Od wizji szklanych domów do „styropiano-panelizmu”. Czy architektura PRL to tylko „obciach”?
Plany zburzenia warszawskiej Rotundy wywołały oburzenie wielu architektów i urbanistów. Wywołały także żywą reakcję internautów, którzy zorganizowali naprędce akcję społeczną „Uratujmy Rotundę”, założyli profil na jednym z portali społecznościowych oraz oficjalną stronę internetową. Rozpoczęli też zbieranie podpisów pod petycją do władz banku PKO BP o zachowanie budynku oraz podjęli lobbing mający na celu wpisanie go do rejestru zabytków albo ewidencji gminnej.
Punkt wyjścia
Oburzenie miłośników stołecznej architektury nie może dziwić – Warszawa ma bowiem wyjątkowo złe doświadczenia z zachowaniem wartościowej architektury PRL. To właśnie w stolicy doszło kilka lat temu do zburzenia Supersamu, unikatowego pawilonu handlowego wzniesionego w 1962 roku.
Do właściwego opisania casusu Rotundy konieczne jest jednak wspomnienie tego, co znajdowało się w tej części Warszawy wcześniej. Jako historyk zajmujący się na co dzień zupełnie inną tematyką, podejmujący tę problematykę z czystej ciekawości nie zamierzam rościć sobie pretensji do wypowiadania się w tym temacie ex cathedra, przeciwnie, bazować będę raczej na ustaleniach fachowców – historyków sztuki, urbanistów i architektów.
Słynna ulica Marszałkowska w Warszawie była onegdaj perłą XIX-wiecznej architektury. Wypełniona wspaniałymi kamienicami o przebogatych eklektycznych detalach niczym nie ustępowała najelegantszym arteriom Paryża i innych europejskich metropolii. Niestety ta właśnie reprezentacyjna ulica stała się miejscem zaciętych walk podczas powstania warszawskiego. Działania powstańcze oraz akcja wyburzeniowa podjęta przez nazistów po upadku powstania, skutkowały – jak wiadomo – ogromnymi zniszczeniami w zabudowie stolicy. Należy jednak zdecydowanie odrzucić wciąż jeszcze pokutujące tezy, że powojenna Warszawa była wyłącznie rumowiskiem, które należało uprzątnąć i zbudować od nowa. Przeciwnie, wiele budynków nadawało się do odbudowy. Niestety podejmowane wówczas decyzje zmierzały w zupełnie innym kierunku, a zmiany w zabudowie stolicy oraz innych polskich miast zdeterminowane miały być odtąd przez ideologie – do 1956 roku socrealizm, a przez cały okres PRL – ślepy modernizm.
Pod dyktando ideologii
Jeszcze w latach 50-tych postanowiono zbudować w południowej części ulicy kompleks monumentalnych budowli w obowiązującym wówczas oficjalnym stylu realizmu socjalistycznego. W planach nie liczono się z możliwością odbudowy przedwojennych kamienic – ulicę postanowiono poszerzyć, a wszystkie budowle, które przetrwały wojenną pożogę, niezależnie od ich wartości architektonicznej – zburzyć. Założenie wieńczył obszerny plac, któremu – na cześć ustawy zasadniczej PRL z 22 lipca 1952 roku – nadano nazwę placu Konstytucji. Całość zyskała dumną nazwę Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej.
Na północ od alei Jerozolimskich postanowiono dokonać przeobrażeń w niepotykanej dotąd skali. Olbrzymi obszar miasta, w pewnej części ocalały z powstania, został zrównany z ziemią, by na terenie tym mógł powstać jeden tylko budynek – monumentalny Pałac Kultury i Nauki im. J. Stalina, „dar narodu radzieckiego dla polskiego” – obiekt przez wszystkich znany i u wszystkich wzbudzający emocje, zresztą skrajnie różne.
