Mariusz Urbanek: Polacy niewiele wiedzą o genialnych matematykach ze Lwowa
Zobacz też: Matematycy z kawiarni Szkockiej
Tomasz Leszkowicz: Do tej pory dał się Pan poznać czytelnikom jako autor zajmujący się biografiami pojedynczych osób. Teraz wziął Pan na warsztat biografię zbiorową. Skąd ta decyzja?
Mariusz Urbanek: Mam w dorobku książkę w pewnym sensie podobną, opisującą historię rodziny Kisielewskich. Poczynając od Jana Augusta, głośnego dramaturga i założyciela Kabaretu „Zielony Balonik”, przez Zygmunta, pisarza, satyryka i działacza PPS, po Stefana, Kisiela, jednego w największych felietonistów w polskiej literaturze i pianistę Wacka, syna Stefana, ze słynnego kiedyś duetu „Marek i Wacek”.
„Genialni” oczywiście są inni, bo nie są sagą rodzinną. To opowieść o grupie niezwykłych ludzi, którzy przeszli do historii światowej nauki i do dziś z ich myśli i prac korzystają inni. Ale gdyby matematycy z kawiarni „Szkockiej” we Lwowie byli tylko najwybitniejszymi czy nawet wybitnymi uczonymi, wymienianymi we wszystkich encyklopediach na świecie, pewnie nie zająłbym się nimi. Pociągało mnie to, że byli także niezwykłymi ludźmi. I właśnie ta niezwykłość, także to że byli bardzo różni, że odcisnęli piętno nie tylko w matematyce, ale w dziedzinach, o które nikt by ich nie podejrzewał (choćby Hugo Steinhaus, który był aforystą stawianym obok Leca i Tuwima), jest tematem mojej książki. To opowieść przede wszystkim o matematykach, z matematyką w tle.
T.L.: Naszych czytelników interesują kulisy Pana warsztatu twórczego: co zwykle stanowi dla Pana punkt wyjścia przy pisaniu nowej biografii? Czy dzieli Pan wyraźnie czas na zbieranie materiałów i pisanie, czy też miesza Pan te dwie fazy?
M.U.: Nie da się postawić wyraźnej cezury między okresem zbierania materiałów, a czasem pisania. Już szukając dokumentów, gromadząc wspomnienia, przeglądając archiwa zastanawiam się, jak konkretny fakt, opowieść, anegdota będą żyły w książce, w którym momencie powinny się pojawić. Bo choć opowiadam historie zasadniczo w porządku chronologicznym, to są w moich książkach także wyprawy w czasie, w przeszłość i przyszłość. Przygotowując się do pisania układam książkę najpierw w głowie, szukając najlepszego pomysłu. Ale kiedy zaczynam pisać i składać w komputerze zebrane elementy w całość, zazwyczaj nagle okazuje się, że coś wymaga jeszcze sprawdzenia, coś innego uzupełnienia, pojawia się wątek wymagający obudowania faktami. No i trzeba przerwać pisanie i wrócić do detektywistycznego śledzenia losów bohaterów, by wytropić coś ciekawego.
T.L.: Na ile pisanie o matematykach wymaga przyswojenia sobie wiedzy z tej dziedziny?
M.U.: To była najtrudniejsza rzecz w pisaniu tej książki, bo żadne szkolne przygotowanie matematyczne, nawet matura na piątkę, zdana w czasach, kiedy na maturze z matematyki jeszcze naprawdę czegoś wymagano, nie są w stanie pomóc. Poziom abstrakcji, na jakim odbywały się rozważania matematyków, zapisy twierdzeń zrozumiałe wyłącznie dla wtajemniczonych, prace, które laik przestaje rozumieć już w połowie pierwszego zdania, wszystko to wyklucza szansę zrozumienia ich przez osobę z zewnątrz matematycznego klanu.
