Marek Teler: Amanci umiejętnie kreowali swój wizerunek, ukrywając niewygodne fakty, a królem amantów był Aleksander Żabczyński
Magdalena Mikrut-Majeranek: Od kilku lat konsekwentnie popularyzujesz dzieje polskich gwiazd kina i teatru. Od czego rozpoczęło się u Ciebie zainteresowanie tą tematyką?
Marek Teler: To długa historia. Zaczęło się od zainteresowania średniowieczem i genealogią dynastyczną – jako dziecko czytałem książki o tej tematyce. Moimi pierwszymi publikacjami były więc „Kochanki, bastardzi, oszuści. Nieprawe łoża królów Polski: XVI–XVIII wiek” i „Kobiety króla Kazimierza III Wielkiego”. Jednocześnie ciekawiły mnie jednak konkursy Miss Polonia, a kiedy usłyszałem o pierwszej przedwojennej królowej piękności, chciałem zgłębić jej historię. Zacząłem się nią interesować, szukałem coraz więcej informacji na jej temat, a kiedy pisałem licencjat, w prasie przedwojennej natrafiłem na wiele intrygujących artykułów. Dzięki lekturze prasy zauważyłem, że wiele przedwojennych życiorysów zostało zapomnianych i nikt nie przybliżył ich współczesnym czytelnikom. Tak zacząłem interesować się historią artystów, zarówno tych znanych, jak i mało znanych. Z tych poszukiwań narodziła się książka „Zapomniani artyści II Rzeczypospolitej”, wydana przez Histmaga. Potem z kolei napisałem „Zagadkę Iny Benity”, ponieważ udało mi się ustalić powojenne, nieznane wcześniej losy tej przedwojennej gwiazdy. Następną książką w moim dorobku był „Upadły amant. Historia Iga Syma”, a teraz przyszedł czas na „Amantów II Rzeczypospolitej”. Nadal chętnie korzystam z dawnej prasy, a także docieram do rodzin artystów i znajduję dokumenty dotyczące ich niejednokrotnie burzliwych losów.
Na swoim koncie masz już książki o Inie Benicie, Igo Symie i zapomnianych artystach, w której przybliżasz dzieje Edwarda Raquella, Luli Kryńskiej, Moniki Carlo. Teraz przyszła pora na amantów II RP. W najnowszej książce opisałeś 12 z nich. Jaki klucz doboru zastosowałeś podczas selekcji życiorysów?
Mogę śmiało powiedzieć, że był to subiektywny dobór. Skłaniam się zawsze ku temu, żeby moje badania i kwerendy, a w ich efekcie napisane książki wnosiły coś nowego do stanu wiedzy. Staram się, żeby moje teksty zawierały nowe informacje. Nie chcę powielać wiadomości, które zostały już wielokrotnie opublikowane. Szukam postaci, o których wcześniej nie pisano albo pisano dosyć mało. Dzięki temu często znajduję zaskakujące i odkrywcze informacje. Z tego też powodu w mojej książce nie ma np. życiorysu Eugeniusza Bodo, który był wielką gwiazdą i na jego temat napisano już wiele książek. Jest natomiast Aleksander Żabczyński, ponieważ bez króla amantów trudno pisać o ich historii.
Wybierając 12 amantów, nie zastosowałem jakiegoś konkretnego klucza doboru. Chciałem po prostu zestawić tych znanych z nieznanymi, chociaż – jak pokazuje przykład Mieczysława Cybulskiego – nawet w przypadku popularnych amantów ich powojenne losy nie zostały przez wiele lat dokładniej zbadane. W swojej publikacji przybliżam także losy mniej znanych amantów, m.in. Leszka Pośpiełowskiego czy Włodzimierza Łozińskiego. To artyści, którzy dziś raczej nie są znani albo znani są zaledwie nielicznym miłośnikom kina.
Kto jest zatem zaliczany do ścisłego grona największych amantów II RP?