Socrealizm, choć monumentalny w swych założeniach, nie odegrał jednak większej roli w przeobrażaniu wyglądu i zabudowy polskich miast. Swe piętno odcisnął przede wszystkim na zabudowie Nowej Huty. W pozostałych miastach z konieczności ograniczył się do pojedynczych budowli legitymujących rządy nowej władzy. Równocześnie powstawało jednak wiele obiektów, którym bliżej było do dobrych wzorców przedwojennego neoklasycznego modernizmu aniżeli do oficjalnej doktryny estetycznej. W tym, dalekim od socrealizmu tonie utrzymany były łódzkie obiekty użyteczności publicznej tego czasu – Hala Sportowa z 1957 roku i Teatr Wielki, budowany przez 18 lat, a ukończony w roku 1962.
Akcenty socrealistyczne pojawiały się też w stawianych wówczas osiedlach o historyzujących formach. Dobrym przykładem potwierdzającym tę tezę może być zabudowa łódzkiego Starego Miasta i Bałut. Pamiętać trzeba zresztą, iż nowe osiedla budowano na terenach zniszczonych w czasie wojny i okupacji lub słabo zagospodarowanych, przez co nierzadko nie tylko nie zubożały, ale wręcz wzbogacały one zabudowę miast – nie znano jeszcze wówczas tzw. wielkiej płyty, dzięki czemu wznoszone bloki nie były bynajmniej zunifikowane i zdehumanizowane niczym ich następcy z kolejnych dekad.
Ułudy wyimaginowanej przyszłości
Los wschodniej zabudowy Marszałkowskiej rozstrzygnął się w latach 60-tych, kiedy to w wyniku ogólnopolskiego konkursu postanowiono zbudować w tym miejscu Ścianę Wschodnią. W tym okresie socrealizm nie był już oficjalną doktryną – historyzujące formy typowe dla tego nurtu zastąpione zostały przez beton i szkło; ideologia swoiście pojmowanego realizmu – przez kult nowoczesności.
Urbanistom i wizjonerom z epoki nie wystarczało już zastane centrum miasta z jego tradycyjnymi wąskimi uliczkami i pochodzącym z poprzedniej epoki programem usługowym. Stara zabudowa, pochodząca z XIX i pierwszej połowy XX wieku, była przedmiotem drwin. Wskazywano nie tylko na jej „burżuazyjność” – piętnowano ciasnotę, brak udogodnień cywilizacyjnych, zbyt małą w stosunku do potrzeb liczbę lokali oraz brak światła w kamienicach posiadających tzw. podwórka-studnie. W oczach ówczesnych, poważnym problemem były też wąskie ulice nie przystające do potrzeb. Jak pisze Małgorzata Włodarczyk, autorka książki o krakowskiej architekturze z okresu lat 60-tych, w urbanistyce dominowała zasada rozluźnienia i alternacji, będąca w swej istocie negacją tradycyjnego miasta XIX-wiecznego, niesłusznie postrzeganego jako siedlisko wszelkich niedogodności wynikających z nadmiernego zagęszczenia.
O ile w poprzedniej epoce oficjalną ideologią był zaczerpnięty z ZSSR socrealizm, to począwszy od lat 60-tych wzorców poszukiwano nie indziej, lecz… za oceanem. Nastąpił wówczas frontalny powrót do modernizmu w architekturze – nowej architekturze daleko było jednak do niezwykle miastotwórczych wzorców przedwojennego modernizmu. Każda z rodzimych metropolii zapragnęła posiadać własne, iście amerykańskie „city”. Miało być przede wszystkim luźno, wysoko i szeroko. Preferowano zatem wolnostojące budowle, w tym dużo wieżowców i wysokościowców, otoczone rzekami szerokich arterii samochodowych i odpowiednią ilością miejsc parkingowych.
Polakom, dla których samochód stanowił nieosiągalny symbol luksusu, imponował chociażby Boston czy inne zamorskie metropolie, gdzie wyburzano niekiedy całe dzielnice tylko po to, by zastąpić je szerokimi, wielopasmowymi autostradami z gąszczem węzłów, wiaduktów i estakad. Nie docierała do rodzimych decydentów i urbanistów wieść o fali krytyki nad zachwytem nowoczesnością, która doprowadziła m.in. do przerwania budowy niesławnej Glasgow Inner Ring – autostrady, która miała otaczać centrum szkockiej metropolii, przy okazji równając z ziemią High Street: pamiętającą jeszcze średniowiecze (sic!), choć zabudowaną XIX-wiecznymi kamienicami główną ulicę miasta. Barejowski bohater, Stanisław Maria Rochowicz, który w przebraniu gosposi tłumaczył wyjątkowo tępemu partyjnemu „wiecznemu” dyrektorowi (tak, temu, który postanowił wybudować blok pośrodku jeziora) wartość secesyjnej architektury, pozostał niestety jedynie komediową postacią, w ironiczny sposób próbującą uwrażliwić widzów na niezwykle przecież istotny problem…
Przejściowe trudności
Nowy nurt prezentowała wspominana wyżej Ściana Wschodnia. Zrealizowana w latach 1962-1969 pod kierunkiem Zbigniewa Karpińskiego składała się z 23 budynków, w tym mieszkalnych wieżowców, nowoczesnych domów towarowych – „Wars”, „Sawa”, „Junior” i „Sezam” – zespołu budynków mieszkalnych oraz pieszego pasażu, mającego w zamyśle projektantów stać się nowym, ulubionym miejscem spotkań warszawiaków. Nasza bohaterka – Rotunda – była integralną częścią tego założenia. Ściana Wschodnia, zlokalizowana przy przebudowanej w dwujezdniową 3-pasmową arterię Marszałkowskiej, naprzeciw Pałacu Kultury oraz planowanej centralnej stacji metra w idealny sposób wypełniała wizję nowego, lepszego centrum stolicy, spełniać miała warszawskie kolorowe sny na miarę swych czasów. Na drodze tego marzenia nie mogło stanąć nic – nawet ocalała z powstania zabytkowa kamienica pod numerem 110, która musiała ustąpić miejsca nowej, jak powszechnie wierzono – lepszej zabudowie.
Realizacja podobnych, śmiałych wizji napotykała na szczególne trudności w miastach, które nie ucierpiały znacząco podczas wojny – tam spełnianie pięknych marzeń musiało wiązać się z o wiele dalej posuniętym niszczeniem istniejącej, nierzadko niezwykle wartościowej tkanki miejskiej. W Poznaniu planowano na przykład przekształcić XIX-wieczną część miasta, w całkowitym oderwaniu od jej historycznego kształtu, w handlowe city, z wolnostojącą, wielkomiejską zabudową. W pobliżu projektowano skupisko wieżowców.
Stolica, zaś w okresie rządów E. Gierka także Katowice, miała to szczęście, że na realizację bajkowych planów znajdywały się – choć nie bez trudności – pieniądze. W centrach pozostałych miastach na ogół przygotowywano jedynie teren (czytaj: dokonywano wyburzeń) pod nowe inwestycje i podejmowano ich realizację, po czym dokonywano ich ukończenia zaledwie w części, albo – co gorsza – w ogóle je zarzucano. Jednocześnie średnio co 10 lat przygotowywano nowe, coraz bardziej megalomańskie i nie liczące się z rzeczywistością plany. Według nich największe polskie miasta miały liczyć nawet milion mieszkańców, być przecięte jedną lub kilkoma liniami metra i rozciągać się na olbrzymich, w całości zurbanizowanych terenach. Miarą tej gigantomanii może być fakt, że np. wielkość strefy zurbanizowanej zakładaną w roku 1961, Łódź zdołała osiągnąć dopiero po upływie 40 lat – na przełomie XX i XXI wieku.
W realiach zarządzanej w skrajnie irracjonalny sposób gospodarki PRL, notorycznie borykającej się z głodem mieszkaniowym, nie sposób było wygenerować środki na jednoczesne uzbrajanie terenów i budowę nowych osiedli mieszkaniowych z wielkiej płyty oraz dokonywanie imponujących inwestycji w centrach miast. Dotychczasową, XIX i XX-wieczną zabudowę powoli, poprzez nierzadko celowe zaniedbania, skazywano na powolną dekapitalizację. Jednocześnie zaś, z obiektywnych przyczyn, nie potrafiono zdobyć się na wysiłek zastąpienia jej nową, reprezentatywną dla swoich czasów.
