcijan po tych wszystkich animistach, buddystach, wyznawcach hinduizmu, islamu, dźinizmu i zoroastryzmu – którzy go przewieźli na Półwysep Apeniński. A potem ów klejnot musiał jeszcze dotrzeć transportem rzecznym, morskim lub lądowym do Brugii. Każdy transfer powodował oczywiście wzrost ceny, w każdym porcie należało zapłacić koszty przeładunku i akcyzy. Nietrudno odgadnąć, jakie to miało skutki. Za garść goździków, które około 1500 roku przywieziono do Wenecji, trzeba było zapłacić co najmniej stukrotność ich ceny na Molukach. Czy nie dałoby się taniej?
Portugalczycy doszli do wniosku, że by się dało. Dwieście lat wcześniej Marco Polo jako pierwszy Europejczyk dopłynął na Sumatrę i zbadał, które przyprawy pochodzą z jakiej wyspy. A gdyby tak ominąć Morze Śródziemne i samemu opłynąć Afrykę? Przecież ta „kraina” nie mogła być aż tak wielka? Portugalczycy srogo się rozczarowali. Od 1430 roku żeglowali na południe w nadziei, że uda im się szybko odbić na wschód, okazało się jednak, że kontynent afrykański był większy, niż przypuszczano. Dopiero w 1498 roku, po siedemdziesięciu latach od rozpoczęcia tej przygody, opłynięto po raz pierwszy Przylądek Dobrej Nadziei i Vasco da Gamie udało się dotrzeć do zachodnich wybrzeży Indii. Tam zorientował się, że aby dostać najlepsze przyprawy, musi popłynąć jeszcze dalej: po cynamon na Cejlon, po pieprz na Sumatrę i Jawę, a znacznie dalej – na Moluki – po goździki, gałkę muszkatołową i macis (aromatyczną osnówkę otaczającą nasiona muszkatołowca).
Do około 1525 roku Portugalczycy stworzyli obejmującą cały region skromną sieć handlu, której głównymi ośrodkami były Ormuz na południu Arabii, Goa w północno-zachodnich Indiach, Kolombo na Cejlonie, Malakka na Półwyspie Malezyjskim, Ambon na Molukach, a później także Makao na południowym wybrzeżu Chin. Na wyspie Ambon wybudowano fort – pierwszą europejską osadę na obszarze, który później zostanie nazwany Indonezją. Przybysze wzbogacili malajski słowami takimi jak bendera (od bandeira – flaga), gereja (od igreja – kościół), sekolah (od escola – szkoła) i minggu (od słowa domingo oznaczającego niedzielę). Wyspa Ambon dysponowała przepiękną zatoką i leżała w połowie drogi między wulkanicznymi wysepkami Ternate i Tidore, gdzie Portugalczycy kupowali goździki, a maleńkimi wysepkami Banda, na których występował muszkatołowiec. Odtąd Europa mogła się zaopatrywać u źródła. To znaczy: odtąd Portugalia mogła się zaopatrywać u źródła i swój łup – dziesięć ton gałki muszkatołowej i trzydzieści ton goździków rocznie – z olbrzymim zyskiem odsprzedawać reszcie Europy.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Davida Van Reybroucka „Revolusi. Indonezja i narodziny nowoczesnego świata” bezpośrednio pod tym linkiem!
Czy nie dałoby się taniej? Hiszpanie także się nad tym zastanawiali. Ale zamiast żeglować niemądrze na południe, meandrując pod wiatr, popłynęli na zachód. Przecież Ocean Atlantycki nie mógł być aż tak wielki? Jeśli Ziemia jest okrągła, to przyprawy powinny przecież czekać na nich po drugiej stronie? Kiedy Krzysztof Kolumb w 1492 roku dotarł na Kubę, myślał, że jest w Japonii. A nie – stwierdził niewiele później – Japonią musiało być Haiti. Pozostały obszar to z pewnością Indie. No dobra: było tam wprawdzie mniej przypraw, niż się spodziewano, ale czy nie spowodowała tego zima? Mieszkańców zdążył już nazwać Indianami. Ferdynand Magellan odkrył w kolejnym pokoleniu, że przemieszczając się na zachód, rzeczywiście można dopłynąć do Indii, ale najpierw trzeba mocno odbić na południe i dopiero mniej więcej na wysokości Antarktyki, pozostawiwszy za sobą po stronie północnej kraniec Ameryki Południowej, przedostać się na Ocean Spokojny. Okazało się, że świat jest znacznie większy, niż przypuszczano. Pod koniec wyprawy Magellan odkrył wyspy, które nazwał od imienia hiszpańskiego króla Filipinami. Choć sam został zamordowany przez tubylców, jego załodze udało się dotrzeć na tak długo wypatrywane Moluki.
