Najdłuższy Dzień: spadochroniarze w Normandii
Ten tekst jest fragmentem książki Stephena E. Ambrose’a „D-Day. 6 czerwca 1944”.
Gdy zwiadowcy oznaczali teren zrzutu, a ludzie Howarda przeprowadzali operację coup de main, na teren Normandii nadlatywało trzynaście tysięcy czterystu amerykańskich i siedem tysięcy angielskich spadochroniarzy. Amerykanie lecieli ściśle określoną trasą, na terenie Anglii oznaczoną co szesnaście kilometrów Eurekami i co czterdzieści osiem – radiolatarniami. Przez pięćdziesiąt pięć kilometrów nad kanałem La Manche drogę wytyczała im brytyjska łódź patrolowa Gallup. Do punktu kontrolnego Hoboken, oznakowanego reflektorem brytyjskiego okrętu podwodnego, pozostawało jeszcze dalszych pięćdziesiąt pięć kilometrów. Tam samoloty wykonywały ostry skręt na południowy wschód, przelatywały między wyspami Jersey i Guernsey (okupowanymi przez Niemców, którzy prowadzili z nich ostrzał przeciwlotniczy) i kierowały się ku swoim strefom zrzutu na półwyspie Cotentin. Wszystkie samoloty zobowiązane były do ciszy radiowej, żaden więc z pilotów nie został ostrzeżony przez zwiadowców o grubej pokrywie chmur nad półwyspem.
Ludzie lecący Dakotami przygotowywali się do „skoku, po którym dopiero zaczynają się kłopoty”. Skok ten wart był dziesięć tysięcy dolarów (żołnierze amerykańscy musieli wykupić polisę ubezpieczeniową na taką sumę). Lot nad Anglią i kanałem trwał dwie godziny albo więcej. Generał major Matthew Ridgway, dowodzący 82 Dywizją Powietrznodesantową, wspominał, że „ludzie siedzieli cicho, pogrążeni w myślach”.
Porucznik Eugene Brierre był adiutantem generała Maxwella Taylora, dowódcy 101 Dywizji Powietrznodesantowej. Miał to być ostatni kwalifikacyjny skok Taylora (żeby otrzymać odznakę spadochroniarza, należało zaliczyć pięć skoków), ale generał nie był wcale tym podekscytowany. Wziął ze sobą parę poduszek i rozłożył je na podłodze samolotu. Brierre pomógł mu zdjąć spadochron; Taylor wyciągnął się na poduszkach i zapadł w godzinny sen. Kiedy adiutant go obudził, generał przez pięć minut zakładał z powrotem spadochron.
Szeregowy Dwayne Burns z 508 Pułku wspomina: „Siedzieliśmy tam, każdy samotny w ciemności. Ci ludzie wokół mnie byli moimi najlepszymi przyjaciółmi w życiu. Zastanawiałem się, jak wielu z nich zginie przed wschodem słońca. «Boże, błagam cię, spraw, żebym wszystko zrobił jak należy. Nie dopuść, żebym kogoś zabił i sam został zabity. Wydaje mi się, że jestem jeszcze na to za młody»”.
Szeregowy Ken Russell z „pięćset piątego” znalazł się wreszcie w swoim C-47. Dwa tygodnie wcześniej miał wysoką gorączkę na skutek szczepień i został wysłany do szpitala. 4 czerwca temperatura mu jeszcze nie spadła. Relacjonował potem: „Jak wszyscy, czekałem niecierpliwie na D-Day od 1940 roku – kiedy byłem jeszcze w szkole. Przestraszyłem się więc, że cała akcja może mnie ominąć”. Ubłagał, żeby wypuszczono go ze szpitala, i 5 czerwca dołączył do swojej kompanii. Lecąc nad kanałem, pomyślał nagle, że w Tennessee jego koledzy z klasy właśnie tej nocy kończą szkołę średnią.
Jak wielu wierzących żołnierzy, „Dutch” Schultz był „całkowicie pogrążony w modlitwie różańcowej”. Clayton Storeby siedział obok George’a Dicksona, który „modlił się z różańcem, odmawiając Zdrowaś Mario. Po dziesięciu minutach uświadomiłem sobie, że robię to razem z nim, więc zapytałem: «George, kiedy już skończysz, może byś pożyczył kumplowi ten różaniec?»”.
„Był to czas modlitwy” – wspomina szeregowy Harry Reisenleiter z 508 Pułku. – Myślę, że złożyliśmy wtedy Bogu wiele pochopnych obietnic”. Opowiada też, że wszyscy bardzo się bali – „bali się, że zostaną ranni, że sami zranią innych, a przede wszystkim tego, że tak bardzo się boją”.
Piloci z Grupy Lotnictwa Transportowego także się bali. Dla wielu z nich była to pierwsza misja bojowa. Nie zostali przeszkoleni w nocnych lotach ani przygotowani na ostrzał przeciwlotniczy czy złą pogodę. Ich C-47 przeznaczone były do przewozu ładunków albo pasażerów. Nie były uzbrojone ani opancerzone. Nie miały zabezpieczonych ani samouszczelniających się zbiorników paliwa.
Każdy pilot niepokoił się możliwością zderzenia z innym samolotem. C-47 były częścią olbrzymiej armady powietrznej: 101 Dywizję Powietrznodesantową transportowały czterysta trzydzieści dwie maszyny, a „osiemdziesiątą drugą” – mniej więcej tyle samo. Leciały w szyku V, rozciągnięte na niebie na szerokość dziewięciu samolotów i długość czterystu osiemdziesięciu kilometrów, zachowując ciszę radiową. Tylko piloci, którzy lecieli na czele formacji, złożonych z czterdziestu pięciu samolotów, mieli Eurekę ze światłami w kopułach z pleksiglasu, by prowadzić znajdujące się za nimi maszyny. Samoloty jednej formacji dzieliła od końca skrzydeł odległość trzydziestu metrów, poszczególne formacje zaś – trzystu metrów. Maszyny nie miały świateł – widać było jedynie mały niebieski punkt na ogonie każdej z nich. Był to zwarty jak na nocny lot szyk, zwłaszcza dla samolotów o długości dwudziestu metrów i rozpiętości skrzydeł prawie dwudziestu dziewięciu.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Stephena E. Ambrose’a „D-Day. 6 czerwca 1944” bezpośrednio pod tym linkiem!
Maszyny przeleciały nad kanałem na wysokości stu pięćdziesięciu metrów albo jeszcze niżej, by uniknąć wykrycia przez niemieckie radary, a potem wspięły się na wysokość czterystu pięćdziesięciu metrów, by uciec przed ogniem baterii przeciwlotniczych na wyspach kanału (strzelano do nich bez efektu, budząc jedynie śpiących żołnierzy – tabletki przeciwko chorobie lokomocyjnej, jakie lekarze wręczyli im na lotniskach, spowodowały, że wielu, między innymi Ken Russell, przysypiało). Kiedy samoloty zbliżyły się do wybrzeża Normandii, zeszły na wysokość stu osiemdziesięciu metrów, czyli pułap, z którego mieli skakać spadochroniarze (co miało skrócić czas skoku, kiedy ludzie byli całkowicie bezradni).
Kiedy samoloty minęły linię wybrzeża, natknęły się na grubą pokrywę chmur i straciły widoczność. Piloci instynktownie oddzielili się od siebie, niektórzy zeszli niżej, inni wyżej, odchodząc w prawo lub lewo, aby uniknąć kolizji. Kiedy po paru sekundach, a najwyżej minutach wyłonili się z chmur, byli bardzo od siebie oddaleni. Porucznik Harold Young z 326 Spadochronowego Batalionu Saperów wspomina, że gdy jego samolot wyleciał z chmur, „byliśmy zupełnie sami. Pamiętam moje zdumienie: gdzie się podziały te wszystkie C-47?”
Równocześnie, by użyć słów wielu z pilotów, „rozpętało się prawdziwe piekło”. Niebo rozjaśniło się światłami reflektorów i pocisków smugowych oraz błyskami wybuchów. Pilot Sidney Ulan ze 99 Eskadry Samolotów Transportowych żuł gumę i w pewnym momencie zauważył, że „kompletnie zaschło mi w ustach ze strachu. Wydawało się prawie niemożliwe przelecieć przez tę ścianę ognia i nie zostać trafionym, ale nie miałem innego wyjścia. Nie można już było zawrócić”.
Mogli tylko przyspieszyć, co większość z nich zrobiła. Zgodnie z planem, mieli zredukować prędkość do stu czterdziestu czterech kilometrów na godzinę albo nawet mniej, by zmniejszyć szok grożący spadochroniarzom przy skoku, ale przy takiej szybkości staliby się łatwym celem dla Niemców. Zwiększyli więc prędkość do dwustu czterdziestu kilometrów, jedni zeszli na wysokość dziewięćdziesięciu metrów, inni wspięli się do sześciuset metrów i wyżej. Robili uniki i skręty, rzucając wewnątrz ładunkiem i pasażerami. Ostrzeliwały ich karabiny maszynowe i działa przeciwlotnicze pociskami 20 mm i 88 mm. Widzieli spadające samoloty z prawej i lewej strony, poniżej i powyżej. Widzieli, jak maszyny lecące obok eksplodują. Nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują, poza tym że lecą nad półwyspem Cotentin.
Minąwszy wyspy w kanale La Manche, piloci zapalili czerwone światła nad drzwiami. Był to znak dla kierujących skokami, by wydali swoim ludziom rozkaz „Wstać i przypiąć się”. Piloci włączyli zielone światło, kiedy uznali, że znaleźli się w pobliżu strefy zrzutu. Był to sygnał do skakania.
Wielu żołnierzy widziało podczas skoku lecące niżej samoloty. Co najmniej jedna z maszyn została uszkodzona przez wyrzuconą pakę ze sprzętem, która utrąciła jej koniec skrzydła długości około metra. Dosłownie każdy samolot miał jakieś problemy. Jeden z pilotów przerwał ciszę radiową i zawołał z desperacją: „Mam spadochroniarza zaczepionego na skrzydle!” Inny zaraz udzielił mu rady: „Zwolnij, to się zsunie”.
„W tym przerażającym szaleństwie ostrzału, ryku samolotów i skaczących spadochroniarzy – wspominał pilot Chuck Ratliff – stwierdziliśmy, że minęliśmy strefę zrzutu i znowu znaleźliśmy się nad wodą. Zupełnie zgłupieliśmy: co robić?”
Ratliff, jak mówi, „zawrócił tę gównianą maszynę i zatoczył z powrotem koło”. Zszedł na wysokość stu osiemdziesięciu metrów. Kierujący skokami przecisnął się do kokpitu, by pomóc zlokalizować rejon zrzutu. Wydało mu się, że go widzi. „Zamknęliśmy przepustnicę do połowy – opowiadał Ratliff – zapaliliśmy zielone światło i spadochroniarze wyskoczyli w ciemną noc. Zeszliśmy jeszcze do trzydziestu metrów nad ziemię i ruszyliśmy z powrotem do Anglii, pełną parą, jak zgonione psy”.
Sierżant Charles Bortzfield z 100 Eskadry Samolotów Transportowych stał obok drzwi w hełmie z intercomem i przekazywał informacje kierującemu skokami. Kiedy zapaliło się zielone światło, został trafiony szrapnelem. Dostał czterema odłamkami w ramię i dłoń, a upadając złamał sobie jeszcze nogę. Jeden ze spadochroniarzy zapytał go, zanim wyskoczył:
– Oberwałeś?
– Chyba tak – odparł Bortzfield.
– Ja też! – zawołał przez ramię, znikając w ciemnościach.
