Max Hastings – „Wojna koreańska. Wielki konflikt 1950–1953” – recenzja i ocena
Max Hastings – „Wojna koreańska. Wielki konflikt 1950–1953” – recenzja i ocena
Podobnie jak jego książka o wojnie wietnamskiej, nie jest to klasyczna historia militarna. Nie znajdziemy tam szczegółowych opisów wojsk obu stron czy analizy każdej większej czy mniejszej bitwy. Jest to studium o dość przypadkowym konflikcie, do którego doprowadziło totalnie niezrozumienie jednej ze stron oraz ambicja i pewność siebie, połączona z bezkarnością drugiej.
Wojna koreańska jest dość nietypową wojną Stanów Zjednoczonych. To pierwszy militarny konflikt wojskowy od czasów Wojny 1812 Roku, którego USA nie wygrały w zdecydowany sposób. Efektem tego jest trwający do dziś rozejm, zawarty raptem 71 lat temu… Hastings starał się dotrzeć do istniejących ówcześnie relacji. Z oczywistych przyczyn archiwa sowieckie, chińskie, nie mówiąc już o północnokoreańskich były praktycznie poza zasięgiem. Autor postarał się zatem ratować rozmowami z uczestnikami – i to niekoniecznie tymi z pierwszego szeregu (zwłaszcza, że ci często zostawiali po sobie wspomnienia).
Celem takiego podejścia było między innymi nadanie „ludzkiego oblicza” suchym relacjom uczestników wydarzeń czy informacjom zawartym w dokumentach lub w istniejących już opracowaniach. W 1987 roku nie był to najbardziej opisywany konflikt w historii USA. Nie jest to przecież wojna secesyjna, nie jest to Wietnam, choć traumatyczne przeżycie konfliktu w Indochinach skierowało uwagę właśnie na ten rejon Azji.
Hastings, niczym reporter śledczy, stara się rozbić przyczyny wojny na czynniki pierwsze. Już od pierwszych kart jego książki widać, jak to Amerykanie zabrali się za budowę „demokratycznej” Korei z gracją słonia w składzie porcelany. Pamiętajmy, że od 1945 roku zaczęła narastać obawa (cokolwiek słuszna) przed wpływami komunistów czyli ZSRR. Stąd budowa reżimu Li Syng-Mana (albo jak się dzisiaj pisze: Rhee Syng-mana) opartego na bardzo konserwatywnych politykach, nawet takich, co mieli za sobą niechlubny japoński epizod.
Hastings punktuje błędy wpierw generalicji, która na to wszystko pozwoliła, a później administracji Harry’ego Trumana. Następnie zgrabnie przechodzimy do przełomowego roku 1950, czyli inwazji Korei Północnej na południowych rodaków. Widzimy wyraźnie, że w początkowym okresie Amerykanie nie mają się czym chwalić. Dawna sprawna machina wojenna Waszyngtonu w ciągu 5 lat oszczędności i pokoju mocno skarlała i zardzewiała. Trzeba było ją szybko odbudować.
Mimo to USA montują koalicję pod egidą ONZ – jednak w większości jest to czysto amerykańska wojna. Kontratak Douglasa MacArthura przynosi oczywiście piękne rezultaty (no ale przy takiej przewadze to było nie do uniknięcia). Jednak ten bohater wojenny z racji swoich wyobrażeń i zadufania popełnia błąd, chcąc iść dalej aż do granicy chińskiej. I był to błąd podstawowy. Ledwie mijał rok od zakończenia chińskiej wojny domowej (w której Amerykanie generalnie popierali stronę przegraną…), więc reakcja Chińczyków była do przewidzenia – ale nie dla MacArthura.
Ostatecznie wojna okazuje się totalnym nieporozumieniem. Hastings krytykuje reżim południowokoreański dość łagodnie, zdając sobie sprawę ze zbrodniczego oblicza północnokoreańskiego „raju”. Jednak na kartach jego książki cały kryzys koreański okazuje się niepotrzebnym i dodatkowo nieumiejętnie (momentami wręcz głupio) przeprowadzonym konfliktem. Niczego nie rozwiązał, a tylko stworzył problemy. Był tez preludium do Wietnamu, jednak Amerykanie nie wyciągnęli takich wniosków…
Książka – dzięki relacjom zwykłych uczestników – jest tez ciekawym portretem powojennego zachodniego społeczeństwa. Idealiści, którzy zgłosili się na tę wojnę, stają się po niej cynikami. Ta wojna, w sumie zbędna, źle przeprowadzona i w rezultacie zakończona niezadowalającym remisem, pokazała co grozi zwykłym uczestnikom po jej zakończeniu. Książka Hastingsa, choć mająca swoje lata, jest zaskakująco aktualna w wielu kwestiach. Choćby dlatego warto ją przeczytać.