Obrońca Tobruku: Miałem życie inne niż normalne
„Byliśmy bardzo szanowani”
[od 1934 do końca 1938 r. Tadeusz Maj służył w Korpusie Ochrony Pogranicza, od grudnia 1936 r. był dowódcą strażnicy (w stopniu kaprala) w miejscowości Stajki, na trójstyku granic Polski, Łotwy i Rosji. Miał pod sobą 17 żołnierzy oraz kucharza.] Granica z Łotwą na Dźwinie była spokojna i bezpieczna, natomiast do Rosji szedł przemyt. Naszym zadaniem była jednak nie tylko ochrona granicy, ale i współpraca z ludnością cywilną północno-wschodniej Polski, która była zresztą bardzo wobec nas uczciwa. Podoficerowie z kawalerii uczyli zatem jak podkuwać konie i jak je pielęgnować, my, podoficerowie z piechoty, prowadziliśmy ćwiczenia w hufcach strzeleckich i lekcje przysposobienia wojskowego. Współpracowaliśmy z nauczycielami przy organizacji różnego rodzaju widowisk, jasełek. Byliśmy bardzo szanowani. Nie było chrzcin czy ślubów, gdzie nie byłoby zaproszonych trzech najważniejszych ludzi: dowódcy strażnicy, komendanta policji i sołtysa. Do tego stopnia żyliśmy z nimi w zgodzie, że gdy przejadło nam się w strażnicy mięso np. wołowe, oddawaliśmy je chłopom, a oni w zamian hodowali nam wieprza.
W węgierskiej niewoli
[W sierpniu 1939 r. T. Maj otrzymał skierowanie do 16. Pułku Piechoty w Tarnowie, który wchodził w skład armii „Karpaty”. 19 września jego batalion przekroczył granicę węgierską i został internowany.]
Granicę przeszliśmy dlatego, że powiedziano nam, że Węgrzy dają nam pas 25. kilometrów przy granicy żeby się przegrupować i wrócić do Polski walczyć przeciwko Niemcom. Tymczasem oni nas rozbroili i wsadzili do obozu w Komaron nad Dunajem, blisko granicy czechosłowackiej. Było nas tam 6 tys., ale liczba ta szybko malała. Naśmiewaliśmy się z Madziarów, że nie mogą nas upilnować. Żołnierze byli nam przychylni, oficerowie nie. Ja uciekłem w ten sposób: pracowaliśmy w obozie z dwoma kolegami, mierząc sznurkiem odległość od baraków przez bramę, którą otworzył nam wartownik, do znajdującego się nieopodal parku. Ja udawałem, że zapisuję, a oni mierzyli. Doszliśmy tak do środka parku, gdzie żołnierz nas nie widział i w nogi.
Trzeba było jednak mieć pieniądze i cywilne ubranie, po które musiałem wrócić. Pomogła mi pani Cieślik, Polka pracująca w kuchni obozu. Dwa dni przesiedziałem w piecu i gdy miałem już ubranie, przez dziurę w płocie wydostałem się na zewnątrz. Madziarzy wiedzieli o tych dziurach, ale nie przywiązywali do nich większej wagi.
Wiedzieliśmy, żeby ubierać się w strój typowo węgierski: czarną, zapinaną na klapy kurtkę i ciemnozielony kapelusz z piórkiem. Bilet kupiły mi prostytutki, opłacone przez konsulat do pomocy uciekającym. Zaprowadziły mnie na stację, powiedziały żebym usiadł w kącie przedziału, zdjął kurtkę i przykrył się nią, a w kieszeń wsadził węgierską gazetę i udawał, że śpię. W pociągach była kontrola, ale sprawdzano tylko podejrzanych, a ja wyglądałem jak Węgier. Tak dostałem się do Budapesztu, gdzie tramwajem pojechałem do konsulatu. Na warcie przed bramą stał żołnierz, ale zrobiłem szybko dwa skoki i wpadłem do środka, a on się tylko śmiał.