Siedzący w samolotach spadochroniarze byli przerażeni – nie tym, co ich czeka, ale dlatego że czuli się zupełnie bezradni. W każdej chwili mogli zostać zestrzeleni. Kiedy samoloty robiły zwody i uniki, wspinały się w górę albo schodziły w dół, wielu chłopców padało na podłogę, która stawała się kłębowiskiem nóg, broni i sprzętu. Tymczasem przez skrzydła i kadłub przebijały się pociski. Według szeregowca Johna Fitzgeralda „wydawały taki dźwięk, jak prażona na patelni kukurydza”. Porucznikowi Carlowi Cartledge’owi przypominały natomiast grzechot „kamyków w blaszanej puszce”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Stephena E. Ambrose’a „D-Day. 6 czerwca 1944” bezpośrednio pod tym linkiem!
Przez otwarte drzwi ludzie widzieli pociski smugowe, które z wolna rysowały na niebie efektowne łuki. Pomarańczowe, czerwone, niebieskie, żółte – przerażały, ale jednocześnie hipnotyzowały. Większość żołnierzy opisywała je jako „największe fajerwerki, jakie kiedykolwiek widzieli w święto 4 Lipca”. Gdy potem uświadomili sobie, że jeden pocisk smugowy przypadał na sześć ostrych pocisków, do dziś dziwią się, że w ogóle przeżyli tamten skok.
Szeregowy William True z „pięćset szóstego” uznał za „niewiarygodne”, że tamci na dole „strzelają do niego! Próbują zabić Billa True!” Porucznik Parker Alford, oficer artylerii przydzielony do „pięćset pierwszego”, także obserwował smugi. „Rozejrzałem się po samolocie i zobaczyłem, że niektóre chłopaki naprzeciwko mnie uśmiechają się do mnie. Próbowałem odpowiedzieć uśmiechem, ale miałem skamieniałą twarz”. Szeregowy Porcella czuł, jak serce wali mu w piersi. „Byłem tak przerażony, że trzęsły mi się kolana. Aby rozładować napięcie, musiałem coś powiedzieć. Krzyknąłem więc: «Która godzina?!» Ktoś odkrzyknął: «Pierwsza trzydzieści!»”.
Piloci włączyli czerwone światło i kierujący skokami wykrzyknął: „Wstać i przypiąć się!” Ludzie zahaczyli linki przy klapach plecaków głównych spadochronów o linę, biegnącą przez środek górnej części kadłuba.
„Zgłosić gotowość sprzętu!” Z tyłu samolotu doszły kolejno odpowiedzi: „Szesnasty w porządku!”, „Piętnasty w porządku!” i tak dalej. Żołnierze zaczęli przeciskać się do przodu. Wiedzieli, że Niemcy już na nich czekają, ale jak nigdy wcześniej rwali się do opuszczenia samolotu.
„Skaczmy już! No, skaczmy!” – krzyczeli, ale kierujący skokami wstrzymał ich, czekając na zielone światło.
„Mój samolot miotał się jak szalony – wspominał szeregowy Dwayne Burns z «pięćset ósmego». – Słyszałem pociski z karabinów maszynowych, uderzające w skrzydła. Trudno było ustać, ludzie padali na podłogę i podnosili się; niektórzy wymiotowali. Mimo wszystkich treningów nie byliśmy na coś takiego przygotowani”.
Podczas szkolenia spadochroniarze wiedzieli, kiedy zapali się zielone światło; zanim pilot je włączył, zazwyczaj zwalniał trochę i unosił ogon samolotu. Tej nocy jednak wszystko przebiegało inaczej. Większość pilotów zwiększała prędkość i zaczynała pikować. „Dutch” Schultz i wszyscy ludzie w jego samolocie przewrócili się na podłogę. Gdy wstali, znowu zaczęli krzyczeć: „Skaczmy już!”.
