Oskar z Selbstschutzu
Ten tekst jest fragmentem trylogii Tomasza Petrusa „Ślady gwiazd”.
Oskar przytrzymał spoconą dłonią stary, francuski karabin, opierając go o lekko uniesione udo prawej nogi. Nie mógł się przyzwyczaić, że broń jest taka ciężka. Nie zastanawiał się, czy byłaby jeszcze cięższa, gdyby nie oddał wcześniej kilku strzałów. Załadował nowe naboje i spojrzał na dowódcę, niestarego jeszcze mężczyznę przypominającego mu listonosza, który kiedyś, gdy był mały – to był na pewno początek lat trzydziestych – pukał przynajmniej raz w tygodniu do drzwi ich domu. Potem zniknął, zastąpiony przez kogoś młodszego, a teraz… Nie, to nie mógł być on. Tamten miałby dzisiaj z pięćdziesiąt lat. Przyjrzał mu się jeszcze raz, szukając w pamięci wspomnień innych niż to, gdy odbiera w progu sieni jakąś przesyłkę z rąk doręczyciela. Pozostali, wszyscy bez wyjątku o kilka lat starsi od Oskara, też stali, gapiąc się bezmyślnie przed siebie. Dowódca zareagował niecierpliwym rozkazem skierowanym do całego oddziału:
– Co tak stoicie?! Kończyć i zbieramy się stąd!
Pięciu podwładnych uniosło broń. Ludzie stojący pod niewysokim murem zwieńczonym drewnianą konstrukcją udającą budynki nieistniejącego miasta z żołnierskich podręczników niedostrzegalnie zamarli w skupionym oczekiwaniu. Coś miało się zdarzyć. Ich ciała nie wiedziały jeszcze, co to takiego. Jaką niespodziankę na sam koniec wyszykował im los. Jaki rodzaj bólu, jaką kolejność doznań. Czy najpierw poczują szarpnięcie rozrywanego ciała, a później ich mózg pozwoli im delektować się jazgotem końcówek nerwowych dotkniętych ogniem? Czy może nie stanie się nic ważnego? Zapadnie zwyczajna ciemność, przyjście nocy nie boli przecież nikogo, zgaśnie światło, słońce, wszystko się zatrzyma. Nagle. Spokojnie.
Oskar przebiegł wzrokiem po najważniejszych w tamtej chwili ludziach w jego życiu i wtedy ją dostrzegł. Stała trochę obok, na skraju obrazu, który miał przed oczami, jakby nie należała do tego świata. A przecież znał ją tak dobrze. Ocierał się o nią spojrzeniami przynajmniej raz w tygodniu od wielu miesięcy, od lat. Mieszkali po sąsiedzku i nie sposób było jej nie zauważyć, gdy przechodziła którąś z ulic na skraju śródmieścia albo parkową ścieżką nad Kanałem. Miała nie więcej niż szesnaście lat, wmawiał sobie, że nie jest szczególnie ładna, co może i było prawdą, ale taką bez większego znaczenia, bo przecież w tym jej poruszaniu się w jego świecie, w tych jej nieśpiesznych, trochę leniwych ruchach zakodowany był jakiś prastary wzór kuszenia. Diabeł do mnie przyszedł, myślał nieraz, gdy ją widział, diabeł, którego głos chciałoby się usłyszeć, a dotknięcie choćby czubków palców poczuć. Nie lubił jej i pożądał, nienawidził jej i śnił o niej. O Adzie, Żydówce, którą miał teraz zabić. Coś w jego wnętrzu, w tej czarnej, bezdennej norze, jaką każdy nosi w sobie, diabelsko się ucieszyło.
Chyba trochę za długo się jej przyglądał, bo dowódca uznał, że może coś z tego ma wyniknąć. Dla niego i dla Ady. Coś oprócz jej śmierci z jego rąk.
– Co, Oskar? – Usłyszał zły śmiech człowieka o twarzy listonosza z przeszłości. – Chciałbyś?
Oderwał wzrok od dziewczyny i przesunął go na dowódcę. Ten uznał to za potwierdzenie jego domysłów.
– Na co czekasz? Widziałeś, gdzie chodzą inni. – Głowa starszego mężczyzny poruszyła się znacząco w stronę ścieżki prowadzącej za budynki wzniesione z solidnych, drewnianych bali i imitujące schrony na wojskowym poligonie na Jachcicach; poligonie, który świetnie się sprawdzał jako jedno z miejsc oczyszczania Bydgoszczy przez Selbstschutz z ludzi niepasujących do nowej rzeczywistości. – Po wszystkim skończ z nią.
