Papież Leon X i droga do czyśćca
Papież Leon X – początki rządów w Rzymie
Kilka miesięcy po promocji doktorskiej Lutra, 21 lutego 1513 roku, zmarł w Rzymie na malarię papież Juliusz II. Kardynałowie przyjęli jego śmierć z niekłamaną ulgą bo już po dziurki w nosie mieli tyranizującego dwór rzymski zwierzchnika i jego nieustanne wojny. Zdecydowanie chcieli zaznać życia łatwiejszego i obfitującego w rozrywki dlatego szukali kandydata, który takowe mógłby im zapewnić. Skłonili się ostatecznie ku kardynałowi Giovanniemu di Lorenzo de’ Medici, urodzonemu w 1475 roku synowi Wawrzyńca Wspaniałego Medyceusza. Podczas pierwszego głosowania niewiele jeszcze wskazywało na to, że Florentczyk zostanie papieżem ponieważ dostał zaledwie jeden głos. W ciągu tygodniowych obrad wyraźnie jednak zyskał w oczach kardynałów co nie musiało to dziwić. Miał ogładę, był elokwentny, lubił pieniądze i mogło się wydawać, że nie będzie ich skąpił kardynalskiej braci.
Od dnia narodzin Giovanniego Wawrzyniec Wspaniały przeznaczył go do kariery duchownej. Mając ledwie lat siedem chłopiec został opatem, a gdy skończył lat jedenaście, przyznano mu oficjalnie pieczę nad słynnym opactwem na Monte Cassino. Jako trzynastolatek otrzymał kapelusz kardynalski, a podczas konklawe po śmierci Juliusza II wciąż jeszcze jednak nie miał święceń kapłańskich. Otrzymał je 15 marca 1513 roku – cztery dni po wyborze na tron Piotrowy. Na biskupa konsekrowano go po kolejnych dwóch dniach – 17 marca. Jako pontifeks przybrał sobie imię Leona X.
W całej Europie powtarzano wtedy charakterystyczną anegdotę. Tuż po wyborze miał zwrócić się do swego brata Giuliana: „Bóg dał nam papiestwo. Zabawmy się zatem!”. Nie wiadomo, czy historyjka ta jest prawdziwa, podobnie jak inna (rozpowszechniona w II połowie XVI wieku przez angielskiego karmelitę Johna Bale’a), wedle której Leon X miał przyznać w chwili szczerości kardynałowi Bembo: „My i nasi towarzysze wiele skorzystaliśmy na tej starej bajeczce o Chrystusie”.
Obie anegdoty, nawet jeśli nie są prawdziwe, pokazują, jak myślano o papieżu Medyceuszu w tamtych niespokojnych czasach. Pisze Gerard Noel:
Już sama koronacja Leona stanowiła doskonałą zapowiedź jego pontyfikatu. Walącą się tysiącletnią fasadę bazyliki świętego Piotra zasłonięto namiotem, a procesja koronacyjna była bardziej na miarę cesarza niż papieża. To właściwy początek rządów człowieka, który miał zamiar dobrze się zabawić. Tiarę na głowie Leona umieścił kardynał Farnese. Potem nowy papież, odziany w szaty przetykane złotą nicią i pokryte klejnotami, pojechał na białym koniu na czele 2500 żołnierzy i 4000 prałatów i arystokratów (łącznie z królami i książętami) trasą obficie udekorowaną chorągwiami, flagami oraz posągami świętych i rzymskich bogów. Orszak minął Forum i Koloseum i udał się aż do Pałacu Laterańskiego. Na trasie wspaniałej procesji bankier Agostino Chigi wzniósł okazały łuk wspierany przez osiem kolumn, z wyrytą złotą inskrypcją: „Czas Wenus przeminął. Także Mars odszedł. Teraz nastały rządy Minerwy” .
Inskrypcja nawiązywała do poprzednich pontyfikatów bowiem Wenus symbolizowała panowanie lubieżnego Aleksandra VI Borgii, a Mars – Juliusza II, papieża–wojownika. Minerwa była zaś boginią mądrości i to ona miała właśnie charakteryzować nowego papieża, ale jak się szybko okazało, symbol ten nijak się miał do rzeczywistości. Leon X nieszczególnie wykazywał się mądrością, był za to bardzo chorowity i już na zwycięskie dla niego konklawe ten trzydziestoośmioletni mężczyzna nie mógł wejść o własnych siłach. Cierpiał na bolesny niedowład ud, a także na nieznośne bóle z powodu ropni około odbytniczych oraz hemoroidów (opowiadano powszechnie, że przyczyną tych dolegliwości była uprawiana namiętnie od wczesnej młodości sodomia czyli stosunki homoseksualne). Na konklawe kardynała Giovanniego wniesiono zatem w lektyce.