Maszyna sierżanta Dana Furlonga została trafiona trzema pociskami 88 mm. Pierwszy uderzył w lewe skrzydło, ścinając jego koniec o metr. Drugi trafił obok drzwi i zniszczył tablicę świetlną. Trzeci przebił podłogę. Wyrwał dziurę o średnicy około pół metra, uderzył w sufit i eksplodował, tworząc szczelinę o długości sześćdziesięciu centymetrów. Zabił trzech ludzi, raniąc czterech innych. Furlong wspominał: „Właściwie Szkopy przecięły samolot na pół. Byłem z tyłu, asystowałem kierownikowi skoków. Zacząłem krzyczeć: «Skakać!»” Spadochroniarze, razem z trzema rannymi, wyskoczyli z samolotu głową do przodu. Pilot zdołał odzyskać kontrolę nad maszyną i skierował się do najbliższej bazy w Anglii (Dakoty, nawet poważnie uszkodzone, nadal były w stanie latać). Czwarty z rannych stracił przytomność; kiedy ocknął się nad kanałem, majaczył. Próbował wyskoczyć z samolotu. Szef załogi musiał przy nim siedzieć, dopóki nie wylądowali.
W innych maszynach, utrzymujących mniej więcej odpowiednią wysokość, żołnierze po zapaleniu się zielonej lampki ustanawiali wręcz rekordy, jeśli chodzi o tempo opuszczania samolotu. Wielu jednak do tej pory pamięta, o czym myśleli, kiedy stali przy otwartych drzwiach i wyskakiwali. Chociaż chcieli jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz, na chwilę wstrzymywał ich widok smug przecinających niebo. Czterech spadochroniarzy z „pięćset piątego”, dwóch z „pięćset ósmego” i po jednym z „pięćset szóstego” oraz „pięćset siódmego” odmówiło skoku. Woleli, jak powiedział John Keegan, „ponieść surowe konsekwencje dyscyplinarne i narazić na powszechną pogardę za pozostanie w samolocie, niż rzucić się w ciemność nocy nad Normandią”.
Wszyscy inni, jako tako sprawni ludzie, wyskoczyli. Szeregowy John Fitzgerald z „pięćset drugiego” każdego rana od dwóch lat brał zimny prysznic, przygotowując się do tej chwili. Szeregowy Arthur DeFilippo z „pięćset piątego” widział zbliżające się ku niemu smugacze i jak mówi, „mogłem tylko modlić się do Boga, żeby sprowadził mnie bezpiecznie na dół, bo tam już poradziłbym sobie sam” Szeregowy John Taylor z „pięćset ósmego” przeraził się, kiedy dotarł do drzwi; jego samolot leciał tak nisko, że Taylor pomyślał: „Nie potrzeba nam wcale spadochronów; przydałaby się raczej drabina”. Szeregowy Oyler, chłopak z Kansas, który zapomniał swego nazwiska, kiedy zwrócił się do niego Eisenhower, powrócił myślą do swego rodzinnego miasta. Pomyślał: „Szkoda, że nie widzą mnie teraz chłopaki z gangu w Wellington High”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Stephena E. Ambrose’a „D-Day. 6 czerwca 1944” bezpośrednio pod tym linkiem!
Szeregowy Len Griffing z „pięćset pierwszego” znalazł się przy drzwiach i jak wspomina, „zobaczyłem coś, co wyglądało jak ściana smug. Pamiętam to tak wyraźnie, jakby zdarzyło się dziś rano. Mam ten widok utrwalony w mózgu. Powiedziałem sobie: Len, jesteś w takich tarapatach, w jakich już nigdy nie będziesz. Jeśli uda ci się z tego wyjść, nikt nie zrobi ci nic takiego, czym musiałbyś się przejmować”.
W tej chwili pocisk 88 mm trafił w skrzydło i samolotem gwałtownie wstrząsnęło. Griffing upadł na podłogę, ale zdołał wstać i wyskoczył w noc.
