Na seminarium ks. prof. Żywczyńskiego
W ciągu 1970 r. miałem nadzieję ukończyć pisanie pracy habilitacyjnej i już od początku roku rozglądałem się za wydawcą. Będąc w Warszawie pod koniec stycznia przy okazji jakiejś prelekcji w warszawskim KIK, odwiedziłem redakcję „Więzi”. Rozmawiałem, już teraz nie wiem, z panem Wieczorkiem czy też z panem Eską na temat pisanej przeze mnie książki. Wydawało mi się, że wzbudziła pewne zainteresowanie. Po miesiącu, nie mając od nich żadnej wiadomości, przypomniałem się listownie. Odpowiedzi długo nie było, nadeszła dopiero 27 czerwca 1970 r. i była negatywna. Wydanie mojej książki komplikowałoby bardzo wąski plan wydawniczy, o czym decydował Urząd do Spraw Wyznań. Odstraszała też jej niewątpliwa deficytowość.
Było to już po mojej rozmowie z księdzem prymasem, która odbyła się 24 czerwca. W piśmie skierowanym do prymasa na 10 dni przed audiencją wspominałem jeszcze o pewnych możliwościach wydania pracy w Bibliotece „Więzi”. W trakcie rozmowy z księdzem prymasem sprawa ta wróciła, choć odniosłem wrażenie, że ksiądz kardynał wolałby tego tematu uniknąć. Pytał o charakter pracy. Pokazałem mu jej konspekt i plan. Uważnie przestudiował i rzekł, że nie sądzi, by Biblioteka „Więzi” była właściwym edytorem takiej rozprawy, mającej ściśle naukowy charakter. Nie wypadało mi polemizować, ale powiedziałem, że współpracuję z „Więzią” i mam szacunek dla wielu spotykanych zarówno tam, jak i w ogóle w KIK osób. Prymas się skrzywił i odparł, że owszem, są tam ludzie godni szacunku, ale jest też wiele śmieci, a jednych od drugich nie jest łatwo odróżnić, zwłaszcza bez głębszego doświadczenia. Zapytałem zatem, czy wolno mi pisywać w „Więzi”. Odpowiedział, że tak, ale książki tam wydawać nie radzi. Oczywiście nie wiedziałem wówczas, że „Więź” nie będzie reflektować na wydanie książki i gotów byłem nalegać na zgodę prymasa. Ksiądz prymas wskazał jednak Wydawnictwo św. Wojciecha jako wydawcę, dając wyraźnie do zrozumienia, iż rozmowa na temat „Więzi” jest zakończona.
Co do św. Wojciecha, to miałem już wiosną z tym wydawnictwem rozmowy, które do niczego nie doprowadziły. Byli oni zainteresowani małymi drukami (katechizmy, śpiewniczki, modlitewniki) mającymi duży zbyt i dającymi zysk. Prymas ze spokojem, coś pisząc, powiedział, że ma nadzieję przekonać pana Żyndę i ks. Bielerzewskiego do zmiany zdania. Na tym właściwie temat się wyczerpał.
Zwróciłem się w lipcu do Pallottinum z propozycją wydania książki, ale poza długą epistołą opisującą trudności przeżywane przez wydawnictwo i radą wydrukowania książki na małej poligrafii nic nie wskórałem. O daremnych staraniach doniosłem księdzu prymasowi, bo sobie tego życzył, i postanowiłem szukać sposobu opublikowania pracy w KUL. Tymczasem 31 kwietnia 1971 r. ksiądz prymas wystosował pismo do Księgarni Świętego Wojciecha, w którym nie tylko wyraził życzenie opublikowania przez wydawnictwo mej książki, ale motywował to racjami wręcz dezawuującymi całą argumentację ks. Bielerzewskiego, bardziej stosowną dla drobnego kupca niż szefa tak wielkiej katolickiej instytucji wydawniczej. Pisał m.in.
Ponieważ dalsze losy tej pracy nie są mi obojętne także ze względu na jej autora, jak i dla przedstawianych w niej zagadnień, które dotyczą przecież niezmiernie bogatego i brzemiennego w wydarzenia okresu dziejów Archidiecezji Poznańskiej i Gnieźnieńskiej, byłbym wdzięczny PT Wydawnictwu za informacje o aktualnym stanie sprawy druku pracy ks. dr. Zielińskiego.
Mając odpis tego pisma, byłem pewny, że ks. Bielerzewski zmieni zdanie o mej pracy wyrażone w bardzo przykrej dla mnie formie. Tak się stało i 10 maja powiadomił mnie o przyjęciu jej do druku „na życzenie księdza prymasa”. Niespodziewanie jeszcze w 1970 r. chęć jej wydania zgłosiło Towarzystwo Naukowe KUL. Może dziwić fakt, że mimo tej opcji nie przerwałem innych starań o wydanie książki, ale trzeba wziąć pod uwagę ogrom trudności, jakie napotykała w tym czasie każda publikacja katolicka. Starania szły więc kilkoma torami. Mogłem jednak spokojnie kończyć prace redakcyjne.
Książka ukazała się w 1973 r. Spóźniona, już nie do przyjęcia, decyzja Wydawnictwa św. Wojciecha postawiła mnie w bardzo przykrej sytuacji. Wycofanie z TN KUL było niemożliwością. Porozumiałem się z wydawnictwem i wyjaśniłem sprawę. Nie byli zmartwieni, ale zasugerowano mi, że nie powinienem działać z takim pośpiechem. Wydawnictwo potrafiło w nieskończoność zwlekać z odpowiedzią na korespondencję. Poza tym niczym nieuzasadnione lekceważenie okazywane przez ks. Bielerzewskiego nie tylko mi, lecz także innym osobom ubiegającym się o druk, odstręczało od tej instytucji, ogólnie też postrzeganej raczej jako przedsiębiorstwo handlowe, któremu promowanie pewnej kategorii opracowań po prostu było obce. Podobno ksiądz prymas, kiedy się dowiedział o mojej decyzji, miał powiedzieć:
– Trudno go zadowolić.
Oczywiście sumitowałem się przed nim w liście, ale zapewne swoje myślał, o ile tej drobnej sprawie w ogóle poświęcał dalszą uwagę. Troskliwość, z jaką ksiądz prymas wspierał wówczas młodego i mało znaczącego księdza, wynikała, moim zdaniem, nie tylko z jego stosunku do podległych mu kapłanów, lecz także ze zrozumienia dla nauki i rzetelnego jej uprawiania. Dowodem na to były jego słowa, które padły podczas jednej z audiencji:
– Korzystaj jak najwięcej z wiedzy ks. Żywczyńskiego, to człowiek wielkiej nauki, no może trochę dziwny.
Przecież wiedziałem, że prymas nie miał powodów, by lubić mego profesora. Gdy mu to powtórzyłem, nic nie powiedział, ale nigdy potem nie słyszałem krytycznych uwag pod adresem kardynała, co przedtem niekiedy się zdarzało. Przeciwnie, byłem raz świadkiem dyskusji na temat rządzenia Kościołem, w której jeden z obecnych przy rozmowie księży zarzucił, że prymas jest zbyt apodyktyczny, bo nawet biskupom dyktuje, co mają robić. Na to ks. Żywczyński:
– Czy zdaniem księdza ma pozwolić, by każdy szedł swoją drogą? Proszę jeszcze powiedzieć, dokąd by ona zaprowadziła.
Od roku akademickiego 1969/1970 otrzymałem więcej zajęć dydaktycznych, doszedł bowiem wykład kursoryczny z historii Kościoła powszechnego na pierwszym i drugim roku teologii dla studium podstawowego (kurs „B”), zaś godziny zakładowe zmniejszyły się do dziesięciu. Pozostałe składowe angażu pozostały bez zmian. W następnym roku akademickim doszły ćwiczenia na pierwszym roku kursu „B”, godzin zakładowych pozostało zaledwie pięć. Do pensum liczył się także udział w seminarium, dwie godziny w tygodniu.
Seminarium prowadzone przez ks. Żywczyńskiego miało doprowadzić głównie do powstania pracy doktorskiej lub magisterskiej. Niemożliwe było natomiast prowadzenie pracy badawczej nad określonym tematem, który stanowiłby opracowanie zbiorowe. Nie było na to czasu, dlatego też w chwilach wolnych od referowania prac, a takich było niewiele, albo ktoś ad hoc referował coś, co miał akurat na warsztacie, albo profesor omawiał nowości wydawnicze w dziedzinie historii, przeważnie zagraniczne, albo brał do referowania temat kiedyś komuś zadany, że tak powiem, dla zapchania dziury. Gdy w seminarium obowiązkowo brał udział asystent czy adiunkt, musiał się on liczyć z koniecznością zabrania głosu, do którego wprawdzie nie był wzywany, jak to czynił na seminarium ks. Kumor, ale rozumiało się to samo przez się. Uchybienia w tym względzie prędzej czy później spotkały się z naganą profesora. Pierwsze seminaria po moim zatrudnieniu dały mi się nieco we znaki.
Ten tekst jest fragmentem wspomnień ks. Zygmunta Zielińskiego „Powroty minionego czasu. Zagnieżdżone w pamięci”:
Pewnego razu nie przybył doktorant dojeżdżający, który miał czytać swoją pracę. Profesor, licząc na jego obecność, nie przewidział chyba żadnego innego wystąpienia ani własnej inicjatywy. Zwykle w takich momentach prezentował jakąś książkę. Tym razem zwrócił się do mnie i w bardzo miły sposób poprosił mnie, bym poszedł do Biblioteki Uniwersyteckiej, czyli do sąsiedniego budynku, ponieważ seminarium odbywało się w mieszkaniu profesora, i przyniósł te dwa czasopisma, które na bieżąco odnotowują literaturę teologiczną.
– No wie ksiądz doktor, które to są, bo w końcu tylko dwa czynią to systematycznie.
Oblał mnie zimny pot, bo nie śmiałem zapytać o tytuły, a nie wiedziałem, co miał na myśli. Poszedłem do czytelni czasopism i rozglądam się bezradnie. Na dyżurze była bardzo sympatyczna pani, która widząc moje zakłopotanie, zapytała, w czym mogłaby pomóc. Powiedziałem, że ks. Żywczyński prosi o dwa czasopisma odnotowujące na bieżąco publikacje teologiczne. Ona na to:
– Ach tak, to te, które zawsze przegląda, gdy przychodzi tutaj. Podeszła do półki i podała mi „Theologische Literaturzeitung” i „Theologische Revue”. Miałem ochotę ją uściskać.
W skowronkach pobiegłem do mieszkania profesora, który już od progu z zainteresowaniem zapytywał, czy udało mi się znaleźć te pisma, bo zupełnie zapomniał podać mi tytuły. Kiedy mu je wręczyłem, bez słowa wziął oba do ręki i zaczął kartkować, wyszukując recenzje, na które chciał zwrócić uwagę. Po pewnym czasie spytał, skąd wiedziałem, o które periodyki mu chodziło.
– Przecież ksiądz profesor zaznaczył, że są tylko dwa takie, jakże mógłbym przynieść inne?
Taki test mojej sprawności nigdy się już nie powtórzył. Nie mogę twierdzić z całą pewnością, że był on zamierzony, gdyż profesor często pewne sprawy wzmiankował, zakładając, że słuchacze orientują się, w czym rzecz. Wydaje się jednak, że nie były to małe roztargnienia, lecz celowe sprawdzanie, co kto wie. Sprawdziany takie zdarzały się często prof. Wojtkowskiemu, który lubił „odpytywać” nawet na wykładzie, a najbardziej narażony był właśnie obecny asystent czy adiunkt. Konikiem profesora była literatura, zwłaszcza poezja Mickiewicza. Miał zwyczaj pytać, skąd wzięty jest jakiś przytoczony przez niego fragment. Oczywiście poddawani tym sprawdzianom delikwenci nie lubili tego.
Innym razem sytuacja była podobna, czyli tzw. nieobsadzone seminarium. Ponieważ w tym czasie profesor prowadził wykład monograficzny na temat reformacji, zaczął niejako do niego nawiązywać, przywoływać pewne ciekawostki. W dyskusji poruszono program społeczny anabaptystów. Ktoś zwrócił uwagę na ich inicjatywy gospodarcze, które w pewnym sensie przyczyniły się do ich ocalenia w czasie prześladowań dotykających ich tak ze strony katolików, jak i protestantów. Jeśli ich tolerowano – to głównie za względu na ich użyteczność w gospodarce. Profesor mocno się ożywił i wyraźnie było widać, że chciałby do tej tematyki wrócić na kolejnych seminariach. W pewnym momencie wydobył ze stosu książek niewielką broszurkę pod tytułem The Economics of Anabaptism. Autorem był niejaki Thomas Everett. Profesor zalecał lekturę tej książki, którą uważał za przełomową w badaniach nad istotą anabaptyzmu. Znał ją jednak tylko z recenzji, nie miał czasu jej przeczytać, ale sądził, że dla każdego będzie to ciekawa lektura. Język może być tu barierą, dlatego dobrze by było, gdyby ktoś ją zreferował. Zapadło głuche milczenie. Każdy patrzył tak, by nie napotkać wzroku profesora. On chwilę ważył książkę w ręku i zwrócił się do mnie: – Ksiądz doktor z pewnością chce to zrobić, ale sądzi, że może kto inny by się tym zajął?
Nadal trwało głuche milczenie, więc wziąłem książkę z rąk profesora. Z ciężkim sercem, bo angielskiego prawie nie znałem. Miałem na to dwa tygodnie. Może więcej, bo przecież mógł ktoś przyjechać z referowaniem pracy, ale za dwa tygodnie referat musiał być gotowy. Nawet nie wspomniałem, jak niewiele tego angielskiego wyniosłem z rocznego lektoratu, bo zarobiłbym tylko bardzo przykry komentarz. Zaraz wziąłem się do lektury, maltretując słownik i siebie samego. Po pewnym czasie szło mi lepiej i po nieco więcej niż tygodniu miałem około 40 stron zeszytowych notatek. Brała mnie pokusa, by trochę pofantazjować, ale byłoby to niebezpieczne – profesor mógł tylko udawać, że nie zna książki. Referowałem ją znacznie później, niż przewidywał termin.
Ksiądz Żywczyński zapytał, czy miałem to gotowe po dwóch tygodniach. Dziwił się, że mi się udało, ale zauważyłem, że coraz bardziej liczył się z moim zdaniem. Oczywiście nie można było na tym polegać i spać spokojnie, bo jedno potknięcie i można było spaść na samo dno. Ksiądz Żywczyński, przy całej swej niekwestionowanej wielkości intelektualnej – nie waham się tego z całym przekonaniem powiedzieć – nie lubił przyznawać się do pomyłek. Tak było z artykułem biograficznym o Hlondzie, a często też z ocenami pewnych osób, z których się po czasie wycofywał, chciał jednak robić wrażenie, że sąd jego był stale ten sam. Nie chcę przytaczać konkretnych zdarzeń, gdyż dotyczyłyby one osób trzecich, swego czasu powszechnie znanych, ale sam fakt należy podkreślić. Na tle tej właśnie słabostki profesora doszło do pewnego zdarzenia, które – jako jedyne zresztą – muszę z przykrością odnotować.
Zdarzyło się to na krótko przed moją habilitacją. Na seminarium zjawił się pewien doktorant z zewnątrz, mający temat raczej pastoralno-socjologiczny. Uczęszczał na seminarium ks. prof. Władysława Piwowarskiego czy też któregoś z pastoralistów, słowem kogoś, kto nie czuł się kompetentny w dziedzinie historycznej. To przywiodło doktoranta na nasze seminarium. Pracę przyniósł w zasadzie gotową, przeczytał jej fragment. Było to studium z kaznodziejstwa w końcu XVIII w. Trzeba przyznać, że dobrze się tego słuchało, ale na pierwszy rzut oka widać było zupełny brak odniesień, jakie winna mieć praca historyczna. Przede wszystkim brakowało analizy środowiska, do którego były skierowane kazania. Dyskusja była niemrawa, nie kwapiono się z zabieraniem głosu, profesor bowiem w trakcie czytania minę miał raczej ukontentowaną. Wreszcie zwrócił się do mnie i zapytał o zdanie na temat opracowania. Wysunąłem wtedy kilka poważnych zastrzeżeń. Ksiądz Żywczyński, wyraźnie niezadowolony, zapytał wprost, czy w takim stanie praca nadaje się na dysertację doktorską. Odpowiedziałem, że nie znam całości, ale jeśli reszta zrobiona jest według podobnych kryteriów, należy pracę przerobić. Wywołałem burzę. Profesor mnie wyśmiał i moje zdanie podał jako przykład pochopnego wyrokowania o tym, co dobre, a co złe. Czułem się sponiewierany, byłem bowiem przekonany o swojej racji. Bolało to, że reprymenda spotkała mnie w obecności seminarzystów, którzy okazywali – a przynamniej takie odniosłem wrażenie – pewną schadenfreude.
W czwartki, kiedy profesor miał wykład, zawsze byłem w zakładzie, niezależnie od dyżuru. Na ogół były to miłe spotkania. Po tym seminarium profesor witał się i mnie ignorował. Trwało to dwa, trzy tygodnie. Pewnego razu po przywitaniu się rzekł na pół żartobliwie:
– Powinienem pana przywołać do porządku, bo pan śpi na seminariach.
Zrobiłem zdziwioną minę.
– A tak – kontynuował – bo powinien ksiądz zwrócić uwagę na pracę (tu wymienił nazwisko doktoranta), która całkowicie się nie nadaje jako studium historyczne.
Oniemiałem. Przypomniałem mu moje wystąpienie i jego reakcję. On na to:
– Nie przypominam sobie, ale mógłby mi ksiądz pomóc, gdyby tylko chciał.
Otóż miałem nakłonić ks. Piwowarskiego, by przyjął tę pracę na Sekcji Pastoralnej, bo tam jest jej miejsce. Zapytałem, czemu profesor sam tego nie uczyni, przecież jest sąsiadem Piwowarskiego. Wykręcał się, że mu nie wypada, ale mnie – jako równolatkowi i koledze – jak najbardziej. Oczywiście sprawa została załatwiona. Profesor po pewnym czasie nadmienił, że nie wierzył, żeby Piwowarski tę pracę przyjął, a jednak.
Podobnych spraw było więcej, jak choćby zaatakowanie w czasie obrony doktorskiej swego własnego doktoranta, ks. Bońkowskiego, bo nie wspomniał o materiałach po ks. Mańkowskim, przekazanych mu przez profesora itp. Trzeba było niejedno łagodzić, ale profesor w gruncie rzeczy to doceniał. Może dlatego aż do jego śmierci, a więc przez siedem lat, kiedy kierowałem już jedną z katedr po nim odziedziczoną, byłem zawsze blisko niego. W każdy piątek względnie sobotę oczekiwał mnie u siebie, był ciekaw, co robię na seminarium, jaki prowadzę wykład, czy nie mam trudności na wydziale.
Ten tekst jest fragmentem wspomnień ks. Zygmunta Zielińskiego „Powroty minionego czasu. Zagnieżdżone w pamięci”:
O mojej habilitacji mówiliśmy niewiele. Pewnego razu, mniej więcej na rok przed przejściem na emeryturę, zapytał mnie znienacka, jak się przedstawia sprawa mojej habilitacji. Dodał, że powinienem się spieszyć ze skończeniem pisania. Odpowiedziałem, że praca jest gotowa i nawet przepisana na czysto, a ostatecznie została przyjęta do planu wydawniczego TN KUL na 1972 r. Poprosiłem go o zapoznanie się z nią i ewentualne uwagi krytyczne. W ten sposób profesor otrzymał maszynopis i co mnie zdziwiło, oddał go chyba w niecały miesiąc. Miał jakieś zastrzeżenia co do wstępu, bliżej ich jednak nie sprecyzował. Radził dopisać jeden rozdział – jest to w ostatecznej redakcji rozdział trzeci – poświęcony charakterystyce społeczeństwa Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Była to cenna rada, za którą byłem profesorowi wdzięczny.
Nie muszę zaznaczać, że w związku z habilitacją byłem potwornie zapracowany. Trochę się niepokoiłem, że nie sfinalizuję habilitacji przed pójściem ks. Żywczyńskiego na emeryturę, a wiadomo było, że 1972 r. miał być nieodwołalnie ostatnim rokiem jego pracy, której czas został już przedłużony o jeden rok. W tej sytuacji wprost niemiłosiernym aktem było dodanie mi w roku akademickim 1971/1972 dwóch przedmiotów. Zawdzięczałem to zabiegom ks. Kumora, który przekonał Radę Wydziału o konieczności tymczasowego powierzenia mi wykładów z patrologii na kursie B oraz nowego przedmiotu: dziejów misji katolickich, dla studentów Instytutu Historii Kościoła. Powiedziałem ks. Żywczyńskiemu, że moja habilitacja stoi pod znakiem zapytania, jeśli chodzi o termin jej odbycia, są bowiem te dwa hamulce w postaci nowych zajęć. W dodatku wyznaczono mi w etacie cztery godziny zajęć w Zakładzie Leksykograficznym, które na szczęście rektor o. Krąpiec114 skreślił. Wpisano mi ponadto 26 godzin zakładowych w tygodniu. Miałem zatem cztery odrębne przedmioty dydaktyczne, w tym dwa pełnego przygotowania.
Jak na złość komplikowała się również sprawa publikacji pracy habilitacyjnej, Naczelny Zarząd Wydawnictw nie zatwierdził jej w planie wydawniczym na 1972 r., co z kolei Urząd do Spraw Wyznań tłumaczył zatwierdzeniem tego tytułu w Wydawnictwie św. Wojciecha. Generowało to dalszą korespondencję z tą instytucją, która jest jaskrawym przykładem biurokracji i braku szacunku dla człowieka. Gorzkie to słowa, ale tylko one oddają atmosferę, która dziś – po wielu latach, przypomniana z pożółkłych kartek – równie przygnębia. Wreszcie podpisałem umowę z TN KUL 13 maja 1972 r., nieco ponad dwa miesiące po kolokwium habilitacyjnym. Przeprowadzono je zatem po otrzymaniu przeze mnie „dyspensy” od wydania pracy przed przewodem.
Habilitacja odbyła się 23 marca 1972 r. Do komisji powołanej przez Radę Wydziału należeli księża: prof. Żywczyński, Rechowicz, Poplatek i Kumor. Recenzentami byli prof. Witold Jakóbczyk z Poznania, prof. Andrzej Wojtkowski i ks. Żywczyński. Kolokwium habilitacyjne odbywało się wówczas w salonach rektorskich, co sprawiało, że habilitant siedział niejako otoczony Radą Wydziału. Sprawiało to wrażenie pewnej familiarności, a może tylko tak mi się wydawało. W każdym razie szedłem na to spotkanie bez szczególnych emocji. Miałem świadomość, że każdy z uczestników może postawić pytanie po linii swych zainteresowań i tak też się stało. Pamiętam, że pytań było siedemnaście i że na jedno nie odpowiedziałem. Pytano mnie o treść książki, której nie czytałem, choć na dobrą sprawę powinienem ją znać, pośrednio bowiem odnosiła się do tematu mej habilitacji. Temat rozprawy brzmiał: Kościół katolicki w Wielkim Księstwie Poznańskim w latach 1848–1865.
Właściwie habilitację przeżywałem dopiero po wyjściu z sali. Czekało na mnie wiele osób, m.in. panie z dziekanatu, kwestor i koledzy. Mam zdjęcie z tego momentu, na którym minę mam raczej niemądrą. Z czego to wynikało? Chyba z tego, że dopiero na korytarzu uświadomiłem sobie, że minęło to, co zawsze wydawało się nieosiągalne. Do dziś nie uważam, żeby habilitacja – a do czasów najnowszych odbywała się ona zawsze ustalonym trybem – była czymś tak przerażająco trudnym, jak to niektórzy mówią. Poinformowałem najpierw o tym wydarzeniu księdza prymasa, który 7 kwietnia 1972 r. skierował do mnie pismo następującej treści:
Carissime, Raduję się Twoim osiągnięciem habilitacyjnym. Niech Matka Najświętsza wspiera Cię w dalszych Twoich poczynaniach, byś mógł wydobywać z dziejów to, co krzepi i uczy, mając wyrozumiałość dla błędów epok i ludzi. Błogosławię Cię całym sercem in caritate fraterna. + Stefan Kard. Wyszyński. Prymas Polski
Ksiądz prymas w takich okolicznościach nigdy się nie wyręczał maszyną do pisania i sekretarzem, co dziś jest raczej regułą. Zatwierdzenie habilitacji przez Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa i Techniki nadeszło 31 sierpnia 1972 r. Był tam dopisek, że stopień doktora habilitowanego jest ważny w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Oczywiście ta małostkowa złośliwość, jak mi wyjaśnił później pewien pracownik tegoż ministerstwa, była wymysłem jakiegoś biurokraty, nie miała żadnych podstaw prawnych, a jak się później okazało – także rzeczowych. Wkrótce powołano mnie do gremiów panowskich i nie kwestionowano ważności mego stopnia. Senat na posiedzeniu 11 października 1972 r. mianował mnie p.o. kierownikiem Katedry Historii Kościoła Nowoczesnej i Najnowszej – tak brzmiała pierwotna nazwa. W roku akademickim 1972/1973 oprócz wykładu monograficznego pt. Kościół w zaborze pruskim w II połowie XIX w. w Instytucie Historii Kościoła oraz wykładu kursorycznego z dziejów Kościoła od reformacji do najnowszych czasów oraz dziejów misji prowadziłem seminarium magisterskie i doktoranckie, odpadła mi natomiast patrologia. 1 maja 1973 r. ministerstwo zatwierdziło moją nominację na docenta zgłoszoną przez Senat Akademicki KUL. Fakt ten ostatecznie regulował mój status jako pracownika samodzielnego oraz kierownika Katedry Historii Kościoła w XIX i XX w. – tak w końcu została nazwana moja katedra. Jedna z dwóch, którymi kierował wcześniej ks. Żywczyński, z kolei ks. Kumor wziął Katedrę Historii Kościoła Nowożytnej. Taki podział w pełni mi odpowiadał, gdyż stwarzał możliwości badań w zakresie zamkniętej epoki, jaką stanowiły dzieje kościelne od rewolucji francuskiej po najnowsze czasy.
Kiedy dziś zastanawiam się nad stale zmieniającą się tytulaturą naukową, dostrzegam bezsens podejmowanych według widzimisię kolejnych ministrów szkolnictwa wyższego reform – niczego nie reformujących, a wszystko komplikujących. Trudno zaiste dociec racjonalnych uzasadnień tych posunięć. Kolejność stopni samodzielnych po habilitacji: docent, profesor nadzwyczajny i zwyczajny była jasna i przejrzysta. Dziś rozróżnienie między profesorem zwyczajnym a tytularnym, uczelnianym i nadzwyczajnym powoduje zagmatwanie, w którym nie odnajdują się nawet posiadacze tych tytułów. Nie wiadomo, skąd czerpano wzorce, ale z pewnością nie z zagranicy, którą stara się dziś naśladować nasza biurokracja. Tam wszystko – nie myślę o USA, bo tamtejsze stopnie i stanowiska uczelniane są jeszcze bardziej klarowne – nastawione jest na funkcjonalność, u nas – na czczy formalizm. Owszem, jest to potrzebne, ale głównie ludziom mającym swoje sposoby dochodzenia do stopni naukowych. Nowa procedura habilitacyjna usuwa właściwie ze sceny zainteresowanego, czyli człowieka, umożliwia natomiast radom wydziałowym ferowanie wyroków zaocznie, najczęściej bez najmniejszego nawet pojęcia o tym, nad czym głosują. Jest to więc jeden z kolejnych stopni degradacji nauki i sprowadzania jej do uznaniowej formalistyki.
Habilitacja zamyka pewien etap pracy naukowej i dydaktycznej, podczas którego aspirant do samodzielności naukowej musi niejedno znosić i chodzi jak gdyby po linie. W każdej chwili noga może się obsunąć i wtedy trudno się podnieść po upadku. Dostęp do samodzielności nie jest łatwy i wcale nie nauka stanowi tu największą przeszkodę. Jest nią możliwość stania się konkurentem dla kogoś. To takie małe ludzkie sprawki, ale mogą dokuczyć, a nawet zwichnąć komuś życie. Kiedy ja robiłem habilitację, nie były mi znane sztuczki wręcz kryminalne, mające na celu „skoszenie” kogoś, względnie wyniesienie osoby z określonej kliki, choć wiadomo, że nie ma ona odpowiednich kwalifikacji. Z biegiem czasu honor potaniał, uczciwość i nauka stały się towarem do przetargu i zaczęły się zdarzać przypadki postępowania w sprawach tak istotnych dla ludzkich losów ocierające się o kodeks karny. Przykładów nie chcę przytaczać, ale nie trzeba po nie daleko sięgać.