Tak jak wspomniałem, królem amantów był Aleksander Żabczyński. Kiedy pojechał z Miss Polonią Zofią Batycką do podparyskiego Joinville, nazywano go tam Mister Pologne. Był symbolem epoki. Status amanta posiadał też Adam Brodzisz, Mieczysław Cybulski, a z młodszych – Witold Zacharewicz i Zbigniew Rakowiecki. W książce umieściłem również życiorysy amantów dojrzałych, w tym m.in. Kazimierza Junoszy-Stępowskiego. Notabene można powiedzieć, że był to pierwszy polski aktor, ponieważ debiutował w filmie „Powrót birbanta” z 1902 roku autorstwa pioniera polskiej kinematografii, Kazimierza Prószyńskiego, twórcy pleografu, czyli aparatu kinematograficznego. To jeden z pierwszych polskich filmów fabularnych. Przedstawiam też życiorys Franciszka Brodniewicza, amanta, który właściwie dopiero w wieku 40 lat zadebiutował jako aktor filmowy.
Opisywanych amantów podzieliłem na trzy grupy, a każda z nich reprezentuje inny typ aktorstwa. Pierwsi, czyli amanci dojrzali, to aktorzy, którzy zaczynali karierę filmową w dojrzałym wieku, mając już zwykle duży dorobek teatralny. Potem z kolei mamy amantów klasycznych, jak Aleksander Żabczyński, Adam Brodzisz i Mieczysław Cybulski. To artyści, którzy zaczynali w kinie niemym, ale z powodzeniem odnaleźli się w kinie dźwiękowym. Ostatnia grupa to amanci nowocześni, którzy cechowali się zupełnie innym stylem gry aktorskiej – potrafili zarówno śpiewać, jak i tańczyć. Mieli jednak to nieszczęście, że ich kariera rozwinęła się tuż przed wybuchem II wojny światowej. Wielu z nich tej wojny nie przeżyło.
Wielu bohaterów Twojej książki umiejętnie kreowało własny życiorys, manipulując faktami. Do jakich kroków posuwali się artyści, aby uatrakcyjnić swoją historię?
Ich kreowanie wizerunku często było dość niekonsekwentne. W przypadku Aleksandra Żabczyńskiego najczęściej pisano – zgodnie z prawdą – że urodził się w Warszawie, lecz on sam w jednym z wywiadów twierdził, że przyszedł na świat w Wenecji. Niektórzy się odmładzali, jak choćby Jerzy Marr, który odejmował sobie trzy lata. Czasem nie musieli kreować wizerunku, ponieważ ich pochodzenie i tak było owiane tajemnicą. Tak było w przypadku Kazimierza Junoszy-Stępowskiego, którego matka w jednych dokumentach występuje jako Jadwiga Nebelska, a w innych jako Maura de Castro.
Po latach trudno zweryfikować, co było prawdą, a co nie. Kiedy pytano amantów o pierwszą miłość czy ideał kobiety, często opowiadali oni – zapewne zmyślone – historie, w których eksponowali swoje bohaterstwo i rycerskość. Mówili, że uratowali jakąś damę z opresji albo snuli ckliwe, melodramatyczne opowieści o nieszczęśliwej miłości, która zakończyła się śmiercią ukochanej. W ten sposób kreowali się na obiekty westchnień kobiet.
Elementem kreowania wizerunku było też ukrywanie stanu cywilnego. Franciszek Brodniewicz przez wiele lat uchodził za kawalera, podczas gdy w Poznaniu miał żonę i córkę. Nigdy nie rozwiódł się z żoną, żyli w związku na odległość. Z kolei Adam Brodzisz przez wiele lat ukrywał swoje małżeństwo z aktorką Marią Bogdą. Wzięli ślub w 1930 roku, a dopiero w 1937 roku ujawnili, że są małżeństwem. Byli zresztą niezwykle popularną i atrakcyjną parą. Otrzymali nawet tytuł króla i królowej mody na balu w Hotelu Europejskim. Wszyscy wiedzieli, że się kochają, ale oni sami się do tego publicznie nie przyznawali. Nie chcieli zapewne łamać serc wzdychającym do Brodzisza pensjonarkom.