Większość żołnierzy wyskoczyła ze zbyt szybko i zbyt nisko lecących samolotów, doznając gwałtownego szarpnięcia przy otwarciu spadochronu. W stu, jeśli nie tysiącu przypadkach zakołysali się raz i już byli na ziemi. Inni wyskoczyli ze zbyt dużej wysokości; tym z kolei wydawało się, że minęła wieczność, zanim dotknęli ziemi. Z powodu szarpnięcia samolotem grupa szeregowca Griffinga była bardzo rozproszona. Człowiek, który wyskoczył przed nim, znalazł się osiemset metrów z tyłu – ten, który skoczył po Griffingu, osiemset metrów z przodu. „Mój spadochron otworzył się z łopotem i stwierdziłem, że oprócz mnie na niebie nie ma nikogo. Sto lat trwało, zanim znalazłem się na dole”. Pod nim platforma artyleryjska z czterolufowym działkiem 20 mm wypluwała w górę pociski, a „ja byłem jedynym jej celem. Pode mną przelatywały smugi, tak że instynktownie podkurczałem nogi”. Strzelano do niego, nawet gdy już znalazł się na ziemi. „Trafiliby mnie, choćby przez sam szwabski upór, gdyby nie nadleciały kolejne samoloty i zamiast do mnie, zaczęli strzelać do nich”.
Szeregowy Fitzgerald relacjonuje: „Spojrzałem w górę, na czaszę, i ze zdumieniem zobaczyłem, że pociski dziurawią mój spadochron. Byłem zahipnotyzowany tym, co działo się wokół. Niebo jaśniało wszystkimi kolorami tęczy. Obok mnie przelatywały paki ze sprzętem, przyczepione do spadochronów, które nie całkiem się otworzyły, hełmy zerwane na skutek szarpnięcia, sami spadochroniarze (...). Pode mną w różnych kierunkach biegali ludzie. Pomyślałem: Chryste, wyląduję w samym środku zbiegowiska Niemców! Mój spadochron opadł na jabłoń, a ja z głuchym łoskotem wylądowałem na ziemi”. Drzewo kwitło, wydzielając słodką woń, przez co scena wydawała się jeszcze bardziej kuriozalna. Fitzgerald odetchnął z ulgą: zamiast Niemców zobaczył krowy szukające schronienia. „Ogarnęło mnie dziwne uniesienie: żyłem!”
„Pięćset szósty” miał wylądować około dziesięciu kilometrów na południowy zachód od Ste-Mère-Église, ale paru chłopców z pułku wylądowało na terenie miasta. Była godzina 1.15. Mała stodoła, która stała po południowej stronie placu kościelnego, płonęła, najprawdopodobniej zapalona przez pociski smugowe. Mer Alexandre Renaud wezwał mieszkańców, by uformowali szereg i od pompy podawali wiadra z wodą do gaszenia ognia. Niemcy wysłali z garnizonu grupę żołnierzy, żeby nadzorowali to naruszenie godziny policyjnej.
Sierżant Ray Aebischer wylądował na placu przed kościołem, za szeregiem Francuzów, podających wiadra z wodą. Niemcy go nie zauważyli (wielki mosiężny dzwon, bijący na trwogę, zagłuszył łoskot przy lądowaniu). Aebischer odciął spadochron, a potem ruszył powoli w stronę kościoła, by się tam schronić. Drzwi były jednak zamknięte. Skierował się, biegnąc pochylony, ku tyłowi kościoła, a potem wzdłuż wysokiego muru. Nagle Niemcy zaczęli strzelać – nie do niego, ale do jego lądujących kolegów. Aebischer zobaczył jednego z nich, którego spadochron zaplątał się w gałęziach drzewa. Ostrzeliwano ich z karabinów maszynowych. W ten sposób Niemcom udało się zabić czterech spadochroniarzy.
Szeregowy Don Davis wylądował na placu przed kościołem; udawał nieżywego, a potem przeturlał się, nie zauważony przez Niemców, i w ten sposób ocalił życie. Aebischer tymczasem skorzystał z zamieszania, by uciec. Po kilku minutach nad Ste-Mère-Église znowu zapanował spokój, a mieszkańcy podjęli walkę z ogniem. Niemieckie straże stały się jednak czujne, licząc się z możliwością desantu powietrznego.