W rezultacie piękne projekty na ogół pozostawały jedynie sennymi marami przelanymi na papier, a miejsca, w których miały być zrealizowane koszmarnymi, wręcz patologicznymi wyrwami w zabudowie miast, straszącymi swą pustką i bylejakością. Tak stało się chociażby z zabudową ulicy Zachodniej w Łodzi, którą poszerzono na przełomie lat 50-tych i 60-tych poprzez likwidację dotychczasowej zabudowy. Wschodniej pierzei ulicy, składającej się niemal wyłącznie z odsłoniętych oficyn i podwórzy stojących tam ongiś kamienic nie zdołano zagospodarować aż do dziś (sic!), przez co nie tylko nie została łódzką Ścianą Wschodnią, ale zyskała wśród mieszkańców zasłużone miano „ściany płaczu”… Podobnych przykładów można by zresztą znaleźć więcej, zarówno w samej Łodzi, jak i w pozostałych miastach. Najbardziej spektakularnym przykładem jest projektowane city Krakowa, którego to zamierzenia niemal jedyną pozostałość stanowi makabryczny szkielet nigdy nie ukończonego najwyższego budynku miasta, straszący każdego przejeżdżającego przez węzeł mogilski…
Żenujące zakończenie…
Nie ulega wątpliwości, że urbanistyczne i architektoniczne przeobrażania polskich miast, jakie dokonały się w okresie PRL należy bez wahania uznać za wysoce szkodliwe. Warto oddać głos badaczowi współczesnej architektury stolicy Wielkopolski, który w kategoryczny sposób pisze: architektura, a w szczególności urbanistyka Poznania są jaskrawym dowodem na to, że brak konsekwencji prowadzi do rozproszenia i brzydoty miejsc, które mogłyby decydować o uroku miasta. […] Jednym z najistotniejszych problemów w historii powojennego Poznania była destrukcja przestrzenna i architektoniczna śródmieścia. […] Oczywistym błędem było wyburzanie pozostałości XIX-wiecznej zabudowy i zanegowanie utrwalonych przez lata rozwiązań przestrzennych, stanowiących o charakterze i klimacie śródmieścia, bez zwracania uwagi na wartość i urok rozległego założenia urbanistycznego. […] U źródeł zmian urbanistyki współczesnej stała niezwykle nośna idea nowoczesności i „poprawiania” miasta. […] Postulat ten, nieznośnie eksploatowany i stawiany na granicy twórczych możliwości projektantów, świetnie współgrał z zamierzeniami współczesnych ideologów, budujących miasto bez wyraźnego oblicza. Szeroko zakrojone zamierzenia nie zostały zrealizowane i w dalszym ciągu tym, co stanowi o urodzie śródmieścia, są miejsca, budynki i przestrzenie powstałe znacznie wcześniej, trwale wpisane w jego krajobraz.
Nie sposób nie podpisać się pod powyższymi uwagami. Ten samo autor dodaje jednak: w okresie powojennym powstało stosunkowo niewiele obiektów wybitnych, na europejskim poziomie, wykraczającym jakością swojej architektury ponad miasto i region. Istnieje natomiast znaczna liczba obiektów pozostających na bardzo dobrym poziomie, jednak ze względu na nienajlepsze wykonawstwo i fatalną jakość użytych materiałów – niedostrzeganych i brzydko się starzejących. W dużej mierze pozostają do tej pory nierozpoznane, zaniedbane i niemodne, nie są należycie doceniane przez mieszkańców i środowiska fachowe. Warto o nie zadbać jako o część wspólnego dziedzictwa kulturowego.
W podobnym tonie wypowiadają się autorzy niedawno wydanej znakomitej książki o łódzkich budynkach z lat 1945-1970: trudniej pokochać późniejsze, „pudełkowe” gmachy modernizmu, jednak – na naszych oczach – dokonuje się właśnie przewartościowanie także tej architektury. Z pewnością nie da się obronić tezy – wszystko, co pochodzi z powojennego okresu wymaga zachowania. Lecz nie ulega wątpliwości, że powstało wtedy wiele budynków i wiele przekształceń, które już na trwałe (choć czasem boleśnie) wpisały się w krajobraz miasta i zasługują na szczególną uwagę. Zanim więc podjęta zostanie decyzja o kolejnej rozbiórce lub radykalnej przebudowie, podyktowana estetycznym dyskomfortem, może warto choć przez chwilę zastanowić się nad przyszłą oceną dzisiejszych działań – pamiętając równocześnie o tym, że secesja nie od razu budziła zachwyt.
Niestety na naszych oczach dokonuje się dewastacja powojennej zabudowy. Powstałe wówczas budowle traktuje się instrumentalnie, generalizuje jako przestarzałe i nieprzystające do współczesnych wyzwań. Nie bierze się pod uwagę tego, że o wartości architektury, podobnie jak i sztuki decyduje, w równym co metryka stopniu, jej wartość estetyczna i funkcjonalna. Można, podobnie jak piszący te słowa, być nastawionym niezwykle krytycznie do architektury i urbanistyki modernizmu. Nie można jednak zapominać, że każda epoka historyczna posiada własną estetykę i własną, swoistą hierarchię wartości.
Przykład warszawskiej Rotundy stanowi wierzchołek góry lodowej, u podstawy której leżą działania takie jak nieprzemyślane docieplanie budynków niszczące ich oryginalny detal, modernizacje elewacji bez uwzględnienia ich rzeczywistej wartości, w wyniku których nie zawsze, ale – niestety – nierzadko całkiem oryginalne budowle zamieniane są w pozbawione wyrazu obiekty, utrzymane w quasi-stylu nazwanym przez kogoś złośliwie „styropiano-panelizmem”. Niczym nie są ograniczane dewastacje wnętrz – niszczenie pochodzących z epoki malowideł i mozaik, w tym również murali, wreszcie zamienianie oryginalnie ukształtowanego ongiś otoczenia w miejsca parkingowe bądź skupiska tzw. bud gastronomicznych i przypadkowych bazarów.
Jak pisałem w swoim poprzednim felietonie, wprawdzie w Polsce doszło do powszechnego uznania wartości architektury powstałej w XIX wieku i przed II wojną światową, jednak wciąż zdecydowanie częściej mówi się o jej rewitalizacji aniżeli jej się dokonuje. Nadal najpowszechniejszym lekiem na rozwiązanie problemu zabytkowych obiektów jest nie troskliwa ręka konserwatora, lecz brutalna siła buldożera.
Los wartościowej architektury powojennej jest jeszcze gorszy – niechlubni właściciele wręcz oskarżają ją o przestarzałość czy niefunkcjonalność, odwracając w ten sposób uwagę od własnych zaniedbań. Przypadkowi inwestorzy, nieskrępowani żadną krytyką, dokonują wyburzeń nierzadko cennych obiektów, albo poddają je niczym nieograniczonym przekształceniom.
Stąd biorą się irracjonalne pomysły rozbiórki warszawskiej Rotundy, czy prezentującego naprawdę świetną architekturę katowickiego dworca PKP. By odwrócić uwagę od tych problemów, mami się szeroką publiczność śmiałymi wizjami szklanych domów, postępując zupełnie tak samo, jak socjalistyczni urbaniści i architekci sprzed pół wieku. Niestety trzeba się zgodzić z jednym z katowickich architektów, który komentując plany całkowitego przekształcenia tamtejszego Supersamu, napisał gorzkie słowa, które można niestety odnieść do sytuacji większości polskich miast: łatwo wcisnąć kit w postaci efektownych wizualizacji, bo tutaj nie ma prawdziwych mieszczan, którzy czuliby się współodpowiedzialni za swoje miasto, którzy odczuwaliby związek z jego placami, budynkami, zabytkami…
Zobacz też
- Era buldożera
- Obiad czwartkowy: Slalom pomiędzy zabytkami czyli trwała ruina
- Luksusowa edycja funkcjonalizmu? „Bankowiec” w Gdyni
Zredagował: Kamil Janicki