Medyceusz doskonale jednak wiedział, jak zaskarbić sobie nie tylko przychylność kardynałów, ale i rzymskiego ludu. Dalszy przebieg inauguracji pontyfikatu wyglądał, według Noela, następująco:
Leon jechał na koniu. Był dobrym jeźdźcem, choć musiał przecież odczuwać nieznośny ból w siedzeniu. Za nim podążało dwóch szambelanów z worami ciężkimi od złotych i srebrnych monet, które rzucali w tłum. Tak więc rządy nowego papieża zaczęły się deszczem złota – nadeszły dosłownie, ale i w przenośni „złote czasy”. Na ceremonię wydano aż 100000 z 700000 dukatów rezerwy, którą zgromadził skąpy Juliusz II. Siódmą część rezerwy finansowej Watykanu Leon roztrwonił w jeden dzień! Wieczorem odbyły się uczty i pokazy ogni sztucznych. Noc spędził Leon w Castel Sant’Angelo ze swym kochankiem Alfonso Petruccim, którego uczynił kardynałem Sieny.
Tekst jest fragmentem książki Sebastiana Dudy „Reformacja. Rewolucja Lutra”:
Po tak hucznej inauguracji pontyfikatu od razu stało się jasne, że nowy papież będzie potrzebował pieniędzy. Kochał teatr i bale maskowe więc postanowił urządzać dla Kolegium Kardynalskiego atrakcyjnie wizualnie spektakle, które kończyć się miały wystawnymi ucztami. Uwielbiał też polowania. Chciał również odnowić i przebudować Rzym, bo bardzo mu nie podobał się stan i wygląd budynków i ulic miasta. Według Noela:
Jako wykształcony Florentczyk i ulubiony syn Wawrzyńca Wspaniałego, Leon chciał pokazać rzymianom, jak wygląda prawdziwy splendor. Tysiącom znużonych pielgrzymów Wieczne Miasto jawiło się jako ponure, niegościnne miejsce. Ale choć miasto było zaniedbane i wynędzniałe, część jego mieszkańców pławiła się w luksusie. […] Wyskoki samego Leona również były bardzo kosztowne. Osobista ekstrawagancja i patronat nad artystami zmusiły papieża do zastawienia wyposażenia pałacowego i złotych talerzy. Szczodrość Leona X okazała się bardziej rujnująca dla papieskiego skarbca niż wojny Juliusza II. Stolica Apostolska żyła z dnia na dzień dzięki pożyczkom rzymskich i florentyńskich bankierów, którzy żądali niewiarygodnie wysokich odsetek, sięgających nawet 40 procent .
Leon nie zważał jednak na wydatki. Najpierw postanowił ściągnąć haracz od siedmiu tysięcy zarejestrowanych oficjalnie rzymskich prostytutek (papiescy urzędnicy zarządzali od pewnego czasu – na wyraźny rozkaz Juliusza II – największymi w Państwie Kościelnym burdelami). Choć liczba „cór Koryntu” była w Wiecznym Mieście, liczącym wówczas około pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, znaczna, dochody z nierządu okazały się dalece niewystarczające. Leon podniósł zatem podatki od domów publicznych, ale szybko zorientował się, że podwyżka nie przyniosła spodziewanego wzrostu dochodów do papieskiego skarbca. Sprzedawanie kapeluszy kardynalskim wszystkim skłonnym zapłacić okrągłą sumkę wystarczało tylko bieżące wydatki.
Tymczasem chciał zbudować na nowo bazylikę świętego Piotra. Takie było już zamierzenie jego poprzednika, ale Juliusz II nie zdołał go już spełnić, zburzono tylko mury starej konstantyńskiej świątyni. Wzorem poprzednich pontifeksów Leon postanowił ogłosić w Kościele powszechną zbiórkę na budowę najważniejszego kościoła zachodniego chrześcijaństwa. Każdy, kto wpłaciłby odpowiednią sumę i przystąpił do spowiedzi, zyskać mógł kilka odpustów. Papież był pewien, że znajdzie się cała masa chętnych na taką pobożną transakcję. Ludzie lękali się kar czyśćcowych zarówno dla siebie, jak i dla bliskich zmarłych natomiast Kościół nie dawał im szczególnej nadziei na ich uniknięcie. Leon wiedział, że wielu przestraszonych katolików zechce zapłacić zadatek za uniknięcie pośmiertnego cierpienia. Mało kto w Kościele już pamiętał, że czyściec i związane z nim odpusty były stosunkowo nowym „odkryciem” teologicznym.
Doktryna o czyśćcu czyli stanie kary czasowej za grzechy, różnym od piekła (gdzie, wedle opinii wyrażanej przez większość Kościołów chrześcijańskich, kara jest wieczna i nieodwołalna), z pewnością nie była powszechna w Europie przed wiekiem XII. Dopiero pod koniec tamtego stulecia pojawił się łaciński rzeczownik purgatorium. Wcześniej mówiono raczej o „ogniu oczyszczającym” dla dusz zmarłych, które nie odpokutowali wystarczająco za grzechy w czasie ziemskiego życia. Wiązało się to z wiarą – wyrażaną już przez niektórych starożytnych Ojców Kościoła (między innymi świętego Augustyna), że żywi mogą wspomagać swymi modlitwami i rytuałami przebłagalnymi tych, którzy odeszli do wieczności. Wierzono bowiem, że kara pośmiertna musi być dużo bardziej dotkliwa niż pokuta przeżywana w czasie ziemskiego życia. Jednak nie wyobrażano sobie „ognia oczyszczającego” jako konkretnego miejsca. Takie wyobrażenie pojawiło się w dojrzałym średniowieczu.
W jednej ze swych homilii papież Innocenty III (lata pontyfikatu 1198–1216) mówił już o purgatorium jako o miejscu, gdzie „spoczywa” część Kościoła, to znaczy ci wierni, którzy zmarli mając na sumieniu jakikolwiek nieodpokutowany grzech powszedni. Owo kazanie Innocentego III stanowi dowód, że doktryna o czyśćcu jako konkretnym miejscu pokuty po śmierci była już całkiem popularna na początku XIII wieku, natomiast orzeczenie dogmatyczne w tej sprawie wydał sobór w Lyonie w 1274 roku. Odtąd katolicy zobowiązani byli wierzyć w trójdzielną budowę zaświatów – obok piekła i nieba Kościół oficjalnie uznał istnienie „trzeciego miejsca pozaziemskiego”.
Pojawiało się coraz więcej dzieł opisujących ze szczegółami wygląd czyśćca i rodzaje mąk, jakich doświadczają w nim nieszczęśnicy niemogący jeszcze dostąpić pełni zbawienia. Opisy „trzeciego miejsca” coraz bardziej przypominały tradycyjne wyobrażenia o piekle. Jak pisze Stanisław Bylina:
Motyw kary duchowej, a więc nieobecności Boga i odsunięcia w czasie radości wizji błogosławionej, przekazywano wiernym jako rzecz oczywistą i nadrzędną, lecz podobnie, jak działo się to w przypadku piekła, zatrzymywano się raczej na aspekcie fizycznego cierpienia grzeszników. Powtarzając za świętym Augustynem i jego kontynuatorami, iż kara czyśćcowa jest surowsza od jakiejkolwiek kary ziemskiej, kaznodzieje mieli na myśli przede wszystkim męki ciała .
Już od końca XII wieku krążyły po Europie opowieści o ludziach, którym udało się wkroczyć do czyśćca i spotkać z duszami zmarłych. Wskazywano na konkretne drogi, które pozwalały wejść do zaświatów, a jedna z nich miała znajdować się na północy Irlandii. Wedle popularnych opowieści w V wieku do czyśćca miał trafić na chwilę święty Patryk, patron Zielonej Wyspy. Jedną z historii na ten właśnie temat zanotowała Marie de France (1160-1210), znakomita poetka i pisarka, przebywająca zapewne na dworze króla Anglii Henryka II i jego żony Eleonory Akwitańskiej. Marie napisała, że około1140 roku, za panowania irlandzkiego króla Stefana, Owen (czy też Owain albo po starofrancusku, Yvain), jeden z rycerzy poszukujących świętego Graala, trafił do czyśćca na północy Irlandii. To właśnie tę opowieść spisaną przez Marie de France włączył do swej Złotej legendy, późnośredniowiecznego bestsellera, Jakub de Voragine. (Choć imię rycerza w najczęściej spotykanych manuskryptach dzieła dominikanina brzmi Mikołaj).
Tekst jest fragmentem książki Sebastiana Dudy „Reformacja. Rewolucja Lutra”:
Wedle tej relacji rycerz poczuł pewnego dnia, że ma już zbyt wiele grzechów na sumieniu i za jedyny sposób ich pozbycia się uznał podróż do tak zwanego czyśćca świętego Patryka. Udał się zatem do Irlandii z pielgrzymką i na miejscu spotkał już innych pokutników Odprawił przepisany piętnastodniowy post, po czym zszedł do tajemniczej studni, którą Bóg wskazał ongiś świętemu patronowi Irlandii. W jej wnętrzu zobaczył drzwi, otworzył je i znalazł się nagle w kaplicy, w której modlili się mnisi w białych szatach. Zakonnicy powiedzieli Mikołajowi, że na drodze oczyszczenia czeka go wiele pokus diabelskich i zasadzek zastawionych przez szatanów. Jedyną pomocą może być wtedy modlitwa ewangelicznego żebraka: „Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną grzesznym”. Gdy tylko mnisi odeszli, wokół Mikołaja pojawiły się zastępy diabłów namawiających go istotnie do opuszczenia czyśćcowej drogi. Wtedy rycerz wypowiedział słowa poleconej mu modlitwy i złe duchy natychmiast go opuściły. Nie na długo.
Jak czytamy bowiem w „Złotej legendzie”, Mikołaj
stamtąd zaprowadzony został w inne miejsce, gdzie było mnóstwo szatanów, które rzekły doń: „Myślisz, że wyjdziesz z naszych rąk? Gdzie tam, teraz dopiero zaczną się twoje cierpienia i męki!”. I oto pojawił się tam ogromny i straszny ogień, a szatany powiedziały do Mikołaja: „Jeśli nie będziesz nam posłuszny, wrzucimy cię do tego ognia, abyś się tam spalił!” A gdy on się wzbraniał, chwyciły go i wrzuciły do tego strasznego ognia .
Rycerz poczuł, że jego ciało trawi ogień i ostatkiem sił wykrzyknął słowa modlitwy. Ogień zgasł, ale oczom Mikołaja ukazał się straszliwy widok:
jacyś ludzie żywcem palili się w ogniu, a szatany siekły ich rozpalonymi prętami żelaznymi aż do wnętrzności; drudzy leżeli na brzuchu i kąsając z bólu ziemię wołali: „Łaski, łaski!”, a wtedy szatany jeszcze okrutniej ich katowały. Widział też innych, których poszczególne członki pożerały węże, a ropuchy ognistymi hakami wydzierały z nich wnętrzności. A gdy nie chciał okazać posłuszeństwa, wtrącono go w tenże ogień na te same męki i poczęto katować w okropny sposób.
Nieszczęsny Mikołaj zginąłby niechybnie w ognistych czeluściach, gdyby nie to, że po raz kolejny zdążył wypowiedzieć słowa ratującej go modlitwy. Tyle że do końca wędrówki przez czyściec było jeszcze daleko. Diabły zaprowadziły go na miejsce
gdzie smażono ludzi na patelni i gdzie znajdowało się olbrzymie koło nabijane gęsto żelaznymi, rozpalonymi do czerwoności hakami, na których za rozmaite członki zawieszeni byli ludzie. Koło to obracało się tak szybko, że tworzyło jakby ognistą kulę. Potem widział ogromny budynek, zawierający w sobie doły wypełnione płynnym gotującym się metalem, a w nich jedni ludzie trzymali jedną nogę, drudzy dwie, inni tkwili w nich aż do kolan, inni aż do brzucha, inni po piersi, inni po szyję, inni aż po oczy – a mijając to wszystko wzywał imienia Bożego. Idąc dalej zobaczył obszerną studnię, z której wydobywał się okropny dym i nieznośny smród. Wychodzili stamtąd na kształt ognistych iskier ludzie biali jak rozpalone żelazo, ale szatany wtrącały ich tam z powrotem. Szatany te rzekły doń: „Miejsce, które widzisz, jest to piekło, w którym mieszka pan nasz Belzebub. Jeśli nie zrobisz tego, co ci każemy, wrzucimy cię do tej studni, a gdy raz tam wpadniesz, to już żadną miarą nie wyjdziesz”. A gdy on ani myślał ich posłuchać, porwały go i wrzuciły do owej studni i ogarnął go tak straszny ból, że prawie zapomniał wezwać imienia Pańskiego.
Takie obrazy czyśćca i piekła weszły na trwałe do późnośredniowiecznej teologii i ikonografii katolickiej. Ludzie za wszelką cenę pragnęli uniknąć dotkliwych kar pośmiertnych więc pytano teologów, biskupów i papieży, jak powinna wyglądać skuteczna pokuta. W odpowiedzi polecano wiernym najróżniejsze praktyki ascetyczne, między innymi post, jałmużnę, modlitwę, leżenie krzyżem, pielgrzymki do miejsc świętych, a nawet okaleczanie ciała czy chodzenie przez całe lata w tym samym ubiorze.
Czyściec traktowano jako miejsce odbycia kary doczesnej (czyli niewiecznej), choć pośmiertnej. Dusze miały spędzać w czyśćcu określoną ilość czasu przy czym wierzono, że każda godzina tam spędzona może się równać tysiącom lat ziemskich. Na skrócenie kary wpływało zarówno odbycie praktyk pokutnych na ziemi, jak i modlitwa wstawiennicza tych, którzy nie przeszli jeszcze progu śmierci. Z pokutą nie należało zatem czekać do końca życia.