Co ciekawe, w wielu życiorysach opisywanych amantów pojawia się Wenecja. Jednych z urodzonych tam artystów był Kazimierz Junosza-Stępowski. Jak z Wenecji trafił na szczyt listy najpopularniejszych amantów w Polsce?
Jego ojciec, Bronisław Stępowski, był niespokojną duszą i dużo podróżował po Europie. Mówiło się, że albo się związał we Włoszech z piękną dziewczyną, albo zabrał do Włoch jedną ze swoich ukochanych. Plotki głosiły, że była szansonistką, inni z kolei twierdzili, że była zwykłą dojarką krów z Dolinian. Z tego związku narodził się właśnie Kazimierz Junosza-Stępowski. Przyszedł na świat w Wenecji, ale dzieciństwo spędził w majątku Doliniany, ponieważ niemal natychmiast po urodzeniu ojciec zabrał go w rodzinne strony.
Sam Kazimierz czasem twierdził, że urodził się w Dolinianach, innym zaś razem mówił o sobie, że jest Wenecjaninem. Budował wokół siebie atmosferę tajemnicy, podobnie jak jego ojciec. Niezwykła jest też postać jego matki, która występowała w niektórych dokumentach jako Jadwiga Nebelska, a w innych jako Maura de Castro. Czy była Polką, Włoszką czy Hiszpanką? Nie wiadomo. Podobno zostawiła go, gdy miał trzy lata. Może dlatego Junosza nie chciał o niej mówić i ubarwiał informacje na jej temat.
Wspomniany Junosza-Stępowski wykreował kultową postać doktora Wilczura w filmie „Znachor” Michała Waszyńskiego, który stanowił adaptację powieści Dołęgi-Mostowicza. W tym samym filmie zadebiutował też inny amant, o którym piszesz, czyli Włodzimierz Łoziński. Ten z kolei kreował rolę Wasyla, syna Prokopa. Jak potoczyła się jego kariera?
Włodzimierz Łoziński zadebiutował rolą Wasyla w „Znachorze”, która przyniosła mu łatkę etatowego płaksy polskiego kina. Zawsze wcielał się w postaci dramatyczne, zrozpaczone, płaczące i cierpiące. Życie napisało mu zresztą podobny scenariusz. Był z pochodzenia Łemkiem. Naprawdę nazywał się Włodzimierz Łohaza i pochodził z Krynicy. Jego wuj Harasym Gromosiak, był działaczem łemkowskim i przez wiele lat opiekował się Nikiforem. Kariera Łozińskiego trwała bardzo krótko. W 1937 roku zagrał w „Znachorze”, potem m.in. w „Dziewczętach z Nowolipek” oraz w „Czarnych diamentach”. Występował też w teatrze. Kiedy wybuchła II wojna światowa zdecydował się wrócić do rodzinnej Krynicy, żeby tam przetrwać wojnę. Jednocześnie zaangażował się w działalność konspiracyjną, za co trafił do Auschwitz.
Udało mu się opuścić obóz zagłady, ponieważ rozpoznał go jeden z oficerów niemieckich i pomógł mu w opuszczeniu więzienia. Nakazano mu jednak regularnie się meldować. Kiedy w tajemnicy wyjechał do Lwowa, a Gestapo dowiedziało się o jego ucieczce, zmuszono go do wstąpienia w szeregi SS-Galizien – jednostki utworzonej wiosną 1943 roku przez III Rzeszę z ukraińskich ochotników z Galicji. W czasie bitwy z Armią Czerwoną po Brodami został pojmany i trafił do łagru, gdzie spędził kilkanaście lat. Pracował tam m.in. w cegielni nad Angarą. W czasie pobytu w obozie NKWD w Stalinogorsku nawiązał romans i miał syna – ta historia stanowi zresztą osobny materiał na książkę. Nie rozwijałem tej miłosnej historii w mojej publikacji, ale kiedyś na pewno do tego wrócę.
