„Napoleon” Ridleya Scotta, czyli jak nie robić kina historycznego
Film Ridleya Scotta wzbudził olbrzymie oczekiwania. Zarówno wśród zwykłych widzów, jak i historyków. Ci ostatni zabrali już głos po obejrzeniu zwiastuna, zarzucając mu przeinaczanie faktów, jak zrobił to Dan Snow. Czy też jak Thierry Lentz i Pierre Branda z Fundacji Napoleona, zachęcający do daleko posuniętego sceptycyzmu i stwierdzający słusznie, że będziemy mieli do czynienia z filmem fabularnym, a nie książką historyczną i nie należy mieć większych oczekiwań.
Osoba reżysera i jego umiejętność tworzenia znakomitych scen batalistycznych, a przede wszystkim temat – postać jednego z najwybitniejszych wodzów wszechczasów – zdawały się być gwarancją nie tyle pasjonującego i solidnie zrealizowanego filmu historycznego, co wręcz arcydzieła z zapierającymi dech w piersiach scenach bitew. Do obejrzenia filmu zachęcała również obsada, Joaquin Phoenix w roli tytułowej i Vannessa Kirby jako Józefina. Film jednak rozczarowuje. I to na kilku poziomach.
„Napoleon”, czyli dwie i pół godziny chaosu
Ridley Scott i jego scenarzysta David Scarpa nie tylko podjęli się trudnego zadania, ale co gorsza sami je skomplikowali. W swojej fabule postanowili przedstawić losy Napoleona od 1793 r. do 1821 r. Przeogromny materiał jak na 2 godziny i 38 minut seansu. To podejście wymagało mocnego przemyślenia materiału i takiego rozłożenia akcentów, aby film nie zamienił się w kalejdoskop czy prezentację wydarzeń przypominających notatkę z Wikipedii. Twórcy tego nie zrobili. Sam sposób ich percepcji życia Napoleona również jest chybiony. Scott w jednym z wywiadów stwierdził, że punktem wyjścia jest to, że Napoleon podbił świat, żeby zdobyć i utrzymać Józefinę. Tym samym reżyser niejako zdjął z siebie konieczność próby już nie wyjaśnienia, lecz nawet ukazania motywacji swojego bohatera. Scena, gdy Józefina rozstawia nogi podczas rozmowy z Napoleonem i stwierdza, żeby zobaczył, o co walczy, nabiera w takim ujęciu większego sensu. Ale zgodnie z tym, co wiemy o obojgu z pamiętników i prac historyków, dalej jest nonsensowna. Do wizerunku Napoleona, który wyłania się z filmu, jeszcze przejdziemy. Wróćmy jednak na chwilę do fabuły.
Mnogość scen, wątków i postaci uderza chaosem. Widz nie otrzymuje spójnej opowieści, ale zbiór scen, które w żaden sposób nie łączą się ze sobą. Oglądający film w kinie nie zrozumie, dlaczego Napoleon pojechał do Egiptu, ale dowie się dlaczego wrócił (zdrada Józefiny, bo cóżby innego!). Pojawiają się postacie, o których nic nie wiadomo. Można wręcz powiedzieć, że niektóre sceny są wręcz niepotrzebne – jak na przykład scena otwierająca film, czyli śmierć Marii Antoniny, która nie wiadomo jaki ma wpływ na bohatera. Podobnie sylwetka Maksymiliana Robespierre’a. Upadek tego ostatniego zresztą ukazany został oczywiście z pogwałceniem faktów – Robespierre nie próbował się zabić podczas burzliwego Konwentu.
Austerlitz jako bitwa morska
Przeskoki między scenami są tak grubo szyte, że reżyser nawet nie stara się nam niczego wyjaśnić i ukazać związków przyczynowo-skutkowych. Przykładem tego jest scena rozmowy Napoleona z Józefiną, skąd przeskakujemy na pole bitwy pod Austerlitz. Potem znowu wracamy do Józefiny i rozwodu, a następnie na rokowania w Tylży. Jest to nie tylko chaos, ale także olbrzymia nieścisłość historyczna. Napoleon rozwiódł się z Józefiną dwa lata po Tylży. Skutkiem takiego skakania i montażu, jest niekiedy wręcz komiczna niespójność muzyki z filmem, gdy oglądamy na przykład scenę odwrotu z Moskwy, a tu nagle wesoła muzyka i od razu scena abdykacji. Znakomity scenarzysta David Mamet powiedział, że koniec filmu musi być fabularnie zarówno nieunikniony, jak i zaskakujący. Film Scotta w pewnym momencie staje się nużący i przewidywalny. I trudno powiedzieć, czy jest to niezamierzony efekt twórców, którzy chcą przez to powiedzieć, że życie Napoleona było nużące dla innych, a jego śmierć przyniosła światu ulgę. Gdy zobaczyłem napisy końcowe, również poczułem ulgę. Z tym chaosem i znużeniem fabułą wiążą się kiepskie dialogi.
