Młodość premiera Moraczewskiego
Nasze plany powstańcze. Przesiąkanie do związku idei socjalistycznych. Wpływ Daszyńskiego. Przewodniczę w rządzie narodowym i w Bratniej Pomocy. Wyrok śmierci na Markowa.
Nie mogę bez pewnego rozczulenia wspominać tych naszych młodzieńczych lat chmurnych a dumnych, gdy to nasz rząd narodowy zajmowała sprawa wywołania zbrojnego czynu. Jeden z projektów pamiętam dokładnie. Muszę dodać, że wymagaliśmy od każdego z członków związku nie tylko odbycia służby wojskowej, ale przyswajania sobie jak najwięcej wiedzy wojskowej. Stąd organizacja liczyła wielu oficerów i podoficerów rezerwy. Projekt był następujący: rozmieścić oficerów i podoficerów spiskowych w powiatach wybranych do rozpoczęcia akcji. Ponieważ starostwa rozporządzały aparatem i wykazami mobilizacyjnymi, należy dostać je w swoje ręce. Zrobić to jak się uda: wykraść, zrabować, czy dostać przy pomocy wciągniętych do spisku urzędników starostwa – wszystko jedno. Podrobiwszy pieczęcie, zmobilizować rezerwistów, poddając ich pod komendę naszych oficerów i podoficerów, oczywiście umundurowanych. Do wojskowych należało obmyślenie planu opanowania najbliższych magazynów zasobów wojennych, broni, amunicji i mundurów.
Organizacja zamierzonego początkowo celu nie dopięła. Do walki zbrojnej o wolność narodu nie doprowadziła. Nie potrafiła przełamać nastroju ugodowego, jednak wyrwała młodzież z atmosfery zgody z losem i beznadziejności, szerzonej przez część pobitego w 1863 r. pokolenia. Rozbudzona młodzież, nie mogąc wyładować swej energii w akcji czynnej, wyładowała ją w robocie politycznej.
W jakich rozmiarach i jaką drogą związek nasz pomógł rozwinąć chłopski ruch ludowy (stapińszczyków) mówiłem poprzednio. Również dopomogliśmy do rozwoju partii socjalistycznej. Wspominałem już, że dyskusje z socjalistami w mieście i na technice nie pozostały bez wpływu na nich i na nas. Oni coraz wyraźniej stawali na gruncie patriotycznym. Niepodobna nie widzieć tak samo wpływu naszego związku na socjalistów, jak i rozrostu myśli i idei społecznych u członków tajnej organizacji pod naporem rozszerzającego się socjalizmu. Następstwem szczerej ideologii powstańczej musiał być udział w ruchu robotniczym. Trafić do duszy robotnika i chłopa można było tylko przez złączenie idei narodowej i społecznej. A porwać ich do walki zbrojnej o Polskę mógł tylko ten, kto posiadał stuprocentowe zaufanie tych najliczniejszych warstw naszego narodu. Wśród klasy pracującej zaufanie to posiadała partia socjalistyczna. Droga do PPSD była utorowaną. W ciągu 1892 [r.] zacierały się różnice między „Zachętą” a „Ogniskiem”. Już wybory do wydziału Bratniej Pomocy w jesieni 1891 odbyły się bez walki.
Ja zostałem wybrany jednomyślnie prezesem, a wraz ze mną pięciu związkowców i pięciu Drakonów pod wodzą Brygiewicza i Bartoszewicza. Na publiczne zgromadzenia socjalistyczne w mieście chadzała nas dość duża paczka związkowców, nienastrojona nieprzychylnie. Zwłaszcza gdy przemawiał Ignacy Daszyński, świetny mówca. Właściwie należało napisać „niezrównany”, bo nie można go było porównać z żadnym dotychczas przez nas słyszanym mówcą ani w Krakowie, ani we Lwowie, tak ich nieskończenie przewyższał. Zgromadzenia odbywały się przeważnie w sali rzemieślniczego towarzystwa „Gwiazda” przy ul. Franciszkańskiej. Stapiński był całkiem przeciętnym mówcą. W 14 lat później słyszałem słynną jego mowę, w której z emfazą wołał, że „w Polsce dopóty nie będzie dobrze, dopóki drogi nie będą wybrukowane czaszkami szlacheckimi”. Co prawda, gdy to mówił, przez myśl mu nie przeszła postać Szeli. Wprost przeciwnie. Szkicował nieszczęsną rolę szlachty w czasach upadku Rzeczypospolitej, słabość szlachty jako posłów sejmowych, ich słabość wobec wojsk rosyjskich i werbowników pruskich. Piętnował zdradę państwa przez targowiczan, branie pieniędzy od zaborców, złowróżbną politykę szlachty w czasie powstań, a wreszcie obecny trójlojalizm. Z tego wyciągał na swój sposób wniosek. Jednak ta mowa też nie porywała. To samo i my mówiliśmy, bez konsekwencji używania czaszek szlacheckich jako materiału brukarskiego.