Łoziński odzyskał wolność dopiero pod koniec lat 50. Pierwsze, co zrobił, to zaczął starać się o powrót do Polski, gdzie przed wojną był gwiazdą. Niestety, nie udało mu się wrócić do ojczyzny. Jego podanie zostało odrzucone i to z kuriozalnego powodu. Uznano, że aktor, który w przedwojennej prasie był chwalony za nienaganną dykcję, nie zna w wystarczającym stopniu języka polskiego.
Włodzimierz Łohaza-Łoziński zmarł na zawał serca w Kałuszu na Ukrainie w wieku 48 lat. Jego życie było tak dramatyczne, że serce nie wytrzymało obozowej traumy. Jego prawdziwa historia jest tak smutna, jak role, które grał. Życie napisało mu ponury scenariusz.
Wielu aktorów, o których piszesz zmarło na zawał serca. Tak było m.in. w przypadku Franciszek Brodniewicza. Kiedy zmarł na rozległy zawał serca, pochowano go na podwórku domu przy ul. Złotej 73 w Warszawie. Dlaczego akurat tam?
Pochowano go na podwórzu, ponieważ zmarł w czasie Powstania Warszawskiego. Miał 52 lata i chorował na serce, ale chciał się zaangażować w działania powstańcze. Pomagał w odnajdywaniu zrzutów broni dla walczących żołnierzy. 17 sierpnia 1944 roku w czasie jednej z takich akcji zaczął się źle czuć, położył się na ławce i wyzionął ducha. Ze względu na to, że cały czas toczyły się działania zbrojne, pochowano go na podwórku domu, w którym mieszkał. Na szczęście spoczął w oznaczonej mogile i w kwietniu 1945 roku został pochowany na cmentarzu Bródnowskim. Stało się to dzięki zaangażowaniu pani Raszkowskiej, żony Władysława Raszkowskiego, który zajmował się szyciem fraków dla Brodniewicza. Ona sama podkochiwała się zaś w aktorze i po każdym jego występie wręczała mu białe róże. Później regularnie odwiedzała mogiłę artystów.
Od czasu do czasu na grób przyjeżdżała również mieszkająca w Poznaniu żona Brodniewicza, która pracowała jako bileterka w kinie. Po wojnie młodzi chłopcy, pamiętający przedwojenne kino i role Brodniewicza, przychodzili do poznańskiego kina tylko po to, żeby spotkać żonę tego wybitnego aktora. Z kolei córka amanta została pochowana na cmentarzu Junikowo w Poznaniu jako Ada Kennedy. Wyemigrowała do USA, gdzie dowiedziała się, że za stosunkowo niewielką kwotę można zmienić swoje imię i nazwisko. Skorzystała więc z okazji i z Jadwigi Brodniewiczówny stała się Adą Kennedy, ponieważ nazwisko to przywodziło na myśl prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Nikomu chodzącemu po cmentarzu Junikowo nie przyjdzie zapewne do głowy, że wspomniana Ada to córka Brodniewicza.
To niesamowite historie. Wróćmy do Łozińskiego. Wspominałeś, że przeżył pobyt w obozie w Auschwitz, ale nie wszyscy aktorzy mieli tyle szczęścia. Przykładowo Witold Zacharewicz trafił do Auschwitz, gdzie zmarł. Dlaczego go tam osadzono?
To dramatyczna historia. Witold Zacharewicz zagrał Zygmunta Augusta w filmie „Barbara Radziwiłłówna”, a w tytułowej roli partnerowała mu Jadwiga Smosarska. Obraz ten pokazywany był na festiwalu w Wenecji, gdzie zainteresowała się nim amerykańska wytwórnia filmowa Samuel Goldwyn Inc. Zaproponowano mu, żeby wysłał wytwórni swoje zdjęcia próbne. Tak też zrobił, a jego nagranie bardzo się spodobało, więc zaproponowano mu wyjazd do Hollywood.