Jeśli wyprawy na południe i zachód kosztują tyle trudu, to spróbujmy popłynąć na północ – postanowili Holendrzy. Przecież Rosja nie może być aż tak wielka. Od 1594 roku Willem Barents trzykrotnie podejmował próby, jednak ostatnia jego wyprawa utknęła w lodzie na morzu, które od tej pory nosi jego imię. Po przezimowaniu w trudnych warunkach na wyspie Nowa Ziemia na Oceanie Arktycznym również i tę północną trasę uznano za zły plan. Zaprzyjaźnieni archeolodzy, którzy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku odkopali drewniany szałas, gdzie spędził zimę Barents i jego załoga, opowiadali, że co noc musieli stać na warcie z racami do odstraszenia niedźwiedzi polarnych. Dla Barentsa musiało to być zaskakujące doświadczenie: miał nadzieję na odnalezienie tropikalnych przypraw, a musiał się bronić przed niedźwiedziami.
Nie pozostawało nic innego, jak tylko popłynąć prowadzącą wokół Afryki trasą Portugalczyków. Cornelis de Houtman z Goudy był pierwszym Holendrem, który dokonał tej sztuki. Przy wykorzystaniu informacji i za pomocą map wykradzionych częściowo z portu w Lizbonie dotarł w 1596 roku na zachodnie wybrzeże Jawy, gdzie spotkał nie tylko Portugalczyków i Chińczyków, lecz trafił także na pieprz. Holendrzy nie należeli ani do pierwszych, ani do najbogatszych kupców. De Houtman popłynął dalej, na wyspę Bali, gdzie udało mu się kupić nieco przypraw, i dwa lata później powrócił do Amsterdamu, pozostawiając po sobie spustoszenie, podobnie zresztą jak Portugalczycy. Choć zysk z tej historycznej wyprawy ledwo pokrył poniesione koszty, to otworzyła ona drogę na Wschód.
Kolejne lata znane są jako czasy „dzikich wypraw morskich”: podjęło się ich wielu holenderskich i zelandzkich żeglarzy. Nie robili tego w imieniu władcy ani dla ojczyzny, tak jak Portugalczycy, z tego prostego powodu, że nie mieli ani jednego, ani tak naprawdę drugiego. W 1588 roku Holandia została pierwszym państwem w północno-zachodniej Europie bez monarchy, a republika nie była klasycznym państwem zawiadywanym centralnie, tylko formą współpracy między siedmioma stosunkowo autonomicznymi prowincjami czy też państwami – stąd bierze się wciąż dość powszechne w wielu europejskich językach określenie kraju (the Netherlands, czyli „niskie kraje”, les Pays-Bas, die Niederlande, los Países Bajos i Paesi Bassi itd.). Wprawdzie konfederacyjna struktura wzmacniała zmysł kupiecki, ale była również przyczyną wzajemnie wyniszczającej konkurencji. W 1622 roku Stany Generalne – nadrzędny organ doradczy – doszły do wniosku, że rozsądniej będzie zjednoczyć siły.
Wszystkie istniejące spółki żeglugowe miały zostać połączone i utworzyć jedno przedsiębiorstwo: De Verenigde Oost-Indische Compagnie (VOC, Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska), której przyznano monopol na handel ze Wschodem. Ta znamienita organizacja istniała dwa stulecia, a jest to z dwóch względów wyjątkowe. Przede wszystkim było to prywatne przedsiębiorstwo o daleko idących publicznych kompetencjach. Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska mogła zawierać w imieniu republiki umowy międzynarodowe, wydawać wyroki, budować forty i werbować żołnierzy. Miała więc szerokie uprawnienia dyplomatyczne, prawne i wojskowe. Poza tym był to pierwszy koncern na świecie wykorzystujący papiery wartościowe, które ich właściciele w każdej chwili mogli odsprzedać. Sprawiło to, że wobec VOC odczuwano mniejszą lojalność niż w przypadku tradycyjnego przedsiębiorstwa rodzinnego. Ten, kto miał akcje, pragnął jak najszybszego zysku. Łatwo odgadnąć, jakie były konsekwencje tych dwóch cech: Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska musiała w pierwszym rzędzie zadbać o zysk swoich udziałowców i została w tym celu wyposażona we wszelkie możliwe środki przynależne władzy publicznej. To nie mogło się dobrze skończyć.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Davida Van Reybroucka „Revolusi. Indonezja i narodziny nowoczesnego świata” bezpośrednio pod tym linkiem!