– Nie mamy czasu. – Ze zdumieniem dosłyszał w swym głosie nadzieję. Chciał tego i nie chciał. Bał się i był gotów.
Poczuł nagły ból gdzieś w sobie, na dnie tej dziury pełnej najgorszych plugastw. Co on tu robi? Potoczył krótko wzrokiem po tych swoich, pożal się Boże, towarzyszach, przywleczonych w to miejsce rozkazem, wyposażonych w broń, przy pomocy której nauczyli się zadawać śmierć. I znajdować w tym przyjemność. Zwykli ludzie, do nie dawna jeszcze bezimienni faceci mijani na ulicach; tylko jeden z nich wydawał mu się znajomy, może był urzędnikiem albo nauczycielem w którejś z niemieckich szkół, cała reszta to gromada przypadkowych przechodniów, są siadów z innych ulic i dzielnic, ojcowie, bracia, synowie, ślusarze, szewcy, dekarze, kibice sportowi, członkowie chórów kościelnych, miłośnicy róż i jabłoni, a od teraz, od tej jesieni, także mordercy. Ten nauczyciel okazał się wcale zdolnym strzelcem, trafiał w pierś każdego przeciwnika, wyprostowanego jak struna pod murem czy chwiejącego się na tle pogodnego nieba. Byli dumni ze swojej postawy, wyczynów, nawet bohaterstwa.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Tomasza Petrusa „Ślady gwiazd” w trzech tomach bezpośrednio pod tym linkiem!
To, że ich wrogowie się nie bronili, nie wymierzali w nich swoich karabinów, których nie mieli, nie kryli się, by strzelić znienacka, nie miało przecież znaczenia. Byli wrogami, częścią wojny, tak jak oni, bohaterowie z zielonymi opaskami na ramionach i bronią twardo ściskaną w dłoniach. A oni stali się wspólnotą, jednością, jak każda grupa mężczyzn zjednoczona w przygodzie, w tych wszystkich mrukliwych i krzykliwych przechwałkach, poczuciu siły płynącej z jednego celu. W takich chwilach krew zawsze krąży szybciej, zbyt szybko, by usiąść i pomyśleć. Tylko czasem, kiedy lufa karabinu rozgrzewa się od wyplutych kul i parzy w rękę, coś bardzo boli, nie ta ręka, nie, nie ręka! Ją, jak zresztą każdą z pozostałych części ciała, można by włożyć w ogień, patrzeć i czuć, jak skwierczy, płonie, zwęgla się. To i tak nie przy niosłoby takiego bólu jak te ostatnie, szkliste, przenikające człowieka na wskroś starotestamentowym, podniebnym skowytem spojrzenia tamtych ludzi. Też przechodniów, sąsiadów, ogrodników, szewców, kobiet robiących na drutach, dziewcząt idących posuwiście, bezszelestnie przez park.
– Poczekamy, Oskar. Zasłużyłeś. Jesteś najmłodszy z nas i szkoda, by cię coś ominęło. Ta wojna niedługo się skończy. I co wtedy zrobisz, biedaku? No, idź już.
Prowadząc dziewczynę, już za wysoką ścianą z grubych, ledwie ociosanych pni, wzdrygnął się, gdy dobiegł go suchy trzask wystrzałów. Odruchowo spojrzał za siebie. Mężczyźni z jego oddziału opuszczali właśnie broń; jeden z nich, może ten nauczyciel z Dürer-Schule, wciąż trzymał ją na wysokości twarzy, celując w niewidocznych z tego miejsca ludzi. Tylko jedna z ofiar krzyknęła. Ale za to jak: pod niebo, wzruszając jego strukturę i spokój. Chwiejny błękit jeszcze długo dochodził do siebie. Jak po upadku w przepaść.
Oskar na ułamek sekundy skurczył się w sobie, zmienił w garść atomów zawieszonych na krzyżujących się promieniach czasu. Tak objawia się samotność, najgorsza, tamująca wszelki ruch i każdą myśl. Chciał zniknąć, chciał, by ta jego samotność pomogła mu zmienić się w jakiś niewidoczny byt, kilka nieważnych i niepotrzebnych znaków w archiwach ludzkiej biurokracji.
Oprócz tej gniotącej go jak skała potrzeby zniknięcia nie czuł już nic. Może tylko żal, że nie przeciwstawił się oczekiwaniom ojca tyrana i zrzędliwej matki, by służyć Rzeszy i Führerowi, dać im powód do dumy z syna strzelającego do przechodniów i sąsiadów. I do dziewczyn odbywających niekończące się wędrówki nad Kanałem. Te dziewczyny też nie były bez winy, o nie! Z narastającym rozdrażnieniem zrobił kilka kolejnych kroków, aż znalazł się po drugiej stronie. Zacisnął usta i przyjrzał się młodej kobiecie.