Zacharewicz nie zdecydował się jednak na wyjazd, ponieważ musiał odbyć służbę wojskową. Zakończyła się ona w sierpniu 1939 roku, więc tuż przed wybuchem II wojny światowej. Zamiast do USA Zacharewicz trafił więc znów do wojska. Brał udział w kampanii wrześniowej, a potem przeszedł do konspiracji. Zajmował się m.in. wyrabianiem fałszywych dokumentów dla Żydów, w czym pomagała mu jego matka, Wanda Zacharewiczowa razem z ośmioma innymi osobami. Co ciekawe, w czasie okupacji amerykańscy filmowcy cały czas namawiali aktora do wyjazdu z kraju. On jednak uważał, że ma obowiązki wobec kraju i rodziny. Zdecydował się więc pozostać w Polsce, co skończyło się dla niego tragicznie.
Za sprawą adwokata Tomasza Zdanowskiego na trop wspomnianej grupy konspiratorów trafili Niemcy. Zacharewicz został aresztowany i wywieziono go do obozu w Auschwitz. Żona rozpaczliwie próbowała go uwolnić, lecz jej starania zakończyły się niepowodzeniem. Niemcy postawili sprawę jasno, mówiąc, że skoro Zacharewicz był zaangażowany w sprawę żydowską, wyrok może być tylko jeden, czyli kara śmierci. W obozie przebywał od 18 listopada 1942 roku do 16 lutego 1943 roku. Został zamordowany zastrzykiem z fenolu w serce. Miał zaledwie 29 lat.
Byli też i tacy amanci, którzy zdążyli zrobić dużą karierę na szklanym ekranie i nadużywali sławy. Jednym schlebiało zainteresowanie wielbicielek, a inni się od nich opędzali. Z kolei Andrzej Karewicz zbierał listy od swoich fanek, ale źle na tym wyszedł…
Andrzej Karewicz, czyli Zbigniew Drzymuchowski, to barwna postać. Najpierw był wojskowym, został nawet majorem piechoty Wojska Polskiego, po czym przeszedł w stan spoczynku i… rozpoczął karierę aktorską. Wystąpił w kilku mało znanych filmach, w większości zaginionych, jak „Mascotte”, „Puszcza” czy „Gwiaździsta eskadra”. Być może stanowi to jakąś formę kary dziejowej za to, co zrobił później, ponieważ Andrzej Karewicz nie tylko zbierał listy od wielbicielek, ale również się z nimi spotykał. Kiedy dwie pensjonarki przyszły do niego po autograf, wyprosił jedną z nich, a druga zabawiła u niego nieco dłużej.
Po kilku miesiącach okazało się, że piętnastolatka jest z nim w ciąży. Sprawa szybko nabrała rozgłosu, a Karewicz został skazany na kilka lat więzienia. W czasie procesu tłumaczył, że to nie jego wina, że swą urodą ściąga na siebie zainteresowanie płci pięknej. Te szowinistyczne tłumaczenia były niestety charakterystyczne dla tamtej epoki.
Sąd nie uwierzył w słowa amanta i skazał go na pięć lat więzienia. Zbiegł z więzienia w czasie II wojny światowej i był za tę ucieczkę poszukiwany przez Niemców. Po wojnie osiadł w Nowym Sączu, gdzie spędził resztę życia u boku żony, która wybaczyła mu zdrady. Tam też znajduje się jego grób.
Jak wygląda Twój proces pracy twórczej? Nie bazujesz jedynie na archiwaliach. Jak zaznaczyłeś na początku naszej rozmowy, starasz się też docierać do rodzin aktorów, których życiorysy opisujesz. W zakończeