Nowy, nieznany świat. Polacy na „Ziemiach Odzyskanych”
Paweł Czechowski: Zacznijmy od podstawy. Czym jest wystawa „Wrastanie. Ziemie Zachodnie i Północne. Początek”?
Katarzyna Bock-Matuszyk: Jest to pierwszy duży projekt, jaki powstał w ramach Sieci Ziem Zachodnich i Północnych. To nowy i bardzo wyjątkowy rodzaj współpracy instytucji kultury i nauki zajmujących się tematyką ziem przyłączonych do Polski w wyniku II wojny światowej. Współpraca opiera się na wspólnym badaniu przeszłości tych ziem, w szczególności doświadczenia wymiany ludności i zakorzeniania się jej w nowym miejscu zamieszkania oraz nowej rzeczywistości. Nad treścią wystawy pracował cały zespół autorski i jej konkretne elementy powstawały pod okiem specjalistów.
Ekspozycja, którą można obecnie zobaczyć we Wrocławiu jest pierwszą z serii, bo celem współpracy jest dotarcie do jak najszerszego grona odbiorców. Warto było zacząć od samych początków – teraz pokazujemy więc pierwsze lata na nowych ziemiach.
P.Cz.: O jak głębokich przemianach można mówić w kontekście tworzenia się nowych społeczności na tzw. Ziemiach Odzyskanych? Problem jest na pewno wielopoziomowy.
K.B.-M.: Na sprawę warto spojrzeć przez osobiste, często emocjonalne doświadczenia poszczególnych ludzi – w perspektywie biograficznej. Spektrum emocjonalne ludzi, którzy znaleźli się w nowych miejscach po wojnie było bowiem bardzo szerokie. To odczucia skrajne, mamy więc strach i lęk o własne życie i najbliższą przyszłość, poczucie tymczasowości i bardzo żywą traumę powojenną. Z drugiej jednak strony pojawiała się także radość z powodu zakończenia wojny oraz entuzjazm i nadzieja na rozpoczęcie nowego życia.
To jest także historia budowania nowej tożsamości i zakorzeniania się przez ludzi pochodzących z wielu różnych, często odległych stron.
P.Cz.: Jak wyglądał taki proces budowania więzi? Aklimatyzacja łatwiej przebiegała w dużych miastach, czy może mniejszych miejscowościach i wsiach?
K.B.-M.: W tym procesie oswajania się najważniejszą rolę na początku odgrywały podstawowe struktury społeczne. Mowa tu przede wszystkim o rodzinie, w której najłatwiej było się odnaleźć i zbudować poczucie bezpieczeństwa. To dlatego ludzie przybyli na Ziemie Zachodnie i Północne szukali swoich krewnych i ściągali ich do siebie – tu, w rodzinie, przejawiała się naturalna więź i poczucie troski.
Drugą taką strukturą, już nieco szerszą, były wspólnoty lokalne. Często osiedlano się w nowych miejscach w grupach pochodzących z tych samych stron, czy wręcz z jednej miejscowości. Poczucie „bycia u siebie” wzmacniało np. przywiezienie z dawnej parafii świętego obrazu. Parafia również była takim miejscem, gdzie łatwiej było się odnaleźć – można było bowiem uczestniczyć w znanych sobie obrzędach czy budować wspólnotę wokół pewnych wspólnych wartości. Znaczenie mogło mieć też to, że w nowe miejsce przybył z ludźmi także ksiądz z ich rodzinnej miejscowości, posiadający podobne doświadczenia.
Społeczna integracja była miejscami trudna, obok siebie zamieszkiwali np. ludzie z Polski centralnej i „zza Buga”, którzy trzymali się razem w obrębie własnych wspólnot pochodzenia i doświadczenia. Czasami wzajemne opinie były przy tym niechętne – w myśl rozważań kto ma lepiej, kto gorzej, kto więcej przeszedł i stracił.
P.Cz.: Po II wojnie światowej na „Ziemiach Odzyskanych” mieszkali nie tylko przybysze, ale także osoby, dla których był to dom jeszcze przed wybuchem konfliktu. Jak wyglądały relacje między „nowymi” i „autochtonami”?
K.B.-M.: To były dość trudne relacje. Szacuje się, że ok. 800 tys. liczyła grupa tzw. ludności autochtonicznej – tych, którzy byli Polakami, określili się jako Polacy, zdecydowali, że po zmianie granic chcą tu zostać. Mowa tu przede wszystkim o Ślązakach, Warmiakach czy Mazurach.
Z czego wynikały te skomplikowane relacje? To m.in. kwestia samookreślenia się. Część ludzi uważała się po prostu za Polaków, a część była już wcześniej stawiana w trudnej sytuacji, w której musieli określać się jako Polacy lub Niemcy, a czuli się np. po prostu Ślązakami.
Ci autochtoni, którzy uważali się za Polaków i i w pewien sposób czekali na „przyjście Polski” mogli czuć się zawiedzeni, bo ludność napływowa traktowała ich często jak Niemców. Skomplikowany był też proces udowadniania swojej przynależności narodowej, bo z jednej strony komunistyczna władza potrzebowała na terenach włączonych do kraju jak najwięcej „miejscowych Polaków”, z drugiej strony trzeba było swoją polskość dokumentować, podpisywać oświadczenia wierności narodowi polskiemu itp. To na pewno wpłynęło też na to, że część ludności czuła się po prostu w komunistycznej Polsce źle i gdy nadarzała się okazja, wyjeżdżano do Niemiec.
Więcej o wystawie „Wrastanie. Ziemie Zachodnie i Północne. Początek” przeczytacie TUTAJ!
P.Cz.: Będąc przy Niemczech... Ciężko chyba mówić o historii „Ziem Odzyskanych” bez wspominania o ich silnym powiązaniu z kulturą i historia niemiecką. Czy zaraz po wojnie nie była to dodatkowa bariera kulturowa dla migrantów i przesiedleńców?
K.B.-M.: Jednym z wyrazów powojennej aklimatyzacji było fizyczne oswajanie otaczającego świata. Mieliśmy więc działania władzy na poziomie instytucjonalnym – np. szybkie zmiany nazw miejscowości i ulic, co miało oczywiście aspekt praktyczny. Aspektem emocjonalnym było często spontaniczne niszczenie wszystkiego, co miało jawny wydźwięk niemiecki. W pierwszej kolejności usuwano elementy związane bezpośrednio z narodowym socjalizmem i hitlerowską władzą, ale część obiektów, pomników czy tablic usuwano też dlatego, że miały związek z niemiecką historią. Ich niszczenie bywało też pewnym sposobem odreagowania dla ludzi posiadających traumatyczne doświadczenia wojny i okupacji.
P.Cz.: Czy władza komunistyczna, oprócz działań typowo administracyjnych, pomagała w aklimatyzacji ludności? Dziś pewnie nazwalibyśmy to „pomocą psychologiczną”.
K.B.-M.: Powiedziałabym, że mieliśmy do czynienia z dwutorowymi i często sprzecznymi działaniami władzy komunistycznej w tej kwestii. Z jednej strony władza stale podtrzymywała atmosferę tymczasowości i strachu pokazując, że jeśli ludzie nie będą jej popierać, to Niemcy powrócą do swoich domów, bo jedynym gwarantem nowej zachodniej i północnej granicy jest Związek Radziecki. To oczywiście zdecydowanie utrudniało Polakom zadomowienie się.
Z drugiej zaś strony istniały akcje, które miały pomagać ludziom w adaptacji i stanowić przekaz: „my już te ziemie odbudowaliśmy, my je zagospodarowaliśmy i nie można nas stąd ruszyć”. Organizowano na tych terenach np. Zjazdy Przemysłowe Ziem Odzyskanych, w 1948 r. Wystawę Ziem Odzyskanych we Wrocławiu, masowe imprezy sportowe czy wielkie uroczystości państwowe.
Co ciekawe, tuż po wojnie, zanim komuniści ugruntowali swoje rządy i kiedy jeszcze musieli liczyć się z potrzebami społeczeństwa, bardzo często zwracali się do Kościoła np. o jak najszybsze przysyłanie na prowincje duchownych, bo ludzie zwyczajnie nie chcieli mieszkać w miejscach, gdzie nie było księdza i gdzie nie mogli uczestniczyć w obrzędach religijnych.
P.Cz.: Jak teraz, ponad 70 lat od zakończenia II wojny światowej mieszkańcy „Ziem Odzyskanych” podchodzą do swej tożsamości? Wiadomo, że jeśli ktoś rodzi się i mieszka całe życie we Wrocławiu i Szczecinie, to jest silnie z tym miejscem związany, z drugiej strony wśród niektórych na pewno istnieje dalej pamięć np. o Kresach.
K.B.-M.: Teraz już raczej nikt nie ma poczucia, że nie czuje się tutaj u siebie lub podważa to, że proces „wrastania” już się dokonał. Ciekawe jest natomiast kiedy ów proces faktycznie się zakończył. Podobno potrzeba na to 3-4 pokoleń, ale z relacji poszczególnych świadków często wynikało, że poczuli się na tzw. Ziemiach Odzyskanych „u siebie”, kiedy przyszło im pochować tam swoich bliskich.
Również ze społecznego punktu widzenia nie jest to moment, który można precyzyjnie określić. We Wrocławiu czy Szczecinie np. mówi się o konsolidacji społecznej w okresie strajków, a wiec są to lata 70. i 80. To pozwalało ludziom zjednoczyć się, a opowieści świadków historii mówią wręcz, że wtedy czuli, że te miasta są „ich”.
P.Cz.: Często gdy porównuje się mapy lub dane demograficzne pojawia się żart, że „widać zabory”. A czy widać dalej „Ziemie Odzyskane”?
K.B.-M.: Tak, istnieją pewne wskaźniki, które przy badaniach demograficznych czy socjologicznych wyróżniają ziemie na zachodzie i północy Polski. Ważnym zadaniem dla badaczy będzie jest nadal określenie, czy możemy mówić o wspólnej tożsamości mieszkańców Ziem Zachodnich i Północnych, która wytworzyła się na bazie podobnych doświadczeń. Czy może raczej dominuje przywiązanie do konkretnego regionu – np. Warmii albo Dolnego Ślaska.
P.Cz.: Na koniec chciałbym jeszcze wrócić do samej wystawy. Ma ona charakter plenerowy, jest czymś w rodzaju labiryntu. Tkwi w tym jakaś symbolika? Bo nowe życie po wojnie też było z pewnością swoistym labiryntem przeżyć, doświadczeń, trudności...
K.B.-M.: Coś w tym jest. Rzeczywistość powojenna była na pewno skomplikowana i trudna do przewidzenia. W naszym „labiryncie” staramy się pokazać jej konkretne aspekty, a pomagają w tym np. piękne, unikalne zdjęcia przyłączonych po wojnie terenów. Przedstawiają one m.in. autochtonów w strojach ludowych, zniszczone wojenną zawieruchą miasta, a także zwykłe, codzienne życie.
Wystawa skupia się czasem na bardzo osobistych doświadczeniach poszczególnych osób. Przedstawia wachlarz emocji i przeżyć oraz wyzwania w zupełnie nowym świecie. Z tym wszystkim ludzie musieli sobie poradzić – i to zrobili...