Niesłychane morderstwo w klasztorze karmelitów
– A znacie to? – Ksiądz Idec wychylił się z okna wagonu i opowiedział jeszcze jeden pieprzny kawał.
Dwaj oficerowie z Dowództwa Okręgu Korpusu II, którzy odprowadzali duchownego na dworzec w Lublinie, wybuchnęli gromkim śmiechem. Nie tyle rozbawił ich dowcip, bo znali go na pamięć, co poczuli ulgę. Ksiądz znowu żartował, więc chyba zapomniał o koszmarze sennym sprzed kilku dni. Albo przestał traktować go serio.
We wrześniu 1925 r. ksiądz dziekan podpułkownik Jan Idec, szef duszpasterstwa Dowództwa Okręgu Korpusu II w Lublinie, jechał do Lwowa na coroczny odpust w Obroszynie. Kilka dni przed wyjazdem opowiedział przyjaciołom o dziwnym, przerażającym śnie. Przyśniło mu się, że nie pożyje już długo i że spotka go we Lwowie jakieś nieszczęście. Od tego dnia chodził smutny, rozkojarzony, jakby nie mógł się uwolnić od dręczącego go przeczucia, że nie wróci do Lublina z tej podróży.
Chyba jednak wziął się w garść – pomyśleli oficerowie, którzy odwozili go na kolej i wiedzieli o jego problemie. To dobrze; nie powinno się wierzyć w takie rzeczy i się nimi przejmować. Zwłaszcza duchowna osoba. Sen mara, Bóg wiara – mówi się przecież. A poza tym cóż złego mogło go spotkać w starym, kochanym Lwowie?
Sen nie nadchodził. Nie była to wina twardej pryczy, bo zdążył do niej przywyknąć. Nigdy zresztą nie dbał o własną wygodę. Nie przeszkadzał mu także hałas, przebijający się z ulicy przez grube stare mury. W końcu to Lwów, a we Lwowie ludzie bawią się nawet nocą, tu nie ma czasu na spanie.
Zapewne nawet nie słyszał tych odgłosów, bo zagłuszała je gonitwa myśli, które w całości go pochłaniały. Te myśli zabijały go na raty od dawna, ale nigdy nie było tak źle jak ostatnio.
W jego głowie wyświetlały się sekwencje przerażających obrazów, które zawsze były jedną i tą samą historią. Przychodzą do niego, otaczają go kręgiem, w ich wzroku jest potępienie i szyderstwo. Śmieją się z niego, wytykają go palcami. Najstraszniejsze jest to, że nie może odwrócić od nich wzroku; patrzy na nich i wydaje mu się, że spogląda na siebie: nikt do niego nie przyszedł, to jego własne alter ego w jakiejś zwielokrotnionej, demonicznej formie go nawiedza, żeby go zniszczyć. Nie może znieść tego obrazu, chwyta coś ciężkiego, zadaje marom uderzenia. Dalej jest już tylko krew, strugi krwi.
Kiedyś, przed laty, obejrzał w iluzjonie Studenta z Pragi. Opowieść o lustrze, które żyje swoim własnym życiem i prześladuje jego właściciela, zrobiła na nim duże wrażenie, ale nie myślał, tak jak teraz, że była to jego historia...
Koszmarny lwowski poranek
20 września 1925 r. pierwsze promyki słońca rozświetlały wieże kościoła Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny na Górze Goluszowskiej. O szóstej rano Lwów tętnił już właściwym sobie zgiełkiem. Mimo niedzieli przekupki na Rynku Halickim rywalizowały o lepsze miejsce na placu targowym i licytowały się, która ma ładniejsze pomidory. Gazeciarze wymachiwali egzemplarzami „Kuriera Lwowskiego” i „Gazety Porannej”, wykrzykując o wyroku śmierci dla watażki Iwańczuka, zbliżającym się procesie sądowym Romana Filasiewicza i wyższych czynszach od października.
Posterunkowy Plebanek z IV komisariatu Policji Państwowej mieszczącego się w trzykondygnacyjnej kamienicy przy ulicy Kurkowej 23, vis a vis muru otaczającego klasztor oo. Franciszkanów, lubił taki początek dnia. Zwiastował spokojny, rutynowy przebieg służby. Wyjdzie się na obchód, obsobaczy stróża za niesprzątniętą ulicę, przegoni żebraka, pogrozi palcem kindrusom podprowadzającym węgiel wozakom. I tak przeleci godzinka, a potem druga, trzecia i tak dalej. Tego dnia było jednak inaczej.
Na chodniku przy wejściu do komisariatu siedział mężczyzna o osobliwym wyglądzie. Był w średnim wieku, chuderlawy, średniego wzrostu i średniej budowy ciała, o zapadniętej klatce piersiowej. Miał na sobie krótki brązowy płaszcz w ciemniejsze paski, pod nim czarną marynarkę, koszulę bez kołnierzyka i granatowe spodnie.