Po chwili zdał sobie sprawę, że się pomylił. Ta tutaj, kuląca się przed nim i bezwolnie dająca się prowadzić do piekła, to nie była Ada, jego sąsiadka, brzydula, jak ją czasem w myślach złośliwie nazywał. Tamta Żydówka, która dojrzewała na jego oczach, z dziewczynki o chuderlawym ciele stając się młodą kobietą, denerwowała go, zwyczajnie i niegroźnie; czasem miał ochotę trzepnąć ją w ucho, przegonić z ulicy, częściej jednak chciał podejść do niej bliżej, by sprawdzić, jak pachnie. Nigdy nawet nie spróbował. Raz poszedł za nią, zachowując bezpieczną odległość, nad Kanałem, w stronę miasta. Doszli razem aż do mostu łączącego Grunwaldzką i Świętej Trójcy, a potem do Focha.
Ada zniknęła w jednej z bram, za którą mieściła się jakaś żydowska fabryczka, produkująca chyba sieci rybackie; później się dowiedział, że zatrudniająca kogoś z jej rodziny. A może nawet będąca własnością któregoś z jej krewnych. Jak większość bydgoskich Żydów jej bliscy nie zaliczali się do biedoty i nie różnili się szczególnie od ich polskich czy niemieckich sąsiadów. Mieszkała kilka domów od niego, gdzieś na Grunwaldzkiej. Jej dokładnego adresu nigdy nie starał się ustalić, wystarczało mu, że najwyraźniej lubiła zaglądać nad Kanał. Nawet idąc do miasta, nadrabiała drogi i Wrocławską albo ścieżką przez mostek obok śluzy przy Czarnej Drodze dochodziła do Nakielskiej, by dopiero tam skierować się w stronę śródmieścia. Oddychali więc oboje tym samym powietrzem przesyconym zapachem nieruchomej wody, przyglądali się tym samym szkutom pokonującym śluzy, zimą przechodzili tym samym wydeptanym na lodzie szlakiem na drugi brzeg, na tyłach ewangelickiego kościoła na Nakielskiej. Nie zdążył nic z tym zrobić, bo wybuchła wojna. A Ada zniknęła. Nawet teraz, gdy trzymał ją za rękę, okazała się kimś innym.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Tomasza Petrusa „Ślady gwiazd” w trzech tomach bezpośrednio pod tym linkiem!
To, że ta dziewczyna nie była Adą, wyprowadziło Oskara na chwilę z równowagi. Oszukała go, a on dał się tak łatwo nabrać! Bezczelna Żydówka! Popchnął ją, aż upadła na tłusty od brudu bruk stanowiący zaplecze schronów. Więc za to, za ten swój głupi błąd i tę durną, zachłanną nadzieję, zrobi teraz to, po co tu z nią, z tą inną, nieprawdziwą Adą przyszedł. Oparł karabin o ścianę budynku i szarpnął ją ze złością za włosy, odchylając głowę tak, by widzieć jej twarz. Ta dziewczyna też nie była zbyt ładna. Nie mogła być, nie będąc tamtą. Opanował się i niespodziewanie zadał sobie pytanie, po co ją tu ciągał, zamiast zostawić ją tam razem z pozostałymi. Przez niego niepotrzebnie została sama. Na tych kilka minut, ostatnich minut jej życia nagle i bezsensownie wspólnych z jego równie samotnym życiem.
Nie miała typowo żydowskiej urody, jaką znał z różnych propagandowych podpowiedzi, żadnego haczykowate go nosa, ostrego podbródka, ciemnej cery, zapadniętych, chytrych oczu. Tylko włosy błyszczały czymś, co w świetle tego krwistego, ponurego dnia wydało mu się prawdziwą czernią, jak u nich wszystkich; twarz była nijaka, teraz zalana łzami i trzęsąca się jak chustka na wietrze. Usiadła na sczerniałych kamieniach pokrytych wysychającym błotem, splatając mocujące się ze sobą dłonie.