Wyzłośliwiając się, można powiedzieć, że ten film mógłby być niemy. Kwestie wypowiadane przez aktorów albo nie zapadają w pamięć, albo nie mają większego sensu. Jak na przykład, gdy żołnierze Napoleona pozdrawiają go przed wejściem do Moskwy, mówiąc: dziękujemy admirale. Może chodzi o to, że Napoleon w ujęciu Scotta pod Austerlitz walcząc na jeziorze, stoczył… bitwę morską i z tego powodu otrzymał tę godność. Z jakimi fajtłapami musiał się mierzyć Napoleon, skoro nikt nie połapał się, że tysiące żołnierzy stąpają po lodzie? Także scena pokazująca kongres wiedeński i rozmowę księcia Wellingtona z władcami państw europejskich również składa się z monologu Anglika, który niczym bohater z westernu mówi wszystkim, jak walczyć ze złem. Podobnie scena pierwszej abdykacji Napoleona jest zrobiona tak szybko, że dialogi nie mają tu znaczenia.
Sceny batalistyczne, wydawałoby się atut tego filmu, również budzą rozczarowanie. Filmowe bitwy w niczym nie przypominają tych prawdziwych. Widz oglądający ten film odniesie wrażenie, że ówczesne bitwy toczono niczym w średniowieczu czy filmach fantasy: frontalne starcie piechoty i kawalerii, w których wpadają na siebie bezładne masy. Złośliwie trzeba dodać, że bitwy z obu trylogii Jacksona mają większy rozmach i większy ładunek emocjonalny. Scottowi nie udało się ukazać zorganizowanego chaosu bitwy. Nie mamy żadnych formacji wojskowych (kolumn, linii itp.). Przesuwania się tychże formacji z łopoczącymi sztandarami, żadnego manewru. Należy tu nadmienić wręcz głupoty związane z kopaniem okopów przed bitwą pod Waterloo, czy sam fakt Napoleona walczącego w pierwszym szeregu. No, pod Waterloo ma chociaż swój płaszcz. A z kolei pod Borodino szarżował w mundurze generała Republiki (może nie miał innych ubrań, bo był takim brudasem, jak pokazuje go Scott).
Polecamy e-book Weroniki Kulczewskiej-Rastaszańskiej pt. „Sto lat Nosferatu. Historia wampirów na ekranie”:
Widz nie ujrzy również kuchni pola bitwy, czyli wydawania rozkazów, nie zobaczy talentu dowódczego Napoleona, ani jego adwersarzy. Filmowy Napoleon macha jedynie ręką i każe strzelać działom, następnie rzuca swoje oddziały do frontalnego ataku, po czym sam zaczyna walczyć w pierwszym szeregu. I tyle. Więcej o polu bitwy napoleońskiej można dowiedzieć się z filmów Sergieja Bondarczuka (jak choćby niesłusznie zapomniane „Waterloo”), czy francuskiego serialu „Napoleon” z 2002 r.
Osobnym zarzutem co do sposobu realizacji filmu jest gradacja kolorystyczna. Wszystko w tym filmie jest szare i nijakie. Trudno to wyjaśnić. Kadry są niskiej jakości, niedoeskponowane. Jakby świat głównego bohatera i on sam mieli być brzydsi niż w rzeczywistości.