Sierżant Carwood Lipton i porucznik Dick Winters z Kompanii E „pięćset szóstego” wylądowali na skraju Ste-Mère-Église. Lipton domyślił się, gdzie są, bo odczytał w świetle księżyca, po jednej literze, nazwy na drogowskazie.
Winters zebrał mniej więcej drużynę spadochroniarzy i razem skierowali się ku celowi kompanii, czyli Ste-Marie-du-Mont. Winters nie wiedział, że jego dowódca nie żyje. Porucznik Thomas Meehan i kompania sztabowa lecieli pierwszym samolotem formacji, złożonej z sześćdziesięciu sześciu maszyn. Zostali trafieni przez pociski, które przebiły kadłub, rozświetlając go iskrami. Samolot jeszcze przez chwilę utrzymywał kurs oraz prędkość, po czym wykonał obrót przez prawe skrzydło. Pilot Frank DeFlita, który leciał z tyłu, pamięta, że „w samolocie zapaliły się światła lądowania i już wydawało się, że ujdą z życiem, gdy maszyna uderzyła w żywopłot i eksplodowała”. Nikt z nich nie przeżył.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Stephena E. Ambrose’a „D-Day. 6 czerwca 1944” bezpośrednio pod tym linkiem!
Sierżant McCallum, jeden ze zwiadowców „pięćset szóstego”, wylądował około dziesięciu kilometrów od Ste-Mère-Église. Niemcy przewidywali, że pole to może zostać wykorzystane jako miejsce zrzutu, więc z trzech stron obstawili je karabinami maszynowymi i moździerzami. Po czwartej stronie stała natomiast stodoła, którą oblali naftą. Kiedy więc nadleciał samolot z kompanią kapitana Charlesa Shettle’a i jego ludzie zaczęli wyskakiwać, Niemcy podpalili stodołę. Oświetliła całą okolicę. W chwili gdy spadochroniarze wylądowali, otwarto do nich ogień. Sierżant McCallum powiedział: „Nigdy nie zapomnę rozpaczy, z jaką obserwowałem kolegów wpadających w tę śmiertelną pułapkę”.
Kapitanowi Shettle’owi udało się wylądować bezpiecznie, mimo że wokół wybuchały pociski moździerzy, nad polem przelatywały smugacze. Shettle był oficerem operacyjnym S-3 batalionu; kompania, z którą skakał, miała zebrać się w stodole, ale oczywiście było to teraz niemożliwe. Shettle ruszył szybko do awaryjnego punktu zbornego i zaczął wzywać swoich ludzi gwizdkiem. W ciągu pół godziny zebrał pięćdziesięciu spadochroniarzy – ale tylko piętnastu z „pięćset szóstego”. Pozostali należeli do „pięćset pierwszego”.
Podobne zamieszanie i dezorientacja panowały na całym półwyspie Cotentin. Ludzie z Kompanii E „pięćset szóstego” byli rozproszeni na odcinku dwudziestu kilometrów, od Carentan do Ravenoville. Żołnierze z 82 Dywizji znaleźli się na terenie zrzutu 101 Dywizji i odwrotnie. Standardową procedurą, ćwiczoną niezliczoną liczbę razy, było w takim przypadku „zgarnianie ludzi”. Pierwsi spadochroniarze ruszali trasą maszyny; ci, którzy wyskakiwali po nich, zostawali tam, gdzie spadli; ostatni wracali szlakiem, jakim leciał samolot. Podczas ćwiczeń sposób ten się sprawdzał. Tej nocy jednak, w czasie prawdziwej akcji, odnalazło się tylko kilku szczęśliwców.
