Ostatnie miesiące III Rzeszy
Ostatnie miesiące III Rzeszy
„Wielkoniemiecka Rzesza” kurczyła się, już od dłuższego czasu walki toczyły się na terytorium „starej Rzeszy”. Goebbels i jego propagandziści stanęli przed niemożliwym do wykonania zadaniem przekonania narodu o zbliżającym się „ostatecznym zwycięstwie”. Donosili o nieznanych dotąd cudownych broniach, które miały odwrócić bieg wojny, mówiono nawet o nowatorskich „promieniach śmierci”. Przeciwko wrogim eskadrom bombowców rzucono „myśliwce taranujące” ([Rammjäger]), lecz także ta forma „samopoświęcenia” była skazana na niepowodzenie. To samo dotyczyło zastosowania miniaturowych łodzi podwodnych, zwanych „wikingami szturmowymi” ([Sturm-Wikinge]), które „jak pradziejowi bohaterowie Morza Północnego” poprzez samobójcze ataki miały zakłócać dostawy aliantów przez port w Antwerpii. 26 lutego 1945 r. Naczelne Dowództwo Wehrmachtu (OKW) informowało w swoich meldunkach, że te najmniejsze U-Booty zatopiły u ujścia Tamizy statek transportowy, niszczyciel i dwie jednostki towarzyszące.
Goebbels, używając wszelkich dostępnych środków retorycznych, starał się przedstawić ofensywę aliantów i zajmowanie kolejnych obszarów przez wroga jako epizody przejściowe. Jak minister propagandy stwierdził w swojej mowie noworocznej 1944/1945 r., naród niemiecki „wczepił się w ojczystą ziemię zębami i pazurami”. Głównodowodzący oddziałów brytyjskich, feldmarszałek Bernard L. Montgomery w obliczu „cholernie mocnych uderzeń niemieckich całkowicie się speszył”, sugerował „Völkischer Beobachter” 10 lutego 1945 r. W zglajchszaltowanej prasie naziści wzywali naród do jeszcze większych ofiar. Żaden rodak pod względem gotowości operacyjnej nie powinien ustępować walczącym oddziałom – domagali się 7 stycznia 1945 r. we wspólnym apelu Bormann, Himmler i Goebbels.
Narodowi socjaliści sięgali daleko w głąb historii, by przygotować naród na dalsze cierpienia. Tak więc Hitler przekazał wskazówkę, by w niemieckiej prasie publikować dłuższe rozprawy o wojnach punickich. Goebbels komentował, że przykład ten świetnie pasuje do obecnej sytuacji Rzeszy, ponieważ spór między Rzymem i Kartaginą w końcu także nie został rozstrzygnięty podczas jednej wojny. Ostatecznie jednak odwaga ludu rzymskiego i jego przywódców doprowadziły do zwycięstwa. Według niego powinno stać się kwestią ambicji zadbanie o to, „żeby nasza epoka przeszła do historii ludzkości jako równie chwalebna i nieustępliwa jak na przykład druga wojna punicka lub wojna siedmioletnia”. Odwoływano się do niemieckich wojen chłopskich, Fryderyka Wielkiego i wojny siedmioletniej, Gneisenaua i Scharnhorsta, jak też do walki wyzwoleńczej przeciwko Napoleonowi. W końcu wszystkie te wspomnienia pokazały jednak wyraźnie: nazistowskie przywództwo uznało drugą wojnę światową za przegraną i stawiało na trzecią.
Przeczyło temu jednak zachowanie wielu lokalnych przywódców partyjnych z regionów zagrożonych przez wroga. Ci bowiem coraz wyraźniej wycofywali się. „Zaufanie do przywództwa gaśnie w oczach”, skonstatował pod koniec marca odpowiadający za działalność wewnątrz kraju departament Służby Bezpieczeństwa po tym, jak na początku miesiąca zameldował, że wiadomości o sytuacji nad Renem wprawiły ludność w konsternację; była ona bowiem „niemal uradowana, że wojna wkrótce się dla niej skończy”. W liście do Kierownictwa Partii Rzeszy kapitan Heinz Thieme z 246. batalionu niszczycieli czołgów ([Panzerjägerabteilung]) z goryczą skarżył się na zachowanie lokalnych przywódców partyjnych oraz zwykłych ludzi na otoczonych przez aliantów albo już przez nich zajętych obszarach zachodnich. Ludność domagała się od żołnierzy niemieckich złożenia broni, ponieważ dalsza walka nie miała najmniejszego sensu. Nastawienie wobec Amerykanów było nie tylko wyczekujące, ale wręcz przyjazne. Podczas tak zwanego Dnia Mozeli ludzie na dzień przed wkroczeniem Amerykanów upiekli ciasta i zaszlachtowali zwierzęta, by serdecznie powitać oddziały Stanów Zjednoczonych. Odmawiali natomiast sprzedaży choćby butelki wina żołnierzom niemieckim, uzasadniając to tym, że Amerykanie będą im płacić złotymi dolarami. Dostojnicy partyjni NSDAP w popłochu opuszczali swoje stanowiska. Zamiast nich pojawiali się duchowni katoliccy. „Żadnego pomieszczenia nie zdobi już portret Führera, a symbol naszej Rzeszy, swastyka, ustępuje miejsca trzymanej w pogotowiu białej fladze kapitulacji”.
W obliczu brutalnej rzeczywistości w siódmym roku wojny goebbelsowska propaganda na nikogo już nie działała. Ludność nie miała zamiaru bronić swoich wsi lub miast do ostatniego człowieka czy do ostatniego naboju. Goebbels był tym zaskoczony. Według niego było poważnym problemem, że „nasza ludność na terenach zachodnich, zdobytych przez Anglo-Amerykanów, przyjmuje wobec nich stosunkowo przyjazną postawę. Właściwie tego nie oczekiwałem” – zanotował 5 marca 1945 roku. Kiedy Amerykanie 6 marca zajęli położoną na lewym brzegu Renu Kolonię, a 12 kwietnia zdobyli prawobrzeżne dzielnice miasta, skarżył się, że wrogowi nie zadano tam ciężkich strat, ponieważ w zasadzie nie stawiano żadnego oporu. Szczególnie zawstydzające było dla niego, że w mieście słynnej katedry Amerykanie znaleźli mężczyzn jeszcze zdolnych do walki, których lepiej by było we właściwym czasie posłać na front. Demoralizację oddziałów, zwłaszcza na Zachodzie, odnotował 9 marca 1945 r. Zgodnie z zapiskami ludność poniekąd sprzyjała dezercjom. Dosłownie: „Czegóż innego można się po niej zresztą w tym momencie spodziewać, skoro wita wroga z białymi flagami?”.
Nie była to atmosfera, w której członkowie Werwolfu mogli liczyć na oparcie w ludności. Wprost przeciwnie, o tym, w jak niewielkim stopniu naziści mogli jeszcze polegać na ludziach, Himmler informował „drogiego towarzysza partyjnego Bormanna” 26 grudnia 1944 r.: „Za pośrednictwem formacji SS stacjonujących w okolicy dowiedziałem się, że ludność powiatu Düren była nastawiona absolutnie wrogo i nieprzychylnie. Nie zdołałem się dowiedzieć, jakie są tego przyczyny. Pozdrowienie »Heil Hitler« jest tam niemal nieznane, nawet w przypadku niektórych miejscowych wysokich funkcjonariuszy”.
Tekst jest fragmentem książki Volkera Koopa „Werwolf. Ostatni zaciąg Himmlera”:
Pogłębiający się rozłam między ludnością a przywództwem partyjnym nie umknął także uwagi Bormanna. Skoro ludzie od lat wysłuchujący meldunków o rychłym zastosowaniu nowych „cudownych broni” nie są już w stanie uwierzyć w kolejne, powinni przynajmniej widzieć w przywódcach nazistowskich wzory do naśladowania w walce przeciwko aliantom – żądał. Ci nie chcieli jednak, co było jasne dla Bormanna, dobrowolnie świecić przykładem, lecz musieli być do tego zmuszeni poprzez rozkazy. Już 13 września 1944 r., na krótko przed upadkiem Akwizgranu, Naczelne Dowództwo Wehrmachtu, a kilka dni później Kancelaria Partii NSDAP wydały instrukcje dotyczące „zachowania przywództwa partyjnego w rejonach zajmowanych przez wroga”. Bez względu na wiek i zdatność do walki „w przypadku zaskakującego opanowania części terytorium przez wroga” członkowie kierownictwa partyjnego mieli dobrowolnie zgłosić się do służby obronnej i przyłączać się do walczących oddziałów. Führer zgadzał się z Bormannem. Zarządzenie to przestano jednak traktować z bezwzględną surowością, kiedy nadszedł moment „wcielania do Wehrmachtu” niektórych najwyższych rangą przywódców politycznych.