Ostatecznie zdecydował o kierunku mego życia Daszyński, na jednym z przemówień w Gwieździe. Właściwie byłem już przekonany po przeczytaniu, wydanej ostatecznie przez Bratnią Pomoc, pracy Kautsky’ego Nauki ekonomiczne K. Marksa. Kroplą przepełniającą naczynie była mowa Ignacego na wiosnę 1893 r. Wyciągnięcie konsekwencji, tj. wstąpienie do partii, odłożyłem na czas po odbyciu obowiązkowej służby wojskowej. Nie sam jeden zostałem przekonany. Było nas spore grono. Ale nie trzeba uprzedzać wypadków. Bo tymczasem praca w związku szła swoim trybem. W roku 1892 liczyliśmy 4000 zorganizowanej młodzieży szkolnej i robotniczej. Na jej czele stał rząd narodowy. Przez cały rok 1892 i część 1893 przewodniczyłem rządowi.
(W ćwierć wieku później, [w] 1918 r. zostałem po raz drugi polskim premierem, ale już w niepodległej Polsce i w jawnym rządzie). Z uczuciem radosnej dumy wybijaliśmy na uchwałach i rozkazach, wielką okrągłą czerwoną pieczęć z białym orłem „rządu narodowego we Lwowie”. Utkwił mi w pamięci uroczysty choć ponury moment wręczenia wyroku śmierci, wydanego przez nasz rząd na pana Markowa (senior) ministrowi policji Bałandzie (obecnie adwokat w Oświęcimiu) wraz z rozkazem wykonania wyroku. Markow, w redagowanym przez siebie moskalofilskim dzienniku „Hałyczanin”, wydrukował jakiś specjalnie nienawistny, perfidny a fałszywy atak na Polskę i Polaków. Bałanda ze swymi policjantami (przeważnie uczniami gimnazjalnymi), po dostarczeniu skazanemu wyroku, inwigilował mieszkanie Markowa i redakcję „Hałyczanina” (przy ul. Ruskiej) i przez 3 dni i 3 noce czatował na niego. Policja była uzbrojona w trzy bębenkowe rewolwery, nawet nabite, o co było najtrudniej. Markow wziął wyrok na serio, musiał zauważyć coś podejrzanego, bo przez kilka dni z domu nie wychodził, dopóki c. k. policja nie obstawiła jego mieszkania, domu i ulicy. A ponieważ i tak rok szkolny już się skończył, a perspektywa przeciągania się akcji, a tym samym rozpoczęcia wakacji dopiero po osłabnięciu czujności austriackiej policji, nie uśmiechała się naszym policjantom, przeto Bałanda zameldował rządowi, że musi odłożyć wykonanie wyroku na czas po wakacjach. I stało się, że Markow nie umarł w butach, tylko w łóżku. Wakacje uratowały i jego, i Bałandę, i może nas.
Ten tekst jest fragmentem książki Jędrzeja Moraczewskiego „Wspomnienia”, cz. 1:
My i powstańcy z 1863 r. Wojskowość austriacka usiłuje wyzyskać związek powstańców dla wywiadu wojskowego w Rosji. Stańczycy przeciw żałobie narodowej. List z pogróżkami do arcyksięcia (Szczepański i Cehak). Sprawa Uniwersytetu Ludowego. Popieranie przemysłu krajowego. Założenie pisma „Życie”.
Jednym ze środków naszej propagandy, nie najmniej ważnym, było urządzanie obchodów i uroczystości narodowych. W tej dziedzinie współpracowaliśmy z „Komitetem Obywatelskim” starszego pokolenia, mającym na zewnątrz ten właśnie cel.
Przypuszczam, że tkwiła w nim, pod tym pozorem, tajna organizacja o szerszych celach. Wokoło weteranów powstań zgrupowały się w tym Komitecie elementy demokratyczne. Z działaczy, z którymi się stykałem, pamiętam czołowych ludzi, Romanowicza Tadeusza i Zimę Franciszka. Oprócz nich mogę wymienić z pamięci: Barański Franciszek, Bieńkowski Feliks, Czaplicki Henryk, Czarnik Kazimierz, Dulęba Bronisław, Fiszer Ksawery, Goldman Bernard, Jankowski Kazimierz, Janowski Józef Kajetan, Karlsbad Izydor, Kostecki Platon, Koszczyc Wacław, Kulczycki Roman, Lewicki Witold, Małachowski Godzimir, Stroka Kornel, Syroczyński Leon, Szeremeta, Webersfeld Ludwik. Przedstawicielami młodzieży byli Ernest Adam, Fabiański Jan i ja. Później Ruebenbauer i inni. Najwalniejszym zadaniem Komitetu było propagowanie i urządzanie obchodów narodowych, zwalczanych zresztą przez stańczyków, a tym samym niemile widzianych przez rząd. Obchody we Lwowie odbywały się wedle pewnego, utartego szablonu. A więc afisze, msza żałobna w katedrze lub u dominikanów, z kazaniem lub bez, śpiew chóralny Boże coś Polskę, młodzież dodawała stale acz nadprogramowo Z dymem pożarów, chorał Ujejskiego, co zawsze wywoływało gniewy i wyrzuty duchowieństwa. Po czym wieczorek muzykalno-deklamacyjno-wokalny z przemówieniami i przedstawienie w teatrze. Do obrzędu należało (nieoficjalnie, ale stale) mordobicie. Jakiś czas w grę wchodziła gęba pana Masłowskiego Ludwika, bojowego ugodowca, redaktora ultrareakcyjnego dziennika „Przegląd”. Ten wstecznik, w swych młodszych latach był doskonałym tłumaczem dzieł Darwina na język polski. Ale gdy objął redakcję „Przeglądu”, wszystkie nowoczesne prądy wywietrzały mu z głowy. Opinia o nim była jednolita. Jeden z wielkich arystokratów, oczywiście reakcyjny stańczyk, takie wyraził o nim zdanie (1901 r.): „Użytek z niego mamy, ale cóż z tego, kiedy szelma lokajstwem śmierdzi”. Masłowski w każdą rocznicę powstań drukował, obowiązkowo niejako, artykuł przeciw powstaniu, wyklinał poległych, rannych, weteranów. Więc brał w mordę. Potem zastąpił go ks. Stojałowski, gdy kończył swoją karierę polityczną jako zdecydowany moskalofil. Obrzęd i obrzęk przeniósł się z pyska Masłowskiego na Stojałowskiego.
Posiedzenia były dość burzliwe. My młodzi wnosiliśmy w nie ferment. Najczęściej chodziło nam o pomijanie momentów społecznych w części programowej przygotowywanej uroczystości. Tego znów starzy nie chcieli, wietrząc w tym – nie bez uzasadnienia – wpływ socjalistów. Najlepiej rozumiał nas Romanowicz, który był istotnym, przekonaniowym demokratą. Wojował słowem i piórem przeciw ideologii stańczykowskiej. Ale i on uległ, najpewniej podświadomie, „moralnemu” naciskowi, naszpikowanemu siłą fizyczną, grożącą spod kawek całemu krajowi.
Najżywiej utkwiło mi w pamięci posiedzenie pod przewodnictwem Koszczyca, w którym jeżeli mnie pamięć nie myli, brali udział Bieńkowski, Czarnik, Janowski, Karlsbad, Kulczycki, Lewicki, Małachowski, Webersfeld. Był to okres jakiegoś poważnego napięcia między Austrią a Rosją. Austriackie sfery wojskowe zwróciły się do polskiego „Komitetu Obywatelskiego” z propozycją zorganizowania wojskowego szpiegostwa po drugiej stronie kordonu. Wojsko ofiarowało na ten cel pieniądze we wszelkiej żądanej wysokości. Narada trwała kilka godzin. Ważyły się szale za przyjęciem i odrzuceniem oferty. Nas Młodych aż podnosiło przypuszczenie, że oficerowie austriaccy mogliby z weteranów powstań narodowych zrobić płatnych szpiegów wojskowych. Pytaliśmy, jaką polityczną korzyść miałaby Polska z takiej akcji odnieść? W odpowiedzi usłyszeliśmy tylko o pieniądzach, które przydałyby się bardzo na cele narodowe. Po ciężkiej walce, z cokolwiek już czarno-żółto nastrojonymi powstańcami, zapadła uchwała, by zorganizować po tamtej stronie granicy wywiad wojskowy na rzecz Austrii, ale ideowo, bezpłatnie. Odrzucono pieniądze. Trochę odetchnęliśmy, tym bardziej, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że wojna między zaborcami zawsze byłaby dla Polski korzystną. Sprawa ucichła, bo zatarg austro-rosyjski rozszedł się po kościach. Czy snuto dalej nici zaczepione między „Komitetem” a sztabem załogi austriackiej? Nie wiem. Że ja zostałem na to zebranie zaproszony, stało się skutkiem pewnej złośliwości ze strony jednego członka Komitetu (Czaplickiego), przeciwnego tym machinacjom. Rzecz dalsza toczyła się chyba w zakamarkach ich tajnej organizacji, jeżeli w ogóle miała swój dalszy ciąg. W każdym razie do Koszczyca przylgnęła opinia austriackiego partyzanta. Za mało go znałem, by orzec czy słusznie, czy nie?
W roku 1892 organizacja nasza, po siedmioletniej pracy, osiągnęła szczytowy punkt swego rozwoju. Zdołaliśmy opanować wszystkie instytucje młodzieży akademickiej w wyższych uczelniach Lwowa (wliczam w nie Dublany). Nieco słabsze były nasze siły w Krakowie, w którym wpływy stańczyków na młodzież były agresywne i o wiele silniejsze niż we Lwowie.
Ale i tam mieliśmy w obu wyższych zakładach naukowych swoje gniazda, dostatecznie ruchliwe. Siecią organizacyjną objęliśmy wszystkie wyższe klasy szkół średnich, nie wyłączając niedostępnego dla nas, aż do tego roku, gimnazjum w Tarnopolu. Rząd narodowy był pewien, że władztwo dusz młodzieży polskiej, a przynajmniej jej ideowej części, jest w jego rękach. Zdecydował tedy narzucić na rok 1893 całej młodzieży żałobę narodową w stuletnią rocznicę drugiego rozbioru Polski. Próbę nieudaną zrobił w roku poprzednim w mniemaniu, że doskonałym środkiem propagandy będzie demonstracja, przypominająca stuletnią rocznicę zorganizowania Targowicy. Ogólną żałobą narodową w roku 1892 chcieliśmy przypomnieć narodowi przegranie wojny z Rosją, zdradę króla, ujęcie władzy w Polsce przez Targowicę. Jednak poza stowarzyszeniami akademickimi, które żałobę przyjęły i u siebie przeprowadziły nikt jej w tym roku nie obchodził. Porósłszy w siły, postanowiliśmy ponowić próbę w tym roku. Zorganizowaliśmy w końcu 1892 r. wiec młodzieży w sali ratuszowej. Wiec nie był zbyt liczny, za to jednomyślnie uchwalił projekt naszej organizacji obchodzenia żałoby narodowej przez: 1) wstrzymanie się od zabaw tanecznych, 2) popieranie Towarzystwa Szkoły Ludowej, 3) założenie Uniwersytetu Robotniczego (mój wniosek) 4) popieranie wyrobów przemysłu krajowego, 5) założenie periodycznego organu politycznego młodzieży (czytaj naszej organizacji).
Oczywiście stańczykieria całą parą wystąpiła przeciw żałobie. Jedną z pobudek namiętnej akcji partii krakowskiej w tej sprawie był fakt, że ich wódz Stanisław Tarnowski był żonaty z Branicką, potomkiem, w prostej linii, największego łajdaka z całej Targowicy, jej herszta hetmana Branickiego. Z tego samego powodu ciskał się pan Tarnowski na WESELE Wyspiańskiego, w którym jednym z wielu jest właśnie hetman Branicki, szarpany przez sołdatów rosyjskich. Prokurator Doliński, wierny sługa starego hrabiego ze Szlaku, pokiereszował tę scenę, gdy Wesele grano po raz pierwszy w krakowskim teatrze. Może i pod tym kątem patrzenia uwierzył cały Lwów plotce, jakoby hr. Potocka, urządzająca u siebie w karnawale roku 1892 bal, miała życzliwym, przestrzegającym ją przed tą zabawą, odpowiedzieć: „Niech wie ulica, jak się bawi Targowica”. Ja do dziś wierzę, że tak mówiła.