„Napoleon”, czyli fakty, półprawdy i Ridley Scott
O zgodności filmu z historią należy pokrótce stwierdzić, że takowa nie istnieje. Każda ze scen zawiera jeśli nie olbrzymią, to dużą scenę przeinaczeń, wyolbrzymień i prostych nieścisłości. W tym filmie nic się po prostu nie zgadza z historią. Maria Antonina mającą bujną fryzurę w momencie ścięcia. Napoleon obserwujący jej egzekucję. A to dopiero początkowe sekwencje. W filmie Napoleon obejmuje stanowisko dowódcze w czasie oblężenia Tulonu dzięki poleceniu go Paulowi Barrasowi przez jego brata (Lucjana?). Potem wjeżdża do samego miasta, gdzie dokonuje rozpoznania. Następnie szturmuje kamienny bastion, którego śpiący Anglicy nie upilnowali i ogniem z dział pali całą flotę przeciwnika. W kolejnej scenie Napoleon rozmawia z Barrasem o konieczności upadku Maksymiliana Robespierre’a, którego chwilę później Barras obala. Następnie Barras traktuje Napoleona jako swojego pomocnika w chwili konieczności obrony Paryża przed rojalistami. To pierwsze 15 minut filmu i żadna z tych scen nie miała miejsca.
W czasie oblężenia Tulonu Napoleon uzyskał komendę, bo jego przyjaciel, dowódca francuskiej artylerii, został ranny. Rolę odegrał tu zwykły przypadek. Scott pominął fakt (albo po prostu nie wiedział o tym), że Bonaparte przyjaźnił się bratem Robespierre’a, Augustine’em i uchodził za zwolennika jakobinów (nazywano go nawet później Robespierre’em na koniu), co kosztowało go więzienie i nieomal otarł się o gilotynę. Tu pojawiła się dopiero ręka jego brata Józefa i rodziny Clary (teścia brata Napoleona). O tym, iż Barras przypomniał sobie o Napoleonie, również spowodował przypadek. W czasie obrony rządu przed kontrrewolucją, Napoleon objął komendę tylko dlatego, że jego poprzednik okazał się nieudolny.
Absurdalne jest też oferowanie mu tytułu zwycięskiego konsula. Cóż to takiego?! Podobnie kuriozalnie prezentuje się scena zaaranżowania mariażu Napoleona z Marią Ludwiką.
Koronacja Napoleona także odbyła się w całkowicie odmienny sposób niż u angielskiego reżysera. Tutaj znowu przyszły cesarz, ku zgrozie i zdumieniu zebranych, wyrywa koronę z rąk papieża i bełkocze coś o znalezieniu korony Francji w rynsztoku (słowa te, swoją drogą pojawiające się również u Bondarczuka, są prawdopodobnie wymysłem brytyjskiej propagandy). Faktycznie przebieg ceremonii został ustalony dużo wcześniej. Napoleon nie wyrwał papieżowi korony. Fakt, iż ukoronuje się sam, został ustalony dużo wcześniej. Cesarz wygłosił jedynie przysięgę, w której zobowiązywał się przestrzegać niepodzielności terytorium Republiki, przestrzegania konkordatu, wolności religii i równości praw. Nic despotycznego!
Widz musi odnieść wrażenie, że cesarz Francuzów abdykował tuż po klęsce w Rosji. Choć faktycznie wydarzyło się to w 1814 r. Twórcy filmu zupełnie pominęli gigantyczne zmagania 1813 r. Scott i Scarpa musieliby jednak przeczytać jakąś książkę pióra historyków, ale reżyser dosadnie wyraził swoją opinię o ich pracy, i delikatnie ujmując, kazał im milczeć. Dość powiedzieć, że spotkanie Wellingtona i Bonapartego na pokładzie statku również nie miało miejsca. A na wieść o zesłaniu na św. Helenę cesarz śmieje się histerycznie, przypominając bardziej Jokera. I tak można pisać o każdej ze scen tego filmu.
Napoleon Bonaparte czy jego karykatura?
Przejdźmy do ostatniego aspektu opowieści zaserwowanej nam przez Scotta – przedstawienia postaci samego Napoleona. Największy zgrzyt tego filmu. Reżyser i scenarzysta zdecydowanie nie lubią cesarza Francuzów i w żadnym momencie tego filmu się z tym nie kryją. Ani razu nie próbują spojrzeć na niego jak na człowieka. Człowieka mającego swoje wady, ale mającego i dobre strony. Stratega, który osiągnął wiele. A tu aż przecież prosiło się, aby wzorem hollywoodzkim pokazać Napoleona jako „self-mademana”. Filmowy Napoleon to karykatura, pastiszowy dyktator rodem z filmu Chaplina. U Scotta właściwie jedyną osobą, która nie potrafi się zachować jest właśnie cesarz. Wydaje on fizjologiczne dźwięki, pochrząkuje, sapie czy dyszy. Nawet ludzka rzecz, wytarcie nosa u filmowego bohatera zamienia się w coś obrzydliwego, bo natychmiast chusteczką po wytarciu nosa ociera sobie nią oczy. Jest to człowiek, który nie jest w stanie znieść krytyki, rzuca jedzeniem w żonę. Jest niepohamowany w swoich żądzach i ambicjach, co podkreślają wszyscy wokół (ale nie są w stanie najwyraźniej nic z tym zrobić – wiadomo, Francuzi).
