Nie przypuszczałem, że mogą strzelać. To było tak dalekie, takie obce
Kamil Kartasiński: Od kiedy rozpoczął Pan pracę na KWK „Wujek”?
Krzysztof Pluszczyk: Na kopalnię przyjąłem się 1 marca 1980 roku. Choć miałem ukończone technikum elektryczne i chciałem pójść do pracy zgodnie z wyuczonym zawodem, przyjąłem się na „Wujek”. Był to taki czas, że młodzi ludzie, którzy podejmowali pracę w górnictwie, nie byli brani do wojska. Tak też się stało w moim przypadku. Podjąłem pracę w oddziale łączności, który potocznie nazywał się „słabe prądy”. Pracowałem tam aż do mojego przejścia na emeryturę w 2009 roku.
K.K.: Jak Pan odebrał powstanie „Solidarności”? Jak na jej powstanie reagowali Pana koledzy z kopalni?
K.P.: Powiem w ten sposób, że wszyscy obserwowaliśmy co się dzieje w Gdańsku. Miałem nadzieję, że strajki rozpoczną się również na Górnym Śląsku. Denerwowało mnie to, że inne zakłady w Polsce strajkują a u nas nic się nie dzieje. Cieszyłem się, kiedy moja kopalnia przyłączyła się do strajku (1 września 1980 r.). Pamiętam jak wraz z kolegami przygotowywaliśmy sprzęt nagłaśniający oraz telewizory, aby wszyscy górnicy mieli dostęp do informacji o wydarzeniach, które działy się w kraju. Wierzyłem, że w Polsce uda się coś zmienić. Nie o taką przecież Polskę walczyli nasi przodkowie, jak wtedy mówiono.
K.K.: W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce?
K.P.: 12 grudnia 1981 r., w Zakładowym Domu Kultury KWK „Wujek” miał miejsce kabaret, który zorganizowała śląska „Solidarność”. Byłem na nim wraz z moją żoną. Po jego zakończeniu pojechaliśmy do centrum Katowic do jednego z moich kolegów. Przesiedzieliśmy tam do godziny 23, wracając ostatnim autobusem z Katowic do Siemianowic Śląskich, gdzie mieszkaliśmy. Następnego dnia wstaliśmy rano, zjedliśmy śniadanie, nie będąc świadomym tego, co się stało. Nie włączyłem rano telewizora, ponieważ tam o tej porze leciał tylko „Teleranek” dla dzieci. Dopiero na samej Mszy świętej dowiedziałem się o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Na drugi dzień pojechałem do pracy, biorąc ze sobą podwójną porcję chleba. Powiedziałem żonie, że najprawdopodobniej szybko nie wrócę, bo kopalnia na pewno tego tak nie zostawi.
K.K.: Jak wyglądała sytuacja na kopalni, gdy dotarł Pan na miejsce?
K.P.: Przyjeżdżając do pracy na zmianę popołudniową, zauważyłem napis „strajk”. Gdy przebierałem się w łaźni łańcuszkowej (miejsce, gdzie ubrania górników mogą przeschnąć i przewietrzyć się), przyszedł jeden ze starszych górników i powiedział, że w nocy 13 grudnia aresztowano Jana Ludwiczaka, ówczesnego przewodniczącego NSZZ „Solidarność” na naszej kopalni. Przez to aresztowanie rozpoczął się strajk na „Wujku”. Gdy popołudniowa zmiana oddziału łączności stawiła się w komplecie, zadano nam pytanie, czy przystępujemy do strajku. Wszyscy wyrazili zgodę, podnosząc ręce do góry.
K.K.: Zdawał Pan sobie sprawę z konsekwencji swojej decyzji?
K.P.: Tak. Sztygar przeczytał nam, co grozi za przystąpienie do strajku. Mało tego, wpisał całą naszą zmianę do książki raportowej z podaniem imion i nazwisk strajkujących. Byliśmy tym zdziwieni i zaskoczeni, ponieważ nikt normalnie takich rzeczy nie robił. Wkurzyliśmy się. Powiedzieliśmy o sytuacji nadsztygarowi, który niesamowicie zrugał nadgorliwego sztygara za wpisanie nas na listę. Kazał mu wyrwać kartkę z książki, krzycząc na niego: Czy ty wiesz co robisz? Oni mogą pójść do więzienia za to! Nikt z nas nie znał za dobrze nadsztygara, ale zaskoczył nas wszystkich swoją postawą.