Dodatkowym problemem były załogi statków. Osoby zaciągające się na służbę VOC z reguły nie należały do kwiatu nacji. Choć z niemal 5 tysięcy wypraw, które podjęto w latach 1595–1795, zaledwie 4 procent zakończyło się katastrofą morską, szkorbut, dyzenteria, żółta gorączka, czarna febra i bijatyki zebrały swoje żniwo. Ekspedycje trwały półtora roku, dwóch na trzech marynarzy już z nich nie powracało. Wyobraźmy to sobie. Przed wypłynięciem statku Zjednoczonej Kompanii Wschodnioindyjskiej z najbardziej niesławnych amsterdamskich tawern ściągano trzy setki moczymord, zabijaków i innych typów o wątpliwej reputacji. W nędznych noclegowniach werbowano biedaków, obdarciuchy, sieroty i innych ludzi w potrzebie. Oprócz Holendrów także Niemców i licznych Skandynawów. Morskie szumowiny wyrzucone na ląd w amsterdamskiej dzielnicy czerwonych latarni, niemające nic do stracenia. Któż odważyłby się wybrać z nimi na Wschód? Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska to robiła.
Nieokrzesana marynarska brać, która docierała na wyspy, nie robiła na tubylcach raczej wrażenia wyższej cywilizacyjnie. Członkowie załóg nosili ślady wycieńczenia, ich dziąsła krwawiły z powodu szkorbutu. Przetrwali podróż na piwie i sucharach. Choć wyżsi w hierarchii urzędnicy VOC, noszący wytworne pludry i szerokie kryzy, otrzymywali podczas przeprawy świeże warzywa i dobre wino – dla nich zakładano nawet na tylnym pokładzie warzywniak i urządzano komórkę dla świń i kur – to na miejscu budzili niesmak i zdumienie.
Jawajskie i malajskie kroniki opisują ich jako dyszących, spoconych i hałaśliwych mężczyzn, którzy publicznie całowali kobiety na ulicy. Lalki i rzeźby przedstawiały ich jako grubo ciosanych olbrzymów z wybałuszonymi oczami, wielkimi nosami, okrągłymi policzkami, dziwacznymi włosami, dużymi, niezgrabnymi stopami i, co w subtelnej jawajskiej kulturze uchodziło za okropność, z widocznymi zębami. Jednego z kapitanów ukazano jako „wściekłego demona o gwałtownych gestach i szorstkim głosie”, z którego „otwartych ust” nieustannie „kapała ślina” i od którego rozchodził się „nieznośny odór potu”.
Podkreślmy jeszcze raz: kapitanom Zjednoczonej Kompanii Wschodnioindyjskiej nie chodziło początkowo o podbój terytorium. Najchętniej zawijaliby do zatoki lub ujścia rzeki jakiejś tropikalnej wyspy i tam kołysali się na falach, podczas gdy na ich pokład wciągano by worki z towarem, a w kajucie oblewano transakcję handlową kieliszkiem brandy – o ile lokalny negocjator w ogóle piłby alkohol. Jednak przeważnie nie było to takie proste. Pod nogami plątali się im Portugalczycy, Hiszpanie przecinali ich ścieżki, a miejscowi okazali się przebiegłymi handlarzami. Nigdy nie można było być pewnym swojej partii goździków ani ceny. Trzeba było zatem zejść na ląd. Aby zapewnić sobie stały dostęp do towaru, należało na miejscu pozostawić personel. W 1605 roku Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska z pomocą ludności tubylczej przejęła na wyspie Ambon portugalski fort. Nie był on duży, zajmował najwyżej kilka hektarów, ale stanowił pierwszy kawałek Holandii w południowo-wschodniej Azji.