Organista z martwej wsi
Adaś, trochę nieporadnie, raz mocniej, raz słabiej, uderzał w klawisze. Ale wystarczyło ciut wyobraźni, aby się domyślić, że wychodzące spod jego rączek tony układają się w piosenkę „Wlazł kotek na płotek”.
Teodor słuchał grania synka z wyrozumiałością. Cieszył się, że Adaś lubi po dziecięcemu ujarzmiać fortepian. Postanowił, że już wkrótce zabierze się za jego regularną muzyczną edukację.
Westchnął. Zawsze marzył o pracy nauczyciela. Jego ojciec także był pedagogiem. A ponadto organizatorem życia kulturalnego w Dworach, aktywnym działaczem Macierzy Szkolnej, dyrektorem polskich chórów, reżyserem teatru amatorskiego. Wszystkim tym, czym bywali przed wojną polscy nauczyciele na Zaolziu.
Teodor w 1938 roku skończył Seminarium Nauczycielskie w Śląskiej Ostrawie. Przez rok pracował jako nauczyciel w Orłowej. Kiedy wybuchła wojna i pozamykano polskie szkoły, czym prędzej zgłosił się do pracy na kopalni. Być może uratował w ten sposób życie. Trzecia Rzesza potrzebowała węgla oraz młodych, silnych ludzi do jego wydobywania. Ojciec Teodora, jak wielu innych polskich nauczycieli ze Śląska Cieszyńskiego, został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau. Tam zmarł podczas epidemii tyfusu w 1944 roku.
Teodor ucieszył się, kiedy po wojnie znalazło się dla niego miejsce nauczyciela muzyki i historii w otwartej na nowo polskiej szkole w Dworach. Ale tylko o parę lat dłużej niż przed wojną cieszył się wymarzoną pracą.
Na zawsze zapamiętał dzień, kiedy po lekcjach wezwał go dyrektor Karol Bartoń i poinformował, że Powiatowa Inspekcja Szkolna naciska, aby pozbawić go posady.
– Teodorze, chyba rozumiesz, że w naszym ludowodemokratycznym, postępowym państwie nie ma miejsca dla nauczycieli zaangażowanych w reakcyjnym Kościele katolickim? – zagaił dyrektor, przy czym robił wszystko, aby nie patrzeć podwładnemu w oczy. Wpatrywał się w pająka zarzucającego sieci w rogu gabinetu, nerwowo zerkał na zegarek, jakby musiał zmieścić się ze swą mową w określonym czasie.
– Chodzi o to, że gram w kościele na organach? – upewnił się Teodor. Gorączkowo zaczął się zastanawiać, czy byłby w stanie zrezygnować z pracy organisty, gdyby dzięki temu mógł zostać w szkole. Doszedł do wniosku, że owszem. Zawiódłby proboszcza i przysporzyłby mu kłopotów, ale trudno… Praca nauczyciela była dla niego ważniejsza.
Bartoń przytaknął skwapliwie.
– Pewnie, że o to. O co innego?
– Dobrze, ostatecznie nie muszę być organistą. Daj mi czas do końca miesiąca. – Szynder szybko się zdecydował.
Dyrektor po raz pierwszy spojrzał mu w oczy.
– Podoba mi się twoja odpowiedź. Ale to za mało, Teo. Musiałbyś się zobowiązać, że w ogóle nie będziesz chodził do kościoła. A przynajmniej nie tutaj, w Dworach, gdzie cię wszyscy znają…. Bo wiesz, tak między nami, nie musiałbyś przecież całkowicie rezygnować ze swoich religijnych praktyk. Możesz modlić się w domu. A od czasu do czasu pojedziesz sobie na mszę do Orłowej albo do Karwiny… Tak aby nigdzie cię specjalnie nie kojarzono. Rozumiesz? Po jakimś czasie pewnie dojdziesz do wniosku, że takie dojeżdżanie jest uciążliwe i właściwie nie jest ci potrzebne do szczęścia.
Teodor przyjrzał się uważnie starszemu o parę lat koledze. Przypomniał sobie przedwojenne lata, kiedy Karol Bartoń – obecnie obnoszący się komunistycznymi przekonaniami – wprowadzał go w tajniki obowiązków ministranta. Pokazywał, jak posługiwać księdzu przy ołtarzu, jak miarowo potrząsać dzwonkami, by ładnie brzmiały, jak machać kadzidłem, aby rytmicznie i dostojnie się wahało.
Roześmiał się w głos.
– No, to w takim razie sprawa jest rozwiązana – oświadczył nerwowym tonem, podnosząc się z krzesła. Dyrektor nie krył zaskoczenia.
– Nie sądziłem, że tak łatwo skłonię cię do rezygnacji z Kościoła.