K.K.: Co działo się później?
K.P.: Bojąc się prowokacji ze strony władz, które mogły dokonać sabotażu na terenie kopalni, a potem oskarżyć nas o zniszczenie miejsca pracy, podzieliliśmy się na grupy, które dzień i noc patrolowały teren. Na szczęście nie doszło do żadnego sabotażu. Szczególnym momentem była Msza święta, którą odprawił ksiądz Henryk Bolczyk na terenie łaźni łańcuszkowej. Można sobie wyobrazić tłum ludzi zgromadzonych wokół prowizorycznego ołtarza. Nie będę ukrywał: ja i moi koledzy baliśmy się tego, co może nastąpić. Wszyscy przystępowali do Komunii świętej, licząc się z tym, że może wydarzyć się coś niedobrego. Msza święta na pewno wszystkich choć trochę uspokoiła. Na drugi dzień, 15 grudnia Eucharystia też miała być odprawiona, ale ksiądz widząc uzbrojonych górników powiedział, że tu nie ma już atmosfery na nią i rozpoczął różaniec. Został on przerwany, ponieważ któryś z górników krzyknął „jadą!”. Wszyscy pobiegli na swoje stanowiska, na szczęście okazało się, że był to fałszywy alarm. Nota bene, ten przerwany różaniec został dokończony w 1989 roku.
Polecamy e-book: „Źródła nienawiści. Konflikty etniczne w krajach postkomunistycznych”
K.K.: Czy strajkujący górnicy otrzymywali wsparcie od okolicznych mieszkańców?
K.P.: Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy sami. Na terenie kopalni znajdowały się setki ludzi, wielu z nich przebywało na terenie zakładu już od kilku dni. Proszę sobie wyobrazić, że piekarze z okolic oddawali za darmo swój wypiek dla strajkujących. Wiele kobiet zaangażowało się, przygotowując ciepłe posiłki w prowizorycznych kuchniach. Ludzie przynosili nam herbatę oraz jedzenie. Sam miałem taką sytuację, gdy podszedł do mnie starszy człowiek i wręczył mi torebkę, w której znajdowały się dwie parówki, dwie bułki i paczka papierosów. Dziś to może wyglądać śmiesznie, ale on wtedy musiał oddać ze swojego przydziału. Nie chciałem tego przyjąć, ponieważ żona przyniosła mi jedzenie. On powiedział wtedy do mnie: Na pewno jest tam ktoś, kto potrzebuje. Niech Pan to komuś da, ja już jestem stary, nie mogę tutaj z wami być, ale sercem jestem z wami. Takie gesty bardzo nam pomagały. Było to niezwykle budujące, że nie tylko górnicy, ale całe społeczeństwo sprzeciwiało się stanu wojennemu.
K.K.: Jak Pan zapamiętał wydarzenia 16 grudnia?
K.P.: 16 grudnia … Na spotkanie ze strajkującymi przyszedł komisarz wojskowy, dyrektor kopalni, ktoś z miasta i pułkownik Piotr Gębka. Można powiedzieć, że spotkanie zaczęło się bardzo dobrze. Pułkownik Gębka zaczął od tego, że jego ojciec pracował na kopalni i zna warunki naszej pracy. Jednakże w pewnym momencie powiedział, że jesteśmy jedynym zakładem w Polsce, który strajkuje. Mieliśmy informacje od ludzi z miasta, że strajki są nie tylko u nas. Zaczęły się wtedy gwizdy i okrzyki. Zaśpiewaliśmy hymn Polski oraz Bożę coś Polskę. Dano nam wtedy dwie godziny na opuszczenie kopalni, w przeciwnym razie zostaniemy spacyfikowani. Wśród nas panowało przekonanie, że jeżeli na nasz teren wejdzie wojsko, to nie będziemy się z nim bić, ponieważ byli to tacy sami chłopcy jak my. Jeżeli jednak do akcji wkroczy milicja, nie damy się bić. Nie dotrzymano tych dwóch godzin ultimatum. Cała akcja rozpoczęła się wcześniej. Na samym początku ruszyły do akcji armatki wodne, które zaczęły lać wodą protestujących mieszkańców (przy tym kilkustopniowym mrozie!). Ja wraz z moimi kolegami znajdowaliśmy się obok płotu otaczającego kopalnię i chcieliśmy przeskakiwać przez ogrodzenie aby pomóc tym ludziom. Starsi górnicy mówi jednak: Nie dajcie się sprowokować, bo potem będzie to tak odebrane, że to my ich pierwsi zaatakowaliśmy. Wręcz siłą nas ściągali z tego płotu, abyśmy nie ruszyli do walki z milicją.