Zgłosiłem się do tzw. „oddziału kulturalnego”, czyli kurierskiego. Sześć razy przechodziłem na nartach do Polski. Tam spotkałem słynnych kurierów tatrzańskich: Marusarzów i Bronka Czecha. Oni przechodzili przez Tatry w rejonie Brzeska, Bochni do Krakowa a czasem nawet do Tarnowa. Tam np. Helena Marusarzówna została aresztowana przez Niemców i rozstrzelana. Ja byłem ten „mniej ważny”, bo przenosiłem tylko walutę dla polskiego podziemia, w rejonie Rafajłowej, Zielonej, Nadwórnej na tereny okupowane przez Sowietów. Kiedy szósty raz wracałem na Węgry, postrzelił mnie rosyjski patrol. Trzy tygodnie leżałem w szpitalu, potem dostałem paszport i miałem jechać do Francji ale zachorowałem na żółtaczkę. Sześć tygodni opiekowali się mną Polacy, w obozie przejściowym. Tymczasem Włochy włączyły się do wojny i nie przepuszczały już Polaków do Francji, dlatego pojechałem przez Jugosławię, Grecję i Turcję do Syrii, gdzie tworzyła się Brygada Karpacka.
„Żydzi też nas lubili”
To był czerwiec 1940. Obóz mieliśmy w Homs, takim małym miasteczku na pustyni. Francja poddała się Niemcom i chcieli nas internować, ale na miejscu był tylko jeden batalion francuski, więc płk. Kopański wydał rozkaz zajęcia dwóch pociągów. Kilku Polaków z batalionu francuskiego przyłączyło się do nas i dojechaliśmy do brytyjskiej Palestyny. Obóz rozbiliśmy niedaleko Emaus i rozpoczęliśmy przeszkolenie i przemundurowanie na ubiór brytyjski.
Nastroje w brygadzie były bardzo dobre. Zresztą Żydzi też nas lubili. My, czyli II. batalion, poszliśmy w Tel Avivie na strzelnicę. Amunicji mieliśmy dużo, a wyniki były dobre, dlatego oświadczono nam, że będziemy maszerować przez miasto. Nie znaliśmy go, a że nie dostawaliśmy wtedy przepustek, był to dla nas wielki zaszczyt. Prowadził nas zastępca dowódcy baonu, kapitan Koziar, weteran pierwszej wojny światowej, z Virtuti Militari. Za nim adiutant, a następnie dowódca naszej czwartej kompani, porucznik Chrapkiewicz. W pewnym momencie zaczęliśmy śpiewać jakąś piosenkę, bodajże „Wojenko, wojenko...”, a ludność cywilna wybiegła ze wszystkich restauracji i hoteli i zmieszała się z nami tak, że gdy dowódca obejrzał się, zobaczył za sobą tłum ludzi. Cywile, w większości Żydzi z Polski, zaprosili nas do restauracji, chcąc nas ugościć, więc dowódca dał nam dwie godziny wolnego na zapoznanie się z nimi. Mój kolega podoficer z Nowego Targu spotkał pochodzącą stamtąd Żydówkę, która opowiadała jak mimo konfliktu z endekami dobrze jej się w Polsce żyło.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Szczury Tobruku
Brygada miała być skierowana na Cypr i do tego nas przygotowywano, ale w ostatniej chwili przerzucono nas przez Aleksandrię do Tobruku. Tam walczyli już Australijczycy i Hindusi. To było 21 sierpnia 1941 roku.
Obsadzaliśmy tzw. Oko – wysuniętą placówkę, odległą o 1200 m. od naszych głównych pozycji i 600 m. od Niemców. Stąd najczęściej wychodziły patrole idące na przedpole, gdyż było stąd najbliżej do wroga. Byłem dowódcą drużyny w 4-tej kompanii w stopniu kaprala. Dowodziłem osiemnastoma żołnierzami. Moim zastępcą był plutonowy1. Pewnego razu dowódca kompanii zawołał mnie do namiotu i powiedział, że ma problem: miały być przyznane pierwsze od dwóch lat awanse, ale tylko po jednym na pluton. W moim plutonie było dwóch kandydatów: ja i kpr. Waliczek. Powiedziałem, że zrzekam się awansu na rzecz Waliczka, bo on miał już 47 lat i służył w pierwszej wojnie światowej. Porucznik ucieszył się i zrobił go plutonowym i jednocześnie moim zastępcą. Potem zginął. Wyleciał na minie, kiedy wchodziliśmy na wzgórze Medauer. Niemcy i Włosi mieli tam betonowe schrony, do których dojście było zaminowane. Nasi saperzy rozminowali wąskie przejścia. Pozostały jednak miny powiązane drutami. Jeśli o któryś z nich się zahaczyło, mina wyskakiwała na metr wysokości i wtedy wybuchała. Ja prowadziłem grupę, kpr. Waliczek szedł za mną i osłonił mnie swoim ciałem. Zawadził nogą o minę, która wyskoczyła za jego plecami i wybuchła. Kiedy usłyszałem wybuch doskoczyłem do niego, zdążyłem położyć go sobie na kolanach, ale całe jego wnętrzności już wypłynęły na zewnątrz i zmarł mi na kolanach...