Kapitan Sam Gibbons z „pięćset pierwszego” (później przez wiele lat kongresman z Florydy) był zupełnie sam podczas swej pierwszej godziny we Francji. Wreszcie dostrzegł jakąś postać, dał sygnał, pstrykając raz swoim „świerszczem”, usłyszał w odpowiedzi dwukrotne pstryknięcie i jak mówi, „nagle poczułem się o tysiąc lat młodszy. Ja i on podeszliśmy do siebie, tak że mogliśmy się dotknąć. Wyszeptałem swoje nazwisko, on podał mi swoje. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że był z innego samolotu. Nie należał nawet do mojej dywizji”.
Porucznik Guy Remington wylądował na moczarach w pobliżu rzeki Douve. Wspinał się właśnie na brzeg, kiedy usłyszał hałas. Zamarł, odbezpieczył Thompsona, a potem pstryknął „świerszczem”. Żadnej odpowiedzi. Przygotował się do strzału, kiedy usłyszał: „Przyjaciel”. Rozchylił gałęzie krzaków i ujrzał zawstydzonego pułkownika Johnsona, swojego dowódcę, który wyjaśnił: „Zgubiłem tego cholernego «świerszcza»”.
Niektórzy żołnierze byli sami przez całą noc. Kiedy zdesperowany Schultz pstrykał swoim „świerszczem”, mając nadzieję, że znajdzie któregoś ze swoich, ostrzelany został z karabinu maszynowego. „Podniosłem karabin M-1, wycelowałem w stronę Niemców i wtedy stwierdziłem, że nie załadowałem broni”. Odczołgał się z tego miejsca, myśląc równocześnie: „Jestem kompletnie nie przygotowany do czegoś takiego”.
Szeregowy Griffing wspominał: „Tej nocy słyszało się tyle pstryknięć i odpowiedzi, że nie było wiadomo, kto pstryka do kogo”. Szeregowy Storeby wylądował w rowie. Kiedy odciął spadochron i wdrapał się po stoku na górę, usłyszał pstryknięcie. Ale to nie był „świerszcz”. Był to wyraźny szczęk odbezpieczanego M-1. Storeby wyciągnął swojego „świerszcza” i jak mówi, „zacząłem pstrykać nim jak cholera; wreszcie ten facet kazał mi zbliżyć się z rękami do góry. Poznałem go po głosie; był to Harold Conway z Ann Arbor w Michigan. Powiedziałem mu: «Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy, co mamy robić i w ogóle»”. Razem wyruszyli na poszukiwanie kolegów.
W przeciwieństwie do niemal wszystkich innych batalionów, 2 Batalion z „pięćset piątego” miał doskonałe lądowanie. Zwiadowcy spadli we właściwym miejscu, po czym rozmieścili Eureki i latarnie. Pilot prowadzący, który leciał Dakotą z dowódcą batalionu, podpułkownikiem Benjaminem Vandervoortem, zobaczył świetliste T dokładnie tam, gdzie się tego spodziewał. O godzinie 1.45 dwudziestu siedmiu z trzydziestu sześciu żołnierzy batalionu wylądowało albo w strefie zrzutu, albo w odległości półtora kilometra od niej. Vandervoort podczas lądowania złamał nogę w kostce; ściślej zasznurował but, wsparł się na karabinie jak na kuli, sprawdził swoje położenie i zaczął wystrzeliwać zielone rakiety, sygnalizując batalionowi miejsce zbiórki. W ciągu pół godziny zebrał wokół siebie sześciuset ludzi; żadna inna jednostka podobnej wielkości nie odnalazła się tak sprawnie i w takiej liczbie.
2 Batalion miał za zadanie opanować Neuville-au-Plain, leżące na północ od Ste-Mère-Église, czyli bardzo daleko. Vandervoort był zbyt potężnym mężczyzną, by go nieść; zauważył jednak dwóch sierżantów, ciągnących składany wózek z amunicją. Zapytał, czy by go nie podwieźli. Jeden z sierżantów odpowiedział, że „nie przebyli tej całej drogi do Normandii, żeby wozić jakiegoś zasranego pułkownika”. Vandervoort opowiadał później, że w końcu ich jednak przekonał.