K.K.: Czy Pan i Pana koledzy zdawali sobie sprawę, że cała akcja zakończy się strzelaniem do górników?
K.P.: Nie. Człowiek mógł ewentualnie się spodziewać, że zostanie obrzucony gazem, pobity, ale nic więcej. Ja do samego końca dnia byłem przekonany, że nie padły strzały. Milicja obrzucała nas mnóstwem gazów, które nas oślepiały oraz dusiły. Naszym zadaniem było łapać te gazy i je jak najdalej odrzucać. Po tym ataku gazów do akcji wkroczyła milicja, którą obrzucaliśmy kamieniami. Milicjanci nie przewidzieli, że ich tarcze będą pękać przy takich mrozach. Porzucali oni swoje tarcze i zaczęli uciekać z terenu kopalni. My za nimi hura! Lecz tylko do bram i cofaliśmy się z powrotem. I tak kilka razy. W pewnym momencie jakieś 10 metrów ode mnie przewrócił się któryś z górników, do którego podbiegł kolega i chciał go podnieść. Nie mógł go sam zabrać, więc podbiegłem do niego i zanieśliśmy go do punktu opatrunkowego. Mocno krwawiła mu broda. Szliśmy z nim, a jemu coraz bardziej nogi słabły i pytał się nas: Co mi jest? Zanieśliśmy go na punkt opatrunkowy, pielęgniarka rozpina mu kufaję (kurtkę), a tu cała koszula we krwi. Zaczęła ona przeraźliwie krzyczeć na doktora, który podszedł do rannego. Ja poprosiłem coś dla siebie na oczy i wyszedłem z punktu opatrunkowego. Udałem się na barykadę przy szybie „Krakus” i zostałem tam do końca walk. Potem spotkałem kolegę, który zabrał mnie ze sobą do warsztatu, przez piwnicę, gdzie napiłem się gorącej herbaty. Tam dopiero dowiedziałem się, że są zabici oraz ranni.
K.K.: Jak zakończył się dla Pana ten dzień?
K.P.: To też jest cała historia … Poszedłem do łaźni łańcuszkowej, gdzie przez długi czas siedziałem i myślałem nad tym co się wydarzyło. Był we mnie wielki żal, za to co się wydarzyło. Żal, że zginęli koledzy. Nie chciałem iść do domu, ale starsi górnicy kazali wszystkim rozejść się do domów. Podstawiono autobusy, które rozwoziły ludzi. Gdy wchodziłem do mieszkania, zobaczyłem, że mam rozwalone drzwi. Przestraszyłem się i od raz poszedłem zapytać się sąsiadki co się stało. Okazało się, że mój teść wymieniał zepsuty zamek… Pojechałem do moich rodziców, gdzie była moja żona i siostra i tak zakończył się dla mnie ten dzień.
K.K.: Jak wyglądały kolejne dni po pacyfikacji kopalni „Wujek”?
K.P.: Niestety, musieliśmy wrócić do pracy następnego dnia. Kopalnia już 17 grudnia wydobywała normalnie węgiel. Zobaczyłem przy placu przed kotłownią drewniany krzyż, przy którym postawiono hełmy górnicze oraz złożono kwiaty. Ciężko było podjąć pracę z kilku względów. Po pierwsze była to świadomość tego, co się wydarzyło. Po drugie wszędzie było pełno gazu, który również dostał się pod ziemię. Mimo wszystko kopalnia musiała rozpocząć normalne funkcjonowanie następnego dnia po pacyfikacji i rozpoczęła.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz