Młody Ludwik Zamenhof i lingwe uniwersala
Ten tekst jest fragmentem książki Agnieszki Frączek „Nie krokodyluj! O drodze Ludwika Zamenhofa do języka esperanto”.
Jakież było zdumienie wszystkich – i kolegów, i rodziców Ludwika – gdy ten pewnego dnia oświadczył stanowczo:
– Porzucam „nową łacinę”.
– Doprawdy? – ucieszył się tata.
– Jak to!? – zmartwili się koledzy.
– Ano tak to – odparł Ludwik i wyciągnął plik zapisanych drobnym maczkiem kartek. – Patrzcie!
Chłopcy pochylili się nad notatkami. Rzeczywiście, to nie była już ich stara znajoma, czyli „nowa łacina”. To nie był dobrze im znany język, ułożony – jak bruk z różnych kamieni – ze słów z różnych języków. To było coś zupełnie innego. Świeżego. Zaskakującego.
Koledzy długo czytali zapiski Ludwika, przerzucali strony, zagadywali raz o to, raz o tamto. Wiele słów rozumieli od razu, choć daliby głowę, że nigdy wcześniej ich nie widzieli ani nie słyszeli. Znaczenie innych odkrywali po zaledwie kilku chwilach zastanowienia.
– Jakie to łatwe!
– Brzmi lepiej niż „nowa łacina”.
– Ty to masz łeb! – chwalili koledzy.
Niektórzy z nich po kilku godzinach studiowania zapisków Ludwika sami zaczęli budować pierwsze zdania w języku – międzynarodowym języku! – który otrzymał nazwę „lingwe uniwersala”. Inni łapali się za głowę:
– Po co ci to?
– Tyle pracy!
– Że też ci się chciało!
– Jak to „po co”?
– I Ludwik wyłuszczył kolegom swoją ideę.
Tłumaczył, że w jego pracy chodzi o coś więcej niż sam język. Dużo więcej! Chodzi o ulepszenie świata. O zjednoczenie ludzkości. O braterstwo.
– Bo przecież ludzie są równi. Wszyscy mają serca i uszy, mózgi i… i te… no… pięty! – kontynuował rozgorączkowany. – Tylko języki ich różnią.
Jego zapał okazał się zaraźliwy. Nie było dnia, żeby do mieszkania państwa Zamenhofów nie wpadał tłumek kolegów Ludwika – przede wszystkim entuzjastów lingwe uniwersala, ale też niedowiarków i żartownisiów. Chrupali ciasteczka cynamonowe pani Rozalii i przekomarzali się:
– Co słychać w tym twoim narzeczu?
– Języku – poprawiał Ludwik.
– Niech ci będzie… To co słychać w tym twoim języku?
– Jęzorku chyba?
– Ozorku! – żartowali.
– Ej, panowie, dosyć wygłupów – mitygowali ich inni.
– Mówże, Ludwiczku, nie zwracaj uwagi na tych błaznów.
„Ludwiczka” nie trzeba było dwa razy namawiać.
– Język międzynarodowy musi być prosty – zaczął. – Taki, wiecie… dla każdego. Uniwersalny. Z gramatyką, to wiadomo, bo bez gramatyki ani rusz. Ona jest jak szkielet, jak kręgosłup, jak trzon języka. Albo jak wzór matematyczny, rozumiecie? Taki, do którego podstawia się dane. Pamiętacie wzór na pole trójkąta?
– Wiadomo!
– Też pytanie!
P∆ = ½ a x h
– A czy ten wzór działa zawsze? Przy każdym trójkącie? Bez wyjątków? – dopytywał Ludwik.
– No jasne.
– Sami widzicie: w matmie nie ma odstępstw od reguł. Tak samo gramatyka nie powinna być naszpikowana wyjątkami.
– To podaj jakiś przykład tej twojej gramatyki.
– Bardzo proszę:
pli + przymiotnik dobry = lepszy
plej + przymiotnik dobry = najlepszy
– Jak?
– Że co?
– Totalna chińszczyzna!
– Pli… plej?!
– Właśnie tak: pli i plej. I zaraz wam udowodnię, że to nie jest żadna chińszczyzna. Weźmy jakiś przymiotnik, może… granda? Teraz postawmy przed nim pli. Widzicie? Granda w mojej lingwie znaczy duży, a pli granda – większy.
– To plej granda znaczy największy?
– Odgadł jeden z kolegów.
– Taaak! Brawo!!! – Ludwik nie posiadał się z radości. O to przecież chodziło: by zasady nowego języka wszyscy pojmowali w lot.
– To może domyślicie się też, co znaczy pli varma? Albo plej rapida? I pli kontenta?
Ludwik zasypał kolegów zagadkami. Dzięki temu, że wszystkie słowa przypominały wyrazy zadomowione w innych językach, zagadki okazały się dla chłopców fraszką.
– Łatwizna!
– Pestka.
– Kaszka z mlekiem! – Cieszyli się, dumni z siebie i swoich postępów w nauce lingwe uniwersala.