Zwieszał nisko głowę, ale kiedy posterunkowy podszedł do niego, podniósł ją i policjant pod nasuniętym na czoło kaszkietem zobaczył czerwoną, wymizerowaną twarz pokrytą kępkami szczeciniastego zarostu i mętne wyblakłe oczy nieokreślonej barwy. Zresztą mężczyzna zaraz przesłonił je dłonią, jak gdyby nie chciał, żeby ktoś w nie zbyt długo patrzył.
– A pan szanowny czego sobie winszuje, łaskawco? – zapytał uprzejmym tonem Plebanek, ale w duchu poczuł jakiś niepokój.
Mężczyzna w jednej chwili wstał z chodnika. Z jego ust padły słowa, które sprawiły, że policjant aż się cofnął z wrażenia.
– Jestem zakonnikiem i zamordowałem księdza dziś w nocy w klasztorze Karmelitów. A teraz przyszedłem się oddać w ręce sprawiedliwości – powiedział spokojnym tonem, choć głos trochę mu się łamał.
– Ta co pan? Księdza? Zamordował go pan? A jakimże to sposobem i dlaczego, łaskawco? – wyjąkał Plebanek. Za dużo chiry się wypiło – pomyślał – albo za ciepła była. Może jedno i drugie?
– Siekierą. A o przyczynach długo by mówić…
No cóż... – Posterunkowy powoli odzyskiwał równowagę ducha. – W takim razie zapraszamy do nas. Siądziemy sobie wygodnie i bez pośpiechu porozmawiamy. Co pan na to?
Starał się mówić dobrotliwie i spokojnie, z każdą chwilą bowiem utwierdzał się w przekonaniu, że ma do czynienia z osobnikiem obłąkanym. Z takimi trzeba łagodnie.
Zostawił go w poczekalni pod okiem innego policjanta, a sam powiadomił zwierzchników o zdarzeniu, które mogło być zarówno prawdą, jak i wytworem chorego umysłu mężczyzny. Przełożeni posterunkowego Plebanka natychmiast udali się do szefa ekspozytury śledczej we Lwowie, nadkomisarza Kozakiewicza, mieszkającego w tej samej kamienicy, w której mieścił się komisariat, i o tej porze przebywającego jeszcze w domu.
– Wariat bez dwóch zdań – zawyrokował nadkomisarz po krótkim przesłuchaniu dziwnego zakonnika, który upierał się, że zamordował nocującego u karmelitów księdza z Lublina. Coraz bardziej się denerwował. Na dowód, że nie zmyśla, dał Kozakiewiczowi klucz do celi klasztornej, zapewniając, że znajdzie w niej zwłoki.
Nadkomisarz nakazał dwóm policjantom pójść w towarzystwie domniemanego zabójcy do klasztoru oo. Karmelitów, który znajdował się kilka minut drogi od IV komisariatu. Mężczyzna milczał i zachowywał się spokojnie, ale gdy od Karmelickiej dotarli na Wzgórze Goluszowskie i podeszli pod mur okalający klasztor, straszliwie pobladł. Dygocąc nerwowo, oświadczył, że nie ma odwagi iść dalej.
– Co takiego? Morderstwo? To niemożliwe! – powiedział zaspanym głosem furtian zgromadzenia, prowadząc przodownika policji (posterunkowy został z przypuszczalnym zabójcą na dworze) przez dziedziniec na teren domu zakonnego. Zbudził współbraci, którzy także nie dawali wiary hiobowej wieści.
Już jednak pobieżne oględziny pomieszczeń klasztornych odsłoniły straszną prawdę. Na pierwszym piętrze przez korytarz, z którego wchodziło się do poszczególnych cel, ciągnęła się smuga krwi. Była ledwie widoczna, niemniej przodownik zauważył, że zaczynała się przed drzwiami celi nr 17, zajmowanej – jak się dowiedział od mnichów – przez przebywającego od czterech lat w zakonie nowicjusza zakonnego, brata Adama, a kończyła przy pomieszczeniu przez nikogo na stałe niezamieszkanym.
Był to tak zwany pokój gościnny, przeznaczony dla osób niebędących członkami zgromadzenia, które odwiedzały klasztor. W tej chwili korzystał z niego ksiądz Jan Idec z Lublina, przebywający we Lwowie z wizytą duszpasterską.
Przodownik otworzył drzwi kluczem przekazanym policji przez osobnika podającego się za mordercę. Zobaczył w pokoju straszny widok. Cała podłoga była skąpana we krwi, krew widniała też na ścianach, meblach i suficie. Na środku pomieszczenia leżały zmasakrowane, straszliwie okaleczone zwłoki księdza Ideca, nogami zwrócone ku drzwiom. Górną część ciała miał porąbaną. Z rany na skroni wypłynęły zwoje mózgowe. U lewej ręki brakowało dwóch palców. Znaleziono je w drugim kącie pokoju.