– Bo mnie nie skłoniłeś! Mogę nie być organistą, ale nie mam zamiaru się ukrywać. Nadal będę chodził do kościoła, w którym zostałem ochrzczony. W którym my obaj zostaliśmy ochrzczeni.
Bartoń spąsowiał.
– Nie bądź taki zuchwały. Takie postępowanie nie popłaca u nowych władz.
– Zdążyłem się już zorientować. Z przykrością muszę stwierdzić, że choć teraz niby to nadeszły te wymarzone, dobre czasy, raj na ziemi i tak dalej, to w gruncie rzeczy mój ojciec pracował w o wiele swobodniejszych warunkach. Był szanowanym nauczycielem i wcale nie musiał z tego powodu rezygnować ze swoich przekonań.
Dyrektor oparł się rękoma o blat biurka i powoli się podniósł. Najwyraźniej nie czuł się komfortowo w sytuacji, kiedy jego oponent nad nim górował.
– Ale potem, za Niemca, zginął w Dachau, prawda? – spytał powoli.
– Owszem, niestety.
– Więc jednak teraz nadeszły lepsze czasy.
Teodor machnął ręką na znak, że dalszą dyskusję uważa za bezsensowną.
– Niech będzie – rzucił lekceważąco. – A swoją drogą, masz już kogoś na moje miejsce?
Dyrektor pozostawił ostatnie pytanie bez odpowiedzi. W jego oczach malowała się tłumiona wściekłość. Rozstali się, nie podając sobie rąk.
Teodor prosto ze szkoły udał się do kościoła. Miał klucze, mógł kiedykolwiek wspiąć się po schodach na chór i zasiąść do organów.
Przez chwilę nieruchomo siedział za kontuarem. Wsłuchał się w ciszę wypełniającą nawę kościelną.
Nie czuł się dobrze. Potrzebował burzy dźwięków, aby wyrzucić z siebie złość i rozczarowanie.
Uruchomił elektryczny napęd wiatrownicy. Włączył rejestry. Położył dłonie na pierwszym manuale i zaczął grać. Nogami poruszał po pedale i otwierał klapy najgrubszych piszczał, których nisko wibrujące, basowe dźwięki najlepiej wyrażały jego złość i frustrację.
Stopniowo się uspokajał. Ręce przeniósł na drugą klawiaturę. Obniżył liczbę rejestrów. Muzyka stała się cichsza i łagodniejsza.
Teodor poczuł ulgę, że nie poszedł na kompromis.
Dziewczynka wstała od fortepianu. Ze spuszczoną głową zaczęła pakować nuty. Nie patrzyła na nauczyciela, wstydziła się, że tym razem poszło jej jeszcze gorzej niż zwykle.
– Nie będę ci stawiał oceny. Do przyszłej lekcji powtórzysz te same utwory, zgoda? Na pewno pójdzie ci lepiej – powiedział Teodor łagodnie. Widział, że Hani brakuje muzycznego talentu, ale nie chciał jej zrażać. Pragnęła uczyć się gry na fortepianie, ponieważ obie jej najbliższe koleżanki z klasy także chodziły na lekcje do pana Teodora. Nie mogła być od nich gorsza.
Uśmiechnął się pod nosem. Dziesięcioletnie dziewczynki kochały się potajemnie w przystojnym, młodym nauczycielu. Dobrze o tym wiedział – w końcu laurki z serduszkami z okazji urodzin i jego portrety wykonane farbami wodnymi na wychowaniu plastycznym, wręczane mu przez zarumienione uczennice na lekcjach muzyki, były tego dowodem. Jednak przed małolatami udawał, że nie ma pojęcia o uczuciach, jakimi go darzą.
– Dobrze – odparła cicho Hania, odwracając się do wyjścia. – Do widzenia, towarzyszu nauczycielu.
Chciał jej zwrócić uwagę, że nie chce być nazywany towarzyszem. Nie pracował przecież w szkole, gdzie uczniowie obowiązkowo musieli się w ten sposób zwracać do nauczycieli. Prowadził tylko zajęcia w kole muzycznym w domu kultury. Tego mu jeszcze, dzięki Bogu, nie zabroniono. Być może dlatego, że wynagrodzenie prowadzących było naprawdę symboliczne. To była bardziej praca społeczna niż zarobkowa. Teodor miał szczęście, że kiedy wylali go ze szkoły, znalazł posadę w magazynie na kopalni. Nie był nią zachwycony, lecz dzięki niej mógł utrzymać rodzinę.
– Do widzenia – odparł, rezygnując ostatecznie z upominania uczennicy. W końcu to nie dzieci są winne, że dorośli każą im używać słów, których znaczenia one nie rozumieją.