Ale to, że jakość myśli i dokonań lwowskiej szkoły matematycznej jest największym wkładem nauki polskiej do nauki światowej, docenili i ogłosili już inni. Matematycy ze Lwowa są w encyklopediach nauki na całym świecie i tego nikt nie zmieni. Ja opowiadam, jakimi byli ludźmi i jak brutalnie obeszła się z nimi historia. Przecież w tym czasie, gdy oni „robili” matematykę, o władzę nad światem zmagały się dwa największe totalitaryzmy w dziejach ludzkości: stalinizm i nazizm, a w dodatku jeden z lwowiaków, Stanisław Ulam, wniósł w tę walkę znaczący wkład – należał do grona najwybitniejszych na świecie uczonych, uczestników tzw. Projektu Manhattan. Pracujący w latach 1943-1945 w Los Alamos w USA, mieli tylko jedno zadanie: skonstruować bombę atomową szybciej niż Hitler.
T.L.: Czy historia nauki jest ważną częścią wiedzy o przeszłości?
M.U.: Wiedza jest tym elementem, który popycha cywilizację ludzi do przodu. Poezja, malarstwo, muzyka wzbogacają naszą wrażliwość, uczą lepiej rozumieć i odczuwać istniejący świat i innych ludzi, ale bez nauki nie bylibyśmy go w stanie zmieniać, rozwijać, poprawiać. Historia nauki jest też historią ludzi, nie tylko tych, którzy ją tworzyli, ale także tych, którzy z niej korzystali. Z tego punktu widzenia jest wiedzą ważniejszą niż wiedza o kolejnych wojnach i politycznych awanturach, bo nauka buduje, politycy i wojskowi najczęściej psują i niszczą.
Polecamy książkę:
T.L.: Czy łatwo jest pokazać „ludzką twarz” naukowca?
M.U.: Profesor Steinhaus poprawiłby pana: nie „naukowca”, ale „uczonego”. Mawiał, że różnica między uczonym a naukowcem jest taka, jak między artystą a sztukowcem. Pokazać prawdziwą twarz człowieka zawsze jest bardzo trudno, bo – to zarazem błogosławieństwo i przekleństwo dla biografa – ludzie się zmieniają, czasem o 180 stopni. Bohaterowie nagle okazują się tchórzami, łajdacy zachowują się szlachetnie. Tylko święci są zawsze spiżowi, a i to nie na pewno. Oczywiście pokazanie uczonych prywatnie, poza gabinetami, w którym pracują, jest trudniejsze niż w przypadku choćby artystów, zwłaszcza piszących. Po pierwsze dlatego, że artyści są zainteresowani szumem wokół siebie, czekają na reakcje, odzew na to co piszą, komponują, malują. Sami też piszą o sobie i o innych, więc łatwiej o wspomnienia, opowieści, anegdoty, z których potem kleję moje historie.
Poza tym uczeni zwykle są dużo bardziej nudni. Na szczęście nie dotyczyło to bohaterów mojej książki, z których każdy zasługuje na osobną opowieść. Wiedli życie bogate, barwne i nawet nauki nie uprawiali w wieżach z kości słoniowej, tylko przy stoliku w „Szkockiej”, z lampką koniaku w jednej ręce i papierosem w drugiej. Byli głodni życia i dzięki temu są tak ciekawi dla biografa.
T.L.: Co było Pana największym odkryciem przy pisaniu „Genialnych”?