Byliśmy bardzo dobrze uzbrojeni. Mieliśmy m.in. sześć pistoletów maszynowych, cztery ciężkie i cztery lekkie karabiny maszynowe i dwa działka pancerne. Gdyby nas zaatakowano, mieliśmy małe szanse na pomoc z tyłu, dlatego potrzebowaliśmy silnego uzbrojenia. Kiedy Niemcy strzelali do nas, obserwowaliśmy przez lornetkę skąd unosi się kurz, czyli skąd prowadzony jest ogień. Tam wycelowywaliśmy nasze karabiny maszynowe, wstrzeliwaliśmy się, zamykaliśmy ustawienie i w nocy mogliśmy strzelać na ślepo. Było takie niepisane prawo: codziennie od zmierzchu do 10:30 w nocy wstrzymywano po obu stronach ogień, bo w tym czasie dowożono zaopatrzenie. Szanowaliśmy to i my i oni. Ale równo o 10:30 oni zawsze otwierali do nas ogień.
Kiedyś o 10:25 dostałem informację, że na moim odcinku pojawił się patrol niemiecki. Natychmiast zadzwoniłem do mojego dowódcy, który kazał wysłać kogoś do podsłuchu (zamaskowanej jamy w ziemi leżącej 300 metrów od linii niemieckiej, gdzie 24 godziny na dobę siedziało dwóch żołnierzy, którzy obserwowali przedpole), by dowiedzieć się czy czegoś stamtąd nie widziało. Nie chciałem nikogo wyznaczać, gdyż za cztery minuty miała skończyć się cisza na froncie i byłaby to pewna śmierć – jedyna ścieżka przez pole minowe była wręcz zrąbana od ostrzału i mysz nie mogła się tamtędy prześlizgnąć niezauważona. Ochotników nie było, dlatego jako dowódca poszedłem sam. Pobiegłem szybko do tego podsłuchu, posiedziałem może minutę, ale w międzyczasie minęła 10:30. Jeszcze nie strzelali, więc postanowiłem wracać. Byłem cały spocony, bo wiedziałem, że gdy zaczną strzelać, to już po mnie. Biegłem i wydawało mi się, że robię to strasznie powoli, że sekundy trwają wieki, serce biło mi jak szalone. Jeszcze 100 metrów, jeszcze 50, jeszcze 20 i wskoczyłem do swego okopu – było prawie sześć minut po 10:30 i wtedy Niemcy otworzyli ogień. A kiedy biegłem, moi żołnierze byli na pozycjach gotowi do osłaniania mnie. Następnego dnia na Oku pojawił się z wizytacją dowódca batalionu i szef sztabu brygady. Dowódca batalionu poklepał mnie po ramieniu i powiedział do mnie „Słyszeliśmy coście wczoraj wyczynili. Będziemy o tym pamiętać”.
Nie jestem fanatykiem religijnym, ale jestem wierzący i całe moje życie noszę na szyi szkaplerz Matki Boskiej i wierzę w to, że ona mnie ocaliła. Przecież przez 111 dni oblężenia Niemcy nie zaczęli strzelać później, a wtedy się spóźnili! Później mój zastępca wyleciał na minie... Gdyby mnie nie osłonił, ja bym dostał. Miałem życie inne niż normalne. Coś było źle, albo dobrze, ale nigdy tak normalnie.
„Piwo było ciepłe...”
Pozycje odbieraliśmy od Australijczyków. W połowie drogi między ich stanowiskami a Niemcami był ustęp. Ktoś go tam kiedyś wybudował i tak został. Jeden z Australijczyków przypiął sobie na hełmie białą chusteczkę i bez karabinu, z rękoma do góry poszedł do tego sracza. I Niemcy przestali strzelać! Facet posiedział tam kilka minut i wrócił z powrotem. Śmiechu było co nie miara. Tymczasem po dziesięciu minutach jeden z Niemców zrobił to samo! Też przypiął do hełmu chustkę, podniósł ręce do góry i poszedł do tego wychodka. No to myśmy też przestali strzelać! Wojna wojną, a człowiek musi…<śmiech>
Australijczycy o wszystko się zakładali. Mieliśmy puszki z proszkiem od pcheł, bo było ich od jasnej cholery. Ale ten proszek był tak stary, że gdy posypało się koc czy swoją dziurę, to pchły tak omdlewały ale po dwóch godzinach się budziły i jeszcze bardziej gryzły. Australijczycy zakładali się, kto zestrzeli z Thompsona najwięcej takich ustawionych w rzędzie puszek. Zakładano się najczęściej o jedną albo dwie butelki piwa, bo dowożono nam je sanitarką. Co dwa-trzy tygodnie dostawaliśmy, dwie a czasem trzy butelki piwa i paczkę papierosów. Tylko, że to piwo było ciepłe... A Australijczycy zabierali nam nasze furażerki i dawali nam swoje kapelusze. Na przepustce w Tel Avivie zawsze chodzili pijani. No, ale im wypłacano o wiele więcej od nas.
Polecamy e-book: „Polowanie na stalowe słonie. Karabiny przeciwpancerne 1917 – 1945”
Pod Gazalą
W Tobruku byliśmy do 10 grudnia tego roku. Anglicy uderzyli wtedy od Marsa Matruh w Egipcie na oblegającego nas Rommla i jego Afrika Korps. Niemcy szykowali się do generalnego szturmu, ale wywiad angielski się o tym dowiedział i gdy szturm miał się rozpocząć 9 grudnia, oni uderzyli 6. Niemcy uciekli, a myśmy wyszli z Tobruku 10 grudnia i dalej nacieraliśmy. 15 grudnia dotarliśmy pod Gazalę. Niemcy już stamtąd uciekli i zostawili tam Włochów. Tam miały miejsce najcięższe walki jakie stoczyła Brygada Karpacka. Ci dranie Włosi, kiedy byliśmy może 600 metrów od nich, wystawili białe płachty, pokazując, że się poddają, więc zamiast prowadzić natarcie tośmy szli. Zbliżyliśmy się na jakieś 200 metrów i wtedy te skur**syny otworzyły ogień. My natychmiast padliśmy i ukryliśmy się za kamieniami. Ja dostałem odłamkiem z moździerza, którego pocisk wybuchł jakieś trzy metry ode mnie. Od razu podbiegli do mnie sanitariusze, zabrali mnie na nosze, zdążyłem tylko krzyknąć do zastępcy „Prowadź dalej!” i zabrali mnie do sanitarki i do Tobruku. Tam leżałem jakieś 6 tygodni. Nie wróciłem już do swojego oddziału, ale zostałem wysłany do Gazy.
„A tak chciałem być myśliwcem!”
[Po tych wydarzeniach T. Maj postanowił spełnić swe dawne marzenie i gdy tylko nadarzyła się po temu okazja, zgłosił się do lotnictwa. Po licznych perypetiach (m.in. przebytej malarii i podróży dookoła Afryki na statku ściganym przez japońskie łodzie podwodne), dotarł w drugiej połowie 1943 roku do Anglii, gdzie miał przejść przeszkolenie na pilota.]
Rozpocząłem kurs pilotażu, ale zrobiłem tylko pierwszą jego połowę. Miałem rozpocząć drugą, jako pilot myśliwca, ale zostałem uziemiony na 3 miesiące przez lekarza. Po przyjeździe do Anglii poradzono mi, bym nie mówił nic o tym, że chorowałem na malarię, bo czeka mnie 6 tygodni kwarantanny w szpitalu. Zdążyłem wylatać 70 godzin, gdy wezwał mnie lekarz, major Oko. Okazało się, że dotarły moje dokumenty z Suezu i zostałem uziemiony „za karę” na trzy miesiące. Trafiłem do szpitala, a po powrocie nie mogłem już latać, więc zrobili mnie żandarmem. Tylko dzięki pomocy instruktora udało mi się dalej trenować. Po tych trzech miesiącach dowiedziałem się, że zostałem odwieszony, ale nie będę kończył pilotażu, mimo iż byłem jednym z lepszych uczniów, robiłem akrobacje. Było już lato 1944 roku i piloci nie byli tak potrzebni, w przeciwieństwie do radionawigatorów, do załóg bombowców.
Szkolenie trwało prawie rok: 4 miesiące radiooperatorki, 6 miesięcy w angielskiej szkole radionawigacji i trzy tygodnie szkolenia radarowego. Ale kto wtedy wiedział, że wojna się skończy? Kiedy moja nauka dobiegła końca, Niemcy skapitulowały. Ale to i tak dobrze, bo Ci, którzy robili szkołę pilotażu nie zdążyli jej skończyć i nie dostali awansów na sierżanta, a myśmy się jeszcze na to załapali. Zrobiłem tylko 6 lotów jako radionawigator na Lancasterach w Dywizjonie 300: dwa do Mediolanu, bo woziliśmy wtedy wyższych oficerów z II Korpusu, dwa do Brukseli i dwa do Frankfurtu – tam woziliśmy żywność. A tak chciałem być myśliwcem! Już po wojnie spotkałem kolegę, płk. Kołaczkowskiego, który powiedział: „Podziękuj Bogu, że nie zostałeś pilotem myśliwca. Młodzi piloci bez doświadczenia byli przydzielani do dywizjonów i od razu ginęli”.
Kiedy byliśmy na szkole pilotażu, przylecieli do nas na spitfire’ach Horbaczewski, nazywany też „Dziubkiem” i Skalski i pokazali nam walkę powietrzną. Tego nie wolno było robić, więc dowódca bazy wydał rozkaz aresztowania ich kiedy wylądują. Skalski zawsze chodził ubrany nieprzepisowo, z podwiniętymi rękawami i rozpiętym kołnierzem, natomiast Horbaczewski miał na sobie strój wyjściowy, bo przyleciał do swojej narzeczonej. Anglicy ich aresztowali i poprowadzili do dowódcy bazy. I ten pułkownik poznał Skalskiego, zasalutował mu, choć Polak był wówczas jedynie majorem, powiedział „I’m sorry sir!” i natychmiast ich zwolnił.
Pod angielskim niebem
Anglia w porównaniu do tego co było w Brygadzie Karpackiej to niebo i ziemia. Na Wyspach mieliśmy swoje piżamy, sześć koszul, sześć krawatów, dwie pary butów… Pierwsze sześć tygodni mieszkaliśmy w domach prywatnych, z cywilami – ich rząd im za to płacił. Anglicy podczas wojny lubili śpiewać i tańczyć. Dwa razy dziennie tańczyłem: dwie godziny w południe i trzy godziny wieczorem.
Wojna skończyła się w 1945 roku, a w armii byliśmy do 1948 roku, ale już dwa lata wcześniej, żeby się nas pozbyć, utworzono tzw. Korpus Przygotowania i Rozmieszczenia. Dalej byliśmy w wojsku, braliśmy żołd, nie lataliśmy, ale chodziliśmy w mundurach i organizowano nam różne szkolenia, np. uczono nas robić puderniczki z plastiku albo pisać na maszynie. Ten drugi kurs szybko się skończył, bo była nań tylko trójka chętnych. Siedziałem później bez pracy, a żona uczyła w szkole muzyki. Mieszkaliśmy prywatnie i dostawałem pieniądze za to, że nie jem i nie mieszkam w koszarach. Zarabialiśmy dobrze, tak więc gdy pojawiliśmy się w Chicago, mieliśmy 7 tysięcy dolarów.
Wyjazd do USA zorganizował i sponsorował RAF. Wsiadłem na statek „Queen Elizabeth” w mundurze, a w Nowym Jorku zszedłem ląd już jako cywil. Na miejscu czekał oficer, który nam, pięciu polskim lotnikom, wypłacił zapomogę wojenną, dał dokumenty pobytu i skierował na miejsce zamieszkania. Moja siostra przyrodnia mieszkała w Chicago, więc pojechałem właśnie tam. Pracy było wtedy pełno...