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że reżyser i scenarzysta przepuścili Napoleona przez uproszczony do bólu freudowski filtr. Napoleon nie jest więc panem własnego losu, tworem swoich wyborów czy umiejętności (tych jest w filmie pozbawiony), ale owocem zaburzonej relacji z matką i żoną, jedynych osób, które potrafi darzyć jakimś uczuciem. Wiele o filmowym Napoleonie (oraz jego kreatorach) mówi scena rozmowy cesarza z angielskimi młodymi kadetami na statku. Cesarz mówi ni mniej ni więcej, iż najważniejszą rzeczą w życiu jest akceptowanie porażek innych, on sam ich nie ponosi. Pojawia się tu kolejny wątek: jedynymi osobami, które mogą go darzyć sympatią są właśnie młodzi ludzie. Wszyscy dojrzali (czytaj przeciwnicy Napoleona) wiedzą, że jest człowiekiem małym i karykaturalnym, robakiem. Z ust Wellingtona pada słowo „vermin”. Twórcy jeszcze łopatologicznie pokazują nam odrazę, jaką wzbudza w świecie Napoleon w momencie sceny w Egipcie. Napoleon chce spojrzeć w oczy mumii, ale nawet ta mimo śmierci odsuwa się, czy raczej przechyla w drugą stronę, gdy tylko próbuje on przyłożyć rękę do niej.
Lubisz czytać artykuły w naszym portalu? Wesprzyj nas finansowo i pomóż rozwinąć nasz serwis!
Napoleon w oczach twórców jest wyłącznie mężem Józefiny i synem swojej (zaburzonej) matki. Owe relacje również nie są normalne i dojrzałe. Żona jest w stanie skusić go swoim ciałem. A sama scena seksu (moim zdaniem niepotrzebna) również pokazuje go jako człowieka dziwnego, maniakalnego, zdolnego wyłącznie do krótkiego aktu. Podobnie scena, gdy Napoleon poznał pannę Duchatel, to matka wręcz zagania go do pokoju dziewczyny, która naturalnie czeka naga pod kołdrą i jest bezwolna, aby móc zaspokoić jego żądzę dominacji. Dodać trzeba, że namawiany przez matkę, musi wychylić kilka głębszych, nim wejdzie do alkowy. W życiu rodzinnym jest on tyranem domowym, wręcz zatrważająco śmiesznym, narcystycznym. Gdy nie potrafi poradzić sobie z emocjami sięga po przemoc nie tylko słowną, ale fizyczną (scena rozwodu z Józefiną, gdy uderza ją w twarz). No i znowu płacze.
Pomimo tego wciąż kocha Józefinę. Wciąż jest o nią zazdrosny. Reżyser zignorował fakt, że zmarła ona w rzeczywistości rok wcześniej, a nie w 1815 roku, jak to jest pokazane w filmie. Z jakiego powodu? Chyba tylko po to, by po raz kolejny pokazać zapłakanego cesarza. I znowu dać mu możliwość upokorzenia bliskich, gdy oskarża dzieci Józefiny o jej śmierć.
Trudno zrozumieć, jak udało mu się właściwie zdobyć władzę. Nie ma w filmie nic, co tłumaczyłoby poparcie dla Napoleona i jego kult w armii. Pośrednio można wyczytać tutaj scottowską wizję Francuzów, którzy są słabi, puści, komiczni. Napoleon nawet nie wygłasza dłuższej przemowy do wojsk. Choćby słynna scena z 5. pułkiem piechoty, w której próbuje ich przekonać do przejścia na swoją stronę. W filmie ma ona charakter komiczny, pastiszowy. Żołnierze patrzą na niego i się śmieją, żartują. Napoleon mówi w sposób chaotyczny, jakby nie miał pojęcia co się dzieje. Gdy żołnierze przechodzą na jego stronę, mina Phoenixa dalej wskazuje, że jego bohater nie wie, co się właściwie wydarzyło.