Ten tekst jest fragmentem książki Jędrzeja Moraczewskiego „Wspomnienia”, cz. 1:
Przeciwnicy wzięli ni stąd ni z owąd, w obronę krawców, krawczynie, modystki, szwaczki, kwiaciarnie, kupców, muzyków. Rozczulali się nad pozbawieniem tych kategorii robotniczych środków do życia, jeżeli w karnawale nie będzie zabaw tanecznych. Próbowali nas przekonać, że żałobę nosi się po zmarłych, a przecież Polska nie jest nieboszczykiem, żyje i żyć będzie. Ale my znaliśmy się na farbowanych lisach i odpowiadaliśmy w takim samym sensie, w jakim dziś się mówi: „Bujać to my! Ale nie nas!”.
Żałoba rozpoczęła się 1 stycznia. Rząd narodowy wystąpił z całą energią przeciw niechcącym się do niej stosować. Skoro tylko policja nasza doniosła o zamierzonej gdzieś zabawie, wysyłano tam odezwę, zatytułowaną „Rodacy!” i tłumaczącą powody obchodzenia żałoby. O ile ta nie skutkowała, wybijaliśmy szyby w mieszkaniu bawiących się osób. Wystarczyło, gdy to się, z całą precyzją, stało w kilkunastu mieszkaniach we Lwowie. Więcej zabaw nie urządzano. Nie obeszło się jednak bez ofiar. Dwaj koledzy, Kazik Szczepański i Adam Cehak, dowiedziawszy się o projektowanym balu u arcyksięcia Leopolda Salwatora, wysłali mu list z pogróżkami, zapowiadający wysadzenie w powietrze sali balowej. Ostrzeżenia listowne w sprawie tego balu otrzymali prezydent sądu Simonowicz i dyrektor policji Krzaczkowski. Jak się to stało, że o pisanie tych listów zostali akurat oni oskarżeni, nie wiem. Faktem jest, że Szczepański został zamknięty. Proces odbył się 25 sierpnia 1893 roku. Oskarżenie, oparte wyłącznie na zeznaniach zaprzysiężonych rzeczoznawców pisma, nie utrzymało się i obwinieni autorzy tych listów zostali przez zwykły trybunał uwolnieni. Ale co Szczepański przesiedział, to przesiedział. Nawiasem powiedziawszy, arcyksiążęta mieszkający w Galicji nie bardzo imponowali ogółowi. Chyba stańczykom. Opowiadał mi kolega Leon Wachholz, że do połogu arcyksiężnej w Krakowie zaproszony został prof. uniwersytetu dr Madurowicz, sławny w swoim czasie ginekolog. Gdy się zjawił w pałacu, zwrócił mu ochmistrz uwagę, że wedle obowiązującej etykiety dworskiej należało mu przybyć we fraku. Madurowicz, bez słowa, wrócił do domu i posłał do pałacu swój frak z listem, że „pan ochmistrz zorientował go, iż nie on jest potrzebny tylko jego frak”. Arcyksiążę musiał sam jeździć do starego profesora, by go przebłagać i uzyskać jego pomoc.
Narzucenie żałoby zobrazuję jeszcze przez jeden epizod, w którym wziąłem czynny udział. Tymczasem wracam do innych uchwał wiecu.
Sprawa uniwersytetu robotniczego była wśród uchwał wiecowych odblaskiem dyskusji i polemik toczonych między nami a lwowskim obozem socjalistycznym. Próbowaliśmy, tj. ja uporczywie próbowałem urzeczywistnić ten punkt programu. Opracowałem plan wykładów popularnych z dziedziny socjologii, ekonomii i nauk przyrodniczych. W Bratniej Pomocy streszczono i powielono dzieło E. Haeckla Dzieje utworzenia przyrody jako pierwsze z zapowiedzianych streszczeń. Na tym się to wydawnictwo skończyło, bo instytucja wówczas nie powstała. Zwróciłem się do pana Tadeusza Romanowicza, wodza demokratów, z propozycją firmowania, względnie poparcia uniwersytetu robotniczego, który młodzież zorganizuje. Odmówił, powołując się na to, że skoro byt, niedawno, bo przed półtora rokiem, założonego Towarzystwa Szkoły Ludowej nie jest jeszcze zapewniony, nie można zaczynać drugiej imprezy o wiele trudniejszej do urzeczywistnienia. W zasadzie myśl stworzenia takiej instytucji bardzo mu się podoba, chociaż nasze poczynania uważa za niepoważne, jako że czyni je młodzież jeszcze ucząca się. Wyprawa moja, w tej samej sprawie, do pana Jana Gwalberta Pawlikowskiego również skończyła się niepowodzeniem. Wręcz mi oświadczył, że nie wyobraża sobie, w jaki sposób można popularnie wykładać ekonomię społeczną szerokim masom robotniczym.