Podczas gdy z jednej strony podjęto przygotowania do utworzenia organizacji Werwolf, z drugiej strony wielu funkcjonariuszy partyjnych nie miało nic pilniejszego do zrobienia, jak ewakuowanie się w rejony uchodzące za bardziej bezpieczne. Teleks Bormanna z 8 lutego 1945 r. do gauleiterów na zachodzie, w którym napominał: „każdy dostojnik i każdy funkcjonariusz Ruchu tak samo jak każdy urzędnik państwowy ma, niezależnie od okoliczności, nie zważając na ryzyko utraty życia, wytrzymać tak długo, aż albo zostanie wykonane jego zadanie, albo ostatnia część jego sprawozdania z działalności zostanie włączona do HKL”, pokazuje jednoznacznie, że partyjni bonzowie, zwani złotymi bażantami ([Goldfasan]), w żadnym razie nie chcieli ryzykować swojego życia „za naród i Führera”, lecz tylko oczekiwali tego od żołnierzy i prostych ludzi.
W owych miesiącach w kierownictwie nazistowskim wystąpiły duże rozbieżności opinii w kwestii, czy w obliczu nadciągających wojsk wroga powinno się ewakuować ludność z obszarów zachodnich. Hitler był za ewakuacją, natomiast minister propagandy Goebbels – w końcu „pełnomocnik do spraw totalnej mobilizacji wojennej” – przeciwko. W sytuacji, gdy miliony ludzi uciekały przed Armią Czerwoną w kierunku zachodnim, ewakuacja ludności z zachodniej części Rzeszy oznaczałaby, że na ograniczonej przestrzeni w środku Niemiec wpadłyby na siebie niezmierzone masy ludzkie. 23 marca 1945 r., kiedy pod kontrolą pozostał już tylko rdzeń Rzeszy, Bormann wezwał gauleiterów, by wreszcie na poważnie zajęli się ewakuacją: „Regiony, których obecnie nie jesteśmy w stanie utrzymać i zgodnie z przewidywaniami prawdopodobnie znajdą się pod okupacją wroga, należy ewakuować. Führer zobowiązuje gauleiterów okręgów frontowych, by zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy, aby zapewnić totalną ewakuację, tzn. całkowite wycofanie z tych obszarów wszystkich rodaków. Po wielokrotnym zreferowaniu Führerowi są dobrze znane niezwykłe trudności, wiążące się z tym żądaniem. Żądanie Führera wynika z dokładnych, wnikliwych analiz. Na temat konieczności przeprowadzenia ewakuacji nie ma nawet co dyskutować”. Ponieważ w owym czasie wszystkie niemieckie okręgi były „okręgami frontowymi”, należałoby przeprowadzić ewakuację całych Niemiec. Bormann nie przedstawił jednak odpowiedzi na pytanie: dokąd.
Tymczasem Hitler uchwycił się prowadzącej na manowce wiary, że ewentualnie uda się zawrzeć separatystyczny pokój ze Stalinem. Stalin, tak argumentował, miał wielkie trudności z anglo-amerykańskimi sojusznikami, „wskutek czego nadejdzie któregoś dnia ta chwila, kiedy będzie miał już dość ciągłych zatargów z Anglo-Amerykanami i rozejrzy się za nowymi możliwościami”. Warunkiem tego było jednak „ponowne wypędzenie Sowietów na Wschód i zadanie im przy tym wielkich strat w ludziach i materiale”. Celem separatystycznego pokoju, na jaki robił sobie nadzieję Hitler, było zachowanie przynajmniej wpływu na Polskę. Propagandzistom reżimu nazistowskiego wydał polecenie mówiące, że „w stosunku do Wschodu powinno się głosić zemstę, a wobec Zachodu krzewić nienawiść”.
Inni, na przykład Himmler, stawiali tymczasem na rozpad koalicji zachodniej i pertraktacje z Wielką Brytanią. Równolegle wysłannicy z Berlina spotykali się w Szwajcarii z przedstawicielami amerykańskich tajnych służb, by wysondować ewentualne warunki pokoju.
Natomiast minister propagandy Rzeszy w najciemniejszych barwach odmalowywał zbliżający się upadek nie tylko Rzeszy Niemieckiej, lecz w ogóle całego narodu niemieckiego, któremu groziło zniewolenie. Goebbels polecił rozsiewać pogłoski, że Amerykanie i Brytyjczycy działają z dużą brutalnością oraz samowolą i prowadzą bezlitosną wojnę nawet z dziećmi. Anglo-amerykańscy sędziowie wojskowi mieli się wielokrotnie przekonać, „że nie da się złamać właściwej postawy i pewności siebie niemieckiej młodzieży”.
21 stycznia 1945 r. w gazecie „Der Angriff”, piśmie Niemieckiego Frontu Pracy (DAF), można było przeczytać, że amerykański sąd wojskowy w miasteczku Jülich skazał dwadzieścia sześć osób na wysokie kary pozbawienia wolności, ponieważ nie chciały zrezygnować z używania „niemieckiego powitania”. W rejonie Düren miały sobie szczególnie brutalnie poczynać „kolorowe oddziały okupacyjne”. Jedna z tamtejszych kobiet stawiła rzekomo opór przy próbie gwałtu i miała zostać wychłostana publicznie.
Twierdzono, że wzburzenie ludności Nadrenii rośnie z godziny na godzinę, by następnie oznajmić nieuchronną zemstę Werwolfu, nawet jeśli ten nie był jeszcze wymieniany z nazwy: „Z wielu meldunków napływających z obszarów zajętych przez wroga wynika, że ludność okazuje niezłomną postawę. Wspólnota sama wyrzuca ze swoich szeregów elementy zdradzające ciężko doświadczaną ojczyznę poprzez kolaborację z oddziałami okupacyjnymi. Nieuchronnie czeka je śmierć”. Według nazistowskiej propagandy tak jak Anglo-Amerykanie postępowali na Zachodzie, tak bolszewicy na Wschodzie dowiedli, „że wyuzdany step planowo realizuje zagładę naszego świata kulturowego, aby zbudować na gruzach system niewolniczy”.
Nazistowska prasa opisywała szczegółowo zbrodnie na niemieckich cywilach, zwłaszcza na kobietach i dzieciach, by rozniecić nienawiść i wzmocnić wolę oporu. W wydaniu z 5 kwietnia 1945 r. gazeta „Der Angriff” skonfrontowała swoich czytelników z komunikatami o kolejnych stratach terytorialnych, po których nastąpiły kontrataki nad rzekami Men, Sieg i Neckar, by następnie odmalować obraz „nieugiętej ludności”. W Bad Kreuznach z powodu braku broni kobiety przygotowały ponoć wrzącą wodę, by wylewać ją z górnych pięter na wrogich żołnierzy. Według relacji niemiecka młodzież miała na dużą skalę przyłączać się do ruchu oporu, by prowadzić „podziemną” walkę z siłami okupacyjnymi. Według artykułu chłopcy i dziewczęta z Bad Kreuznach przeprowadzali ataki na poszczególne wrogie posterunki. Wróg rzekomo wszędzie spotykał się z nienawiścią ze strony ludności. Ze względu na nieugięty opór na tyłach, w którym według relacji uczestniczyły kobiety oraz chłopcy i starzy ludzie, pancerne kolumny wroga nie mogły już posuwać się do przodu szerokim frontem, oddziały pancerne przypominały bowiem „wyprostowane palce”, zmuszone do mozolnego wbijania się w kleiste ciasto, jak donosił londyński „Daily Herald”. Z tego powodu dowództwo sił alianckich miało podobno olbrzymie trudności, a amerykańska agencja informacyjna United Press donosiła, że północnoamerykańskie oddziały muszą coraz częściej chronić się przed atakami ze strony niemieckiej ludności cywilnej. Także w tym miejscu kryła się niewypowiedziana wskazówka odnosząca się do Werwolfu, przeznaczona zarówno dla oddziałów okupacyjnych, jak i dla miejscowej ludności.