Narzędziem zbrodni najprawdopodobniej była siekiera lub duży tasak. Zmarły w tragicznych okolicznościach ksiądz miał na sobie sutannę, a na niej płaszcz. Wyglądało na to, że został zaskoczony przez zabójcę w chwili, gdy miał zamiar wyjść gdzieś z klasztoru lub zaraz po tym, jak wrócił. Policjant dowiedział się od karmelitów, że ksiądz Idec odprawiał wczoraj mszę w Obroszynie, a potem był na spotkaniu z lwowskim duchowieństwem. Do domu zakonnego, gdzie się zatrzymał, przyjechał późnym wieczorem.
W celi nr 17 nie było mnicha, który ją zajmował. Na stole stała opróżniona w jednej trzeciej półlitrowa butelka starki. Łóżko było niezasłane, po całym pomieszczeniu walały się książki i inne papiery oraz różne części męskiego odzienia.
Ten tekst pochodzi poniższej książki. Zamów e-book i wspieraj nasz portal!
Polecamy e-book Mariusza Gadomskiego – „Jak zabijać, to tylko we Lwowie”
Książka dostępna również jako audiobook!
Na ścianie pod oknem widniał odcisk dłoni umazanej krwią. Woda, zmieszana z krwią, wypełniała wiadro obok łóżka. W wiadrze pływały kawałki jakiegoś materiału.
Druga część pomieszczenia, będąca jakby odrębną celą, przedstawiała się schludniej. Stały w niej kanapa, szafa i pianino. Na podniesionym stelażu pianina leżały nuty, otwarte na jakimś marszu.
Przodownik policji, obejrzawszy dokładnie krwawy odcisk dłoni na murze, otworzył szeroko okno i wyjrzał przez nie na dziedziniec klasztoru. W trawie pod oknem celi nr 17 coś błyszczało w słońcu. To była siekiera, którą został zamordowany ksiądz Idec.
Jeden z zakonników na polecenie przodownika policji udał się z nim za furtę klasztoru, gdzie w asyście posterunkowego czekał człowiek, który powiadomił policję o morderstwie i przyznał się do zbrodni. Mnich powiedział, że to nowicjusz brat Adam z celi nr 17; jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało Józef Kopacz. Zabójcę natychmiast odprowadzono na komisariat. Tam przystąpiono do dalszych przesłuchań.
Zobaczyć umęczonego kapłana
Niewątpliwie Lwów był na fali. Nie chodziło jednak o Wesołą Lwowską Falę (zaczęto ją nadawać w radiu dopiero w 1933 r.), ale o falę zbrodni, jaka przetaczała się przez to zacne miasto, o którym Józef Piłsudski powiedział w jednym z przemówień, że każde polskie serce drgnie na jego miano.
Lwów można było kochać całym sercem, ale czasem była to miłość nieodwzajemniona. Rok wcześniej nieudany zamach bombowy na prezydenta RP, Stanisława Wojciechowskiego, kiedy wracał z uroczystości otwarcia Targów Wschodnich, liczne zabójstwa dla zysku i z zazdrości, samobójstwa z powodu nieszczęśliwej miłości i utraty pracy, gwałty, napady bandyckie. Lwów jeszcze nie otrząsnął się po dramatycznym procesie zamachowca Naftalego Botwina, który w biały dzień zastrzelił agenta policji politycznej, a już żył sprawą młodego akademika Filasiewicza, oskarżonego o zamordowanie innego studenta, syna radcy samorządowego Kornelli.
Wytrawnych bywalców sądów, którzy dla zabicia czasu, siedząc w ławach dla publiczności, słuchali o najbardziej drastycznych szczegółach zbrodni, trudno było czymś zaskoczyć. Ale czegoś tak mrocznego i niezrozumiałego jak krwawy mord popełniony za murami klasztoru przez osobę duchowną na innym kapłanie, jak świat światem lwowskie kroniki dotąd nie notowały. Wieść o tajemniczym zabójstwie wstrząsnęła mieszkańcami do głębi. Początkowo straszna informacja obiegła jedynie dzielnicę łyczakowską, jednakże w ciągu kilku godzin dotarła do najdalszych zakątków miasta.
Przed kościołem Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny gromadziły się rzesze wiernych, którzy przyszli pomodlić się za duszę nieszczęsnej ofiary. Pod dom zakonny na ulicy Karmelickiej przybyli ciekawscy, chcący na własne oczy zobaczyć ciało zamęczonego kapłana. W tym celu gotowi byli nawet wspiąć się na plecy stojących obok, żeby lepiej wszystko widzieć. Zawzięcie kolportowano plotki, które z każdą minutą brzmiały coraz bardziej fantastycznie i złowrogo. Mówiono między innymi o napadzie zbrojnym na klasztor, a nawet o zbiorowym mordzie zakonników.
Po odstawieniu zwłok do Zakładu Medycyny Sądowej przy ulicy Piekarskiej w celu przeprowadzenia sekcji policja rozproszyła tłumy. Obawiano się bowiem wybuchu zamieszek.
Następnego dnia o zabójstwie księdza we Lwowie pisały na pierwszych stronach niemal wszystkie dzienniki ukazujące się w Polsce. W Lublinie potwornym wieściom początkowo nie dawano wiary, ponoć zwrócono się do Polskiej Agencji Telegraficznej o potwierdzenie informacji. A gdy się okazało, że wiadomość niestety jest prawdziwa, w mieście zapanowało ogólne przygnębienie. W lubelskiej katedrze rozbrzmiały żałobne dzwony.
Opinia publiczna zastanawiała się, jak mogło dojść do tego, że jeden duchowny zaszlachtował siekierą drugiego duchownego. Zbiry z Zamarstynowa i Kleparowa, z których niejeden miał na sumieniu życie ludzkie, z prostotą genialnych filozofów konstatowali, że ci w koloratkach to tacy sami ludzie jak wszyscy, a ludzie już tak mają, że czasami rozbijają sobie łby.
Bardziej obyci i zorientowani w świecie doszukiwali się podobieństw tej zbrodni do innych zabójstw, w które zamieszane były osoby duchowne, między innymi z głośną swego czasu sprawą Damazego Macocha, zakonnika z klasztoru Paulinów na Jasnej Górze.
Macoch był prawdziwym zbirem w habicie. Wraz ze wspólnikami dopuszczał się kradzieży i profanacji na szkodę sanktuarium, w 1909 r. ukradł z obrazu Matki Boskiej złote korony wysadzane drogimi kamieniami i suknię z pereł. Systematycznie ogołacał z pieniędzy klasztorny skarbiec. Z uwagi na błyskawiczne awanse w zgromadzeniu (w 1906 r. zaledwie po czterech latach nowicjatu został pełnoprawnym zakonnikiem) podejrzewano, że był tajnym agentem carskiej Ochrany. Macoch miał kochankę, którą poznał w czasie udzielania jej spowiedzi. Żeby ukryć romans z Heleną Krzyżanowską, namówił swojego kuzyna (noszącego takie samo nazwisko jak on) do zawarcia z nią fikcyjnego ślubu. W 1910 r. na terenie klasztoru zamordował Wacława Macocha ciosami siekiery. Następnie wywiózł zwłoki nad Wartę i wrzucił je do kanału. W 1912 r. odpowiedział za zabójstwo i kradzieże w głośnym procesie poszlakowym przed sądem w Piotrkowie. Został skazany na dwanaście lat więzienia; w 1916 r. zmarł w zakładzie karnym.
Doszukiwano się też analogii do zabójstwa prawosławnego metropolity Jerzego, zastrzelonego przed dwoma laty w Warszawie przez archimandrytę (wyższego zakonnika wschodniego obrządku) Smaragda Łatyszenkę. Powodem zabójstwa był spór duchownych o kształt Kościoła prawosławnego w Polsce, a także uraza osobista, jaką Smaragd żywił do arcybiskupa.
Pojawił się ponadto wątek... szpiegowski. Co niektórzy podejrzewali, że morderca księdza Ideca nie był prawdziwym zakonnikiem, lecz przebranym w mnisi habit bolszewickim agentem, mającym za zadanie prowadzenie sabotażu wewnątrz Kościoła w Polsce. Dowodem na to miał być fakt, że zabójca przystąpił do lwowskich karmelitów przed czterema laty, a więc tuż po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej, kiedy to Rosja sowiecka, przekonawszy się, że nie pokona Polski na polu walki, zaczęła się uciekać do kreciej roboty. Przypuszczano, że lubelski kapelan zginął, ponieważ odkrył tożsamość agenta…
To wszystko jednak nie było niczym innym jak tylko zwykłym fantazjowaniem ludzi lubujących się we wzbudzaniu sensacji. Władze Lwowa i tamtejsze duchowieństwo ostro gromiły plotkarzy za duby smalone i sianie zamętu. Prawda wyglądała bowiem zupełnie inaczej. Policyjne śledztwo z każdą godziną odsłaniało kulisy tragedii. Sprawca nie prowadził żadnej nowej „macochiady” i nie był ani bolszewickim „szpionem”, ani katolickim wcieleniem archimandryty Smaragda. Był człowiekiem głęboko nieszczęśliwym, od lat trawionym przez postępujący obłęd.
[…]