Rozerwał je gwałtownie, zdziwiony, że skóra nie podarła się jak papier i nie polała się krew. Dziewczyna się podniosła. Przyparł ją do ceglanej brudnej podmurówki i przesunął po niej rękę od nóg po szyję. Miękko, lecz dokładnie. Jeszcze raz. Wyczuł udo, biodro i jedną z piersi. Zaschło mu w gardle. Jeszcze raz. Ręka drżała. To dlatego Ada zapadła mu w pamięć. Przez swoje ciało. Uderzył ją w policzek, chyba niezbyt lekko, bo na skórze pojawiło się zaczerwienienie. Dziewczyna jęknęła i odwróciła głowę do muru, do jakiegoś nieistniejącego wejścia w inny świat, dokąd od zawsze, od pierwszych siedmiu dni, uciekają tacy milczący słabeusze.
Dopiero wtedy dostrzegł, że nie są sami. Na ziemi leżały trzy ciała. Domyślił się ze słów dowódcy, że wcześniej zaglądali tu za równie niejasną potrzebą jego koledzy (tak ich właśnie nazwał, odnajdując jakąś niechcianą bliskość w tym, czym przyszło się im zajmować od kilkunastu dni). Jednak wśród zabitych, oprócz dwóch kobiet, był też jeden mężczyzna, starszy od nich, przypadkowy. Chyba ojciec, który próbował uratować córki od hańby, bo przecież nie od śmierci. Wszystko wydarzyło się niedawno, z rany po kuli na szyi jednej z martwych dziewczyn, która umierając, osunęła się przy ścianie, krew wciąż kapała jak woda z zepsutego kranu, nasączając bawełnianą bluzkę. Jakby po tej transfuzji ciało miało pozostać nieruchome, a ubranie ożyć jak w złowrogiej baśni.
Ostre słońce, brudny bruk, skarlałe życie… Samotność. I jakiś bezgłośny żywioł, wir wciągający cząstkę po cząstce jego ciało i to, co bezcielesne, przenikające wszystkie zmysły, żałujące przepadłych na zawsze chwil, dni i lat, nieprzygotowane, żadną ludzką miarą nieprzygotowane na taki świat. Czy zaprosiłbyś mnie do cukierni, Oskarze? Lubię te nieduże ciastka z bitą śmietaną w środku, pokryte z wierzchu czekoladową polewą. A ty? Potem poszlibyśmy na spacer wśród drzew. Pokazywałbyś mi ptaki kryjące się w ich bujnych koronach, czasem machalibyśmy do załóg przepływających barek, przepraszalibyśmy wędkarzy za nasz zbyt głośny śmiech. Tam dalej, już za wiaduktem kolejowym, chwyciłbyś mnie za rękę. Może pozwoliłabym ci się pocałować.
Usłyszał śmiechy swoich kompanów i nieco donioślejszy głos dowódcy. Nie odróżniał słów, ale domyślił się, że powoli się zbierają. Zaraz któryś z nich zechce sprawdzić, jak mu poszło. Chwycił dziewczynę za gardło. Kiedy zaczęła spazmatycznie oddychać, puścił ją. Rozejrzał się, czując, jak w jego głowie odzywa się do niego ktoś obcy. Jakiś napastliwy wielogłos. Wrogi chór. Nowotwór rozmnożony przez śmierć. Jakby skupili się wokół niego ci wszyscy, którzy leżeli teraz niedaleko stąd na mokrej ziemi. I jeszcze tamci, których ostatnie spojrzenia widział za każdym razem, gdy unosił swój przestarzały, ciężki karabin i naciskał spust. Więc teraz, panosząc się w jego mózgu, zaczęli wszyscy naraz mówić. Coraz bardziej natarczywie, coraz głośniej, tak że w końcu ich głos przeszedł we wrzask, wycie i przenikliwy, wibrujący skowyt. Oskar poczuł mdłości. Zrobiło mu się duszno. Z wysiłkiem przeniósł wzrok na dziewczynę.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Tomasza Petrusa „Ślady gwiazd” w trzech tomach bezpośrednio pod tym linkiem!
– Krzycz! – warknął i odsunął się od niej, podnosząc karabin.
Jęknęła przeciągle i stanowczo za cicho. Spodziewał się po niej czegoś bardziej oczywistego, teatralnego, więc zdenerwowany rzucił bezradnie:
– Głośniej, ty głupia suko!
Zawyła, nadal zbyt cicho, jakby nieśmiało, zamykając na chwilę oczy, z których pociekły łzy. Dopiero gdy nacisnął spust, krzyknęła naprawdę głośno, z głębi czegoś, co narodziło się w niej dopiero przed chwilą.
Zdążyła upaść na kolana, wciąż wsparta o podmurówkę. Pocisk strzaskał w pył jedną z cegieł tuż przy jej głowie. Widział jej rozszerzone przerażeniem oczy i smugi rudawego kurzu na twarzy. Strzelił jeszcze raz, pochylił się i szybkim ruchem zakrył jej usta gotowe krzyczeć już bez końca.