M.U.: Może nie tyle odkryciem, co absolutnym zdziwieniem, był etos, a może po prostu zwyczajna ludzka uczciwość uczonych ze Lwowa, o jaką dziś trudno nawet w tych środowiskach, w których wydawałoby się powinna obowiązywać. Lwowscy matematycy mając do czynienia z naukowym diamentem, jakim bez wątpienia był Stefan Banach, zrobili wszystko, żeby ten diament oszlifować i zmienić w brylant. Wiedzieli, że Banach ich przerasta i w przyszłości przyćmi, a jednak postarali się, żeby młody człowiek, który nigdy nie skończył studiów, bo nie miał dość pieniędzy, został asystentem na uczelni, zrobił doktorat i mógł wreszcie zająć się tym, do czego został stworzony. A spisek był dwustopniowy. Musieli po pierwsze przekonać ministra oświecenia publicznego do złamania obowiązujących na uczelni przepisów, a potem jeszcze jakoś nakłonić do napisania doktoratu samego Banacha, który wcale się do tego nie kwapił. Pytałem znajomych pracujących na wyższych uczelniach, czy dziś taka zmowa, by pomóc lepszemu od siebie młodemu człowiekowi, jest wyobrażalna. Patrzyli ze zdumieniem, jak coś tak absurdalnego mogło przyjść mi do głowy. Każdy ma przebijać się sam, a już na pewno nie wolno mu przerastać swoich tzw. mistrzów.
T.L.: W jakim stopniu bohaterem „Genialnych” jest też Lwów?
M.U.: Myślę, że bez szczególnego klimatu Lwowa, nieporównywalnego ani z Krakowem, ani z Warszawą, bez życzliwości i poczucia humoru ludzi tam mieszkających, lwowska szkoła matematyczna nie zajaśniałaby takim blaskiem, jak to się stało. Ówczesny Lwów był miastem niezwykłym: świadczą o tym poświęcone mu książki, wspomnienia i piosenki. Bez tego tła pracujący tam matematycy prawdopodobnie i tak przeszliby do historii nauki, ale nie ma już pewności, że przeszliby też do legendy.
T.L.: Opisany przez Pana krąg uczonych stanowił pewną naukową jedność. Aż prosi się jednak o odpowiedź pytanie: który z nich był najwybitniejszy? A może któryś z nich jest zapomniany?
M.U.: Którego z lwowskich Szkotów uważam, nie tylko ja zresztą, za największy talent i gwiazdę szkoły, już powiedziałem. Spotkałem się nie raz z opinią, że gdyby Banach żył dłużej – a zmarł w 1945 roku w wieku zaledwie 53 lat – mielibyśmy wreszcie kolejny po Marii Skłodowskiej-Curie polski Nobel w naukach ścisłych. Oczywiście wiem, że nie ma Nobla z matematyki, ale są światowe nagrody, które ten brak naprawiają (także finansowo), a poza tym Banach zajmował się również fizyką.
Moja książka ma cztery filary, na których wsparta jest opowieść: to wzajemnie przenikające się i napędzające biografie Banacha, Steinhausa, Ulama i Stanisława Mazura – matematyka, który był już przed wojną w partii komunistycznej, ale nikt o tym nie wiedział. Ale lwowska szkoła liczyła dwudziestu kilku matematyków, i tak naprawdę każdy z nich zasługuje na uwagę. W dodatku każdy z innego powodu: Juliusz Schauder, talent na miarę Banacha, który zginął w czasie wojny; Kazimierz Bartel, w II RP pięciokrotnie premier; Herman Auerbach, najdowcipniejszy z nich i bohater największej liczby anegdot. I tak można byłoby wyliczać do końca.
T.L.: Polskie dwudziestolecie kojarzymy z bohaterami takimi jak Józef Piłsudski albo literatami takimi jak Julian Tuwim. Czy Banach, Steinhaus czy Ulam mogą stać się nowymi symbolami II RP?
M.U.: Powinni. Polacy nie są z nich dumni, bo niewiele o nich wiedzą. Jestem przekonany, że gdyby Banach, nieślubne dziecko niepiśmiennej góralki i żołnierza c.k. armii Austro-Węgier, a dziś stawiany obok Euklidesa, urodził się na zachodzie Europy lub w USA, dawno zachwycalibyśmy się oskarowym filmem w rodzaju „Pięknego umysłu” Rona Howarda. A o całej szkole lwowskiej nakręcono by serial na poziomie BBC. Może moja książka będzie początkiem, który pozwoli ich legendzie zabłysnąć blaskiem, na jaki zasługują.