Napoleon w ujęciu filmowym to postać groteskowa, karykaturalna, wręcz żałosna. Ale tym groźniejsza, gdyż posiada władzę i chce rządzić wszystkim. A przede wszystkim uwielbia i tylko potrafi walczyć. Z tego powodu w filmie bierze udział w walce w pierwszym szeregu. Pod Waterloo zamiast pilnować całego pola bitwy wdaje się w walkę z Anglikami, tracąc z oczu Prusaków. Chce tylko walczyć i zabijać. W żadnym momencie scen bitewnych widz nie dostrzeże w cesarzu wybitnego taktyka i stratega. Oczywiście twórcy zignorowali fakt, że na polu bitwy cesarz przeszedł kryzys zdrowotny.
Widz w żadnym momencie nie ujrzy też Napoleona jako polityka. Osoby, która jest w stanie zaintrygować i przekonać do siebie wybitnych przedstawicieli francuskiej i europejskiej sceny politycznej. Nie ma tu mowy o kulisach kampanii włoskiej i stworzeniu przez niego „siostrzanych republik” we Włoszech. Brak słowa, iż Napoleon posiadał jakąkolwiek wiedzę i zdolności oratorskie i talent polityczny. Scott i Scarpa zupełnie pominęli talent polityczny Napoleona. Nie ma tutaj wzmianek o wybitnych współpracownikach Napoleona, pojawiają się wyłącznie Maurice Talleyrand oraz Joseph Fouché. I to w zasadzie epizodycznie. Nie poznajemy cesarza Francuzów przez pryzmat jego woli ciężkiej pracy, zdolnego organizatora i administratora. Twórcy zupełnie pominęli fakt pracy Napoleona przy kodeksie prawnym, nazwanym jego imieniem. Był on nie tylko jego widzimisię, ale powstał w konsultacji z licznymi prawnikami, których racje przyjmował, nie obrażając się o to, że mają przeciwstawne zdanie. Jean Tulard stawia słusznie tezę, że od 1807 r. Napoleon stał się bardziej absolutystyczny. Ale nie zmienia to faktu, że nigdy nie rozpoczynał wojen, bo chciał przypodobać się swojej żonie.
Płytki ten Napoleon
Bondarczuk w swoim „Waterloo” potrzebował w zasadzie jednej sceny, by pokazać Napoleona jako człowieka panującego nad ogromem spraw, gdy dyktował listy do polityków, dowódców i Marii Ludwiki, jednocześnie w skupieniu studiując mapy. Scottowski Napoleon nie potrafiłby dobrze wykonać jednej z tych czynności.
Cechą Napoleona zupełnie pominiętą w filmie jest zdolność zebrania sobie wybitnych pomocników. Osoby przedstawione w jego filmie to właściwie figury puste i nijakie, nie mające nic do powiedzenia. Napoleon niczego nie musi im tłumaczyć, zupełnie inaczej Wellington pod Waterloo i na kongresie wiedeńskim. Jak zauważył w wywiadzie poświęconym filmowi wybitny historyk, Dariusz Nawrot, Napoleon był wielki wielkością innych. Tego w filmie niestety widz nie znajdzie.
Filmowy Napoleon to postać jednowymiarowa, nie wiedząca czego chce i do czego zmierza. Nie sposób zrozumieć jego fenomenu, czy w ogóle go dostrzec. Dla Ridleya Scotta jest on tyranem w życiu rodzinnym i politycznym. Jest on wiedziony wyłącznie chęcią udowodnienia swojej wartości żonie. Ba, jest pozbawiony jakichkolwiek pozytywnych cech. Widać to w sposobie gry Joaquina Phoenixa, który mocno przypomina postać Jokera, ale nie historycznego cesarza Francuzów. Szkoda potencjału aktora oraz samego tematu filmu.
Ridley Scott swoim zwyczajem już zapowiedział wydanie reżyserskiej wersji „Napoleona”. Po seansie kinowym trudno oczekiwać, że angielski filmowiec zdoła załatać dziury fabularne (o faktograficznych nawet nie wspomnę). Ekranowa biografia cesarza Francuzów okazała się prawdziwym Waterloo, ale dla Ridleya Scotta.