Michał Przeperski – „Dziki Wschód. Transformacja po polsku 1986–1993” – recenzja i ocena
Michał Przeperski – „Dziki Wschód. Transformacja po polsku 1986–1993” – recenzja i ocena
Książka ma charakter popularnonaukowy, co jednak nie zwalnia jej z pewnej konsekwencji i systematyczności. Zacznę zatem od perspektywy obranej przez Przeperskiego. Jak deklaruje Autor w Prologu, chodzi o „wyłowienie kluczowych doświadczeń transformacji” Polek i Polaków w duchu historii społecznej (s. 13). Rozumiem to jako konsekwentne spojrzenie na zmiany oczami zwykłych ludzi, o to, kiedy i jak ją dostrzegli, jak ją nazwali, czy czuli się jej częścią i współtwórcą, czy też spadła na nich niczym plaga egipska. Pod tym względem spora część książki jest konsekwentnie prowadzona i trzyma się tej perspektywy, zarówno w rozdziałach dotyczących życia codziennego w latach 80., wyobrażeń przyszłości tego okresu oraz zmian aspiracyjnych.
Niemniej wbrew tej programowej deklaracji początek książki wpisuje się po prostu w historię polityczną. Tak wygląda cały rozdział I „Mogło być inaczej”, który wprowadza czysto polityczny kontekst dotyczący historii systemu Związku Sowieckiego, wyboru i konsekwencji Michaiła Gorbaczowa na genseka Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, a także dynamikę polskiego systemu politycznego całych lat osiemdziesiątych. Michał Przeperski podsumowuje go tak: „Transformacji bez zmian politycznych by nie było” (s. 67). Tyle że cała ta część niemal zupełnie nie dotyczy „kluczowych doświadczeń” Polaków. Przykładowo, co Polacy myśleli o Gorbaczowie? Czy w ogóle go dostrzegli w 1986 roku? A może dopiero po cokolwiek błazeńskim występie Andrzeja Rosiewicza z piosenką „Wieje wiosna ze Wschodu” na dziedzińcu Wawelu w lipcu 1988 roku, zresztą w obecności samego Gorbaczowa i jego małżonki?
Książka proponuje nieoczywiste cezury, rozpinając narrację na okres 1986-1993. To dobrze, że Autor wychodzi poza cliché i nie czytamy po raz kolejny o cudzie 1989 roku. Jest tu zresztą konsekwentny – w innych swoich tekstach stricte naukowych proponował już wyjście poza te utarte schematy. Szkoda jednak, że poskąpił Przeperski czytelnikowi nieco bardziej pogłębionych wyjaśnień, co takiego wiązało się z owym 1986 i 1993 rokiem. W „Prologu” trochę od niechcenia jest rzuconych kilka faktów. Rok 1986: początek gorbaczowowskiej pierestrojki, załamanie nastrojów społecznych, katastrofa w Czarnobylu. Rok 1993: wyjście wojsk rosyjskich z Polski, wprowadzenie podatku VAT. To trochę mało, a ponadto słabo lub w ogóle nie wpisuje się w historię społeczną. Przypomnę tu Gorbaczowa jako problematycznego bohatera polskiej zbiorowej wyobraźni w 1986 roku. Przy czym obie te daty są do wybronienia. Przykładowo, szok wygranych wyborów przez postkomunistów w 1993 roku to nie tylko odreagowanie bolesnych konsekwencji planu Balcerowicza. Był to także wyraz niezgody na czysto technokratyczny, imitatorsko-modernizacyjny język komunikacji elit politycznych ze społeczeństwem, które pamiętało jeszcze doskonale godnościowy język „Solidarności”.