– Dosyć już! Ani słowa więcej! – stęknął przez zaciśnięte zęby.
Rozejrzał się, mając poczucie, że ten prawdziwy on stoi gdzieś dalej i tylko się przygląda temu przedziwnemu spektaklowi. Potem nagle, nie wiedząc, co tak naprawdę robi, pochylił się i zagarnął dłonią krew cieknącą wciąż po szyi ofiary wcześniejszej egzekucji. Trącił tamtą niechcący, zachwiała się, jakby zamierzała się podnieść. Nie czekał, tylko wtarł krew w twarz i pierś Ady, która nie była Adą. Powtórzył tę czynność jeszcze dwukrotnie, jak kapłan zapomnianego boga domagającego się przerwania na swoją cześć czyjegoś życia. Szarpnął dziewczynę za ramię, zmuszając ją, by wstała. Był półprzytomny ze strachu. Bał się chyba bardziej niż ona, teraz spokojnie zobojętniała i ogłuszona hukiem wystrzałów. Zerknął za siebie, w miejsce, skąd przyszli. Tamci słyszeli strzały i patrzyli z pewnością w tę stronę. Jeśli nie pojawi się tam za chwilę, przyjdą po niego.
– Jesteś martwa, rozumiesz? – pouczył ją mechanicznie, jakby ćwiczyli role w teatrze.
Nie patrzył przy tym na nią, nie czekał na jej żaden gest, tylko, nic nie rozumiejąc, nagle sięgnął pod jej spódnicę i zerwał z niej majtki. Zsunęły się po jej lewej nodze i zawisły na klamrze buta. Potem, wciąż poddany jakiejś zewnętrznej sile, chwycił ją wpół, podniósł i przewiesił sobie przez ramię. Jej głowa i ramiona opadły na jego plecy. Poczuł rozsypujące się włosy i zwisające bezwładnie ręce dotykające jego pośladków.
Dokąd teraz? Czekam. Co mam niby teraz zrobić? Jak zejść ze sceny? Jak zniknąć z tej farsy? Nie zasłużyłem na to, na taką próbę. Czy mogę jeszcze raz? Postaram się już nie zbłaźnić i nie bredzić o Adzie, o mojej Adzie, która obudziła we mnie mężczyznę. To nic takiego, tylko kilka chwil. Skasujmy je, wymażmy, zawróćmy czas. Wtedy zrobię z nią, z tą bezczelną dziwką, która udaje Adę, co trzeba. I potem spokojnie wrócę do swoich. Sam. Znów sam.
Pokręcił się jeszcze przez chwilę po ciasnym zapleczu schronów z bezwolnym ciałem dziewczyny na ramieniu. Jakby liczył na jakąś odpowiedź, nagłą wskazówkę. Cisza jednak trwała. Musiał doprowadzić do końca tę swoją grę, jakąś prastarą wyliczankę: ty do piekła, ty do nieba, ty do piekła… A ty, Oskarze, oddaj, co nie twoje, a na szali połóż to, co najcenniejsze; wtedy postanowię, wtedy powiem, co ci przypadło, piekło czy niebo.
– Nie waż się drgnąć, bo zginiesz! – szepnął bardziej do siebie niż do niej, po czym podniósł karabin oparty o ścianę schronu i po chwili, zgięty pod ciężarem dziewczyny, znalazł się tam, gdzie nudziła się reszta jego oddziału.
Wiele dni później pomyślał, że zachował się tak zaskakująco bezmyślnie i ryzykownie, bo chciał ją wciąż widzieć, chciał zachować wszystko pod kontrolą, a gdyby pozostawił ją po drugiej stronie, ktoś mógłby zechcieć sprawdzić, upewnić się, czy nie zawiódł jako morderca.
Przywitał go rechot jednego z mężczyzn i pytające spojrzenia pozostałych.
– Ty, Oskar, co jest? Tak ci się spodobała, że bierzesz ją sobie na pamiątkę?
– Zgłupiałeś?! Po co ją wleczesz? – naskoczył na niego dowódca.
– Myślałem, że trzeba ich pochować – udał zaskoczenie.
– To nie należy do nas. Później ktoś się nimi zajmie. Dobra, na dzisiaj koniec. Wracamy do samochodu.
Położył ją ostrożnie na ziemi, modląc się w duchu, by się nie poruszyła. Popatrzył na nią jeszcze raz i dołączył do oddziału kierującego się w stronę zaparkowanej na skraju poligonu ciężarówki. Dzień powoli przechodził w szarawą, bezkształtną zapowiedź wczesnego wieczoru.