Druga próba, czyniona w dwa lata później, bo w końcu 1895 r. (dawna tajna organizacja już wtedy nie istniała) przeze mnie wspólnie z inżynierami departamentu drogowego Wydziału Krajowego, Libańskim Edmundem i Czajkowskim Mikołajem, również się nie powiodła. Towarzystwo Politechniczne, do którego zwróciliśmy się z prośbą o firmę i o pomoc odmówiło nam i jednej, i drugiej. Dopiero w pięć lat po uchwale wiecu, w roku 1897 powstał we Lwowie Uniwersytet Ludowy im. A. Mickiewicza. Ja byłem jednym z nielicznych, a może jedynym, który na ten cel przesłał pieniądze zebrane w stulecie urodzin wieszcza w Skale nad Zbruczem.
Natomiast młodzież poparła energicznie i skutecznie Towarzystwo Szkoły Ludowej. Pozakładane koła młodzieży tego Towarzystwa popularyzowały jego ideę w najdalszych zakątkach kraju.
Nie bez rezultatu pozostała wszczęta przez nas w tym roku akcja popierania przemysłu krajowego. Wśród młodzieży uniwersyteckiej i lechickiej powstały koła handlowe dostarczające kolegom potrzebnych, a wyrabianych w kraju, towarów. W swoim czasie, w latach siedemdziesiątych, rozwinął się w Galicji ruch spółdzielczy wprawdzie dość szybko, ale tylko po to, by po kilkunastoletnim rozwoju, opanowany ostatecznie przez złodziei, doszczętnie zbankrutować. W tym czasie prawie całkiem go nie było. Te koła handlowe, powstałe w roku żałoby, stały się surogatami spółdzielni. Z biegiem czasu poprzemieniały się istotnie w spółdzielnie. Zresztą Wystawa Krajowa w 1894 r. niepomiernie rozszerzyła i pogłębiła podjęte przez nas hasło popierania swojskiego przemysłu.
Uchwała wiecu stworzenia pisma młodzieżowego została natychmiast wykonaną. Dawno już organizacja postanowiła wydawnictwo swego własnego, jawnego organu. Materialną podstawę, przez odpowiednią reklamę, miał dać wiec. Istotnie powstał dwutygodnik „Życie”. Bardzo nieśmiało brałem się przed 47 laty do publicystyki, do współpracy w tym piśmie. Początkowo wszystkie moje notatki i artykuły były konfiskowane. Po 46 latach też. Redaktorem odpowiedzialnym, administratorem, duszą pisma był zecer Antoni Cybański, strasznie sympatyczny obywatel. Akademik, zapalony historyk, Jarmulski Adam (przedwcześnie zmarły) był jednym z bardzo czynnych i dla mnie bardzo sympatycznych współpracowników. Redakcja i administracja pisma mieściły się w parterowym domku przy ul. Żulińskiego (Łyczaków), który miał drugie wyjście na ul. Rzeźbiarską. Każdy numer „Życia” był z reguły konfiskowany, więc to drugie wyjście służyło do wynoszenia skonfiskowanego nakładu na miasto. Prawie nigdy się nie zdarzyło, by policja zabrała nam więcej niż kilkanaście egzemplarzy. Artykuły pisali, poza wymienionymi, Błażek, Szendorowicz, Reiter i Cehak. Pamiętam, że popełniłem wielką kobyłę ciągnącą się przez dwa numery „Życia”, w której polemizowałem bardzo niewinnie i nieudolnie z pamfletem politycznym St. Tarnowskiego Z doświadczeń i rozmyślań. Dziś widzę całą naiwność, ale wtedy…?
Wracam do eposu z czasów żałoby narodowej. Dochodziły nas słuchy, że przygotowuje się wszystko do zwichnięcia żałoby. Nasza manifestacja nie była na rękę sferom rządowym. Na razie zaczęła się krzątanina celem zorganizowania na Sylwestra, a właściwie na Nowy Rok, dwóch balów publicznych w Gwieździe i w Kasynie miejskim.