Słowa krytyki wymaga także tytułowa metafora. Autor nigdzie się z niej nie tłumaczy, a kiedy do niej wraca w różnych częściach książki, to raczej w trybie swoistej przypominajki-wytrycha: Czytelniku, czytasz o Dzikim Wschodzie. Biorę ten tytuł na poważnie i jeśli mam dzięki niemu dojrzeć coś nowego, dotąd słabo artykułowanego, to co by to było? Czy tytułowa dzikość odnosi się do przezwyciężonego stanu barbarzyństwa i brutalności? Tak sugerowałby częściowo jeden podrozdział ostatniej części książki („Opuszczając Dziki Wschód”). Ale to chyba nie załatwia sprawy, bo równie dobrze mógłbym pomyśleć także o ostatecznym wyjściu ze świata po-sowieckiego i włączeniu Polski w globalny obieg gospodarki. A może inaczej: powinienem pójść tropem wyraźnie narzucającej się analogii z Dzikim Zachodem? Ale tu znów więcej pytań niż odpowiedzi; pomyślmy choćby, kto w tym układzie odgrywał rolę Indian Wschodu? Czy zostaliśmy skolonizowani przez Zachód? Podbici, przykładowo, przez tzw. brygady Marriotta (Przeperski wspomina o nich), czyli młodych neoliberalnych menedżerów z USA, którzy przyjeżdżali do Polski na początku lat dziewięćdziesiątych i byli traktowani przez polskie elity jak gwiazdy rocka?
W pejzażu społecznych doświadczeń z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych z niejasnych względów brakuje w Dzikim Wschodzie ważnych postaci i wydarzeń. Czytelnik nie znajdzie nawet wzmianki o Anatoliju Kaszpirowskim. Ów hipnotyzer i uzdrowiciel pod koniec 1989 roku pojawił się w Polsce znikąd, dostał swój cykliczny program telewizyjny („Teleklinika doktora Anatolija Kaszpirowskiego”, emitowany do września 1992 roku), a w 1990 roku przyciągał przed telewizory niemal 60% dorosłych Polaków. Zresztą Polacy masowo lgnęli do uzdrowicieli i bioenergoterapeutów już wcześniej – Kaszpirowski wykorzystuje tylko świetnie przygotowany grunt społeczny, a także przychylność telewizji i (last but not least) Kościoła katolickiego. A popularność zarówno Kaszpirowskiego, jak i jego poprzedników, ujawnia nie tylko skalę zmęczenia, utrapień i nadziei polskiego społeczeństwa, ale także jego dziwnie synkretyczną twarz, gładko łączącą uniwersum chrześcijańskie z dość egzotycznymi elementami duchowości, ezoteryki i radiestezji. Z kolei katastrofa w Czarnobylu pojawiła się tylko sygnalnie, jako jeden z chronologicznych punktów odniesienia we wstępie i jako ilustracja postępującej fasadowości państwa w drugiej połowie lat osiemdziesiątych (problem cenzury). A było to przecież masowe doświadczenie społeczne: dla dzieci w postaci niezrozumiałego obowiązku wypicia dawki płynu Lugola (wstrętnego w smaku; zużyto wtedy 18,5 mln dawek tego specyfiku!), dla dorosłych jako źródło nowego lęku płynącego ze Związku Sowieckiego, który był groźny nie tylko jako militarna despotia, ale także jako niesprawne państwo niezdolne do kontrolowania własnej infrastruktury atomowej. Tu chętnie poczytałbym o codziennych rozmowach, o natrętnych narracjach związanych z zagrożeniami spożywaniem mleka i tajemniczych śmierciach, które składano na karb radioaktywnej chmury.
Nie znajdę w Dzikim Wschodzie niczego o „rewolucji” VHS (pisze o niej Olga Drenda w swojej Duchologii), która poprzez bazarowe sieci dystrybucji tworzyła niezależny obieg filmów (sporo pornografii i filmów akcji klasy B, C i D), napędzała aspiracje konsumenckie (posiadanie magnetowidu lub choćby odtwarzacza) i wymuszała zaskakujące formy adaptacji świata oficjalnych instytucji (biletowane seanse z magnetowidów w domach kultury – tak obejrzałem film „Rambo”!). Obok dokonywała się druga „rewolucja”, która dzięki względnie tanim i łatwym w obsłudze keyboardom i syntezatorom dała olbrzymi impuls twórcom muzyki dyskotekowo-biesiadnej, dopiero później nazwanej disco polo. Obie te „rewolucje” wytworzyły niezależny obieg kulturowy, który działał niezależnie nie tylko od urzędu cenzorskiego, ale i kryteriów inteligenckiego smaku.
Zastanowiłbym się także nad uwzględnieniem środowisk antysystemowych i kultury niezależnej, które stworzyły w przestrzeni społecznej własny unikalny i cokolwiek surrealistyczny świat. Takich wysepek społecznej alternatywy, które funkcjonowały zarówno poza oficjalnym systemem, a także bez związków z opozycją polityczną i Kościołem katolickim było przecież w drugiej połowie lat osiemdziesiątych całkiem sporo. Pierwsze samonarzucające się tropy dotyczyłyby środowiska Totartu czy Pomarańczowej Alternatywy z jednej strony, a anarchistów z drugiej (ci zresztą weszli w lata dziewięćdziesiąte).
Są wreszcie w książce fragmenty, które są raczej zapoznane, wyartykułowane, ale słabo wyeksplorowane. Tak wygląda m.in. rozdział „Po co wam wolność?”, który w dużej mierze opiera się na relacji dziennikarza pracującego na przełomie lat omawianych dekad w prasie tarnowskiej i krakowskiej. Tyle że dylematy politycznej, gospodarczej i obyczajowej wolności były dużo bardziej różnorodne od tego, co z perspektywy zmieniającego się dziennikarstwa miał do powiedzenia rozmówca Przeperskiego. Przykładowo, w Dzikim Wschodzie nie ma nawet śladu po pielgrzymkach papieskich z 1987 i 1991 roku. A odbiór papieża podczas IV pielgrzymki, zaskakująco chłodny i krytyczny, zasługiwałby na jakiś komentarz obserwatora wrażliwego na zmianę mentalną. Dlaczego homilie skupione na 10 przykazaniach nagle stały się passe dla polskiego społeczeństwa? Czy świat przeżywanej (jeszcze nie gorzkiej) wolności właśnie rozjechał się z chrześcijańskim uniwersum? Nawiasem rzecz biorąc, książka w zasadzie milczy o polskim Kościele katolickim, i tym hierarchicznym, i tym wspólnotowym. Brakuje też odniesień do religijności i szerzej – życia duchowego Polaków.
Propozycja Michała Przeperskiego kreśli wizję transformacji, która co najwyżej punktowo była bolesna, ale zasadniczo pozostaje optymistyczna. Nie ma w książce ani jednej relacji wskazującej na wyraźnie traumatyczne doświadczenie transformacji, taką jak je znamy częściowo choćby z Cięć Joanny Wawrzyniak. Po części wynika to z faktu, że mało tu perspektywy chłopsko-robotniczej. Autor co prawda celnie zauważa klasowość dyskursu transformacji początku lat dziewięćdziesiątych odmieniającego klasę średnią przez wszystkie przypadki (s. 338–348), ale co z doświadczeniami likwidowanych lub prywatyzowanych zakładów pracy? Z pracownikami PGR? Kiedy czytamy o wałbrzyskich bieda-szybach (s. 357–358), to widzimy je oczami ówczesnej licealistki, w zasadzie w ogóle nie rozumiejącej położenia mijanych na ulicy górników i ex-górników.
Nie mogę nie docenić rozmachu i ambitnej próby ukazania złożonego procesu, która w przystępnej dla niewyrobionego czytelnika formie i kompaktowej objętości pokazuje paletę doświadczeń społecznych związanych z transformacją. W zasadzie nie ma na rynku szeroko rozumianej polskiej historiografii podobnej pozycji. Doceniam, że Michał Przeperski umiejętnie wykorzystuje tropy pojęciowe i teoretyczne wypracowane w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych przez polskich socjologów i antropologów, w tym i takich o niesłusznie dziś zapomnianych nazwiskach (m.in. Winicjusza Narojka). Narracja jest poprowadzona dość dobrym językiem, Przeperski zgrabnie wplótł w nie tropy muzyczne.
Książka jednak ze względu na wyróżnione przeze mnie słabości nie może być uznana za publikację świetną. Jest propozycją dobrą, nieźle napisaną i odważną biorąc pod uwagę obszar tematyczny. Jest w niej także trochę niedociągnięć, koncepcyjnie wydaje się niedopracowana i są w niej niezrozumiałe przemilczenia. Życzę sobie Autora zobaczyć w programowo podobnej i jakościowo mistrzowskiej formie. Może zechce nam opowiedzieć o latach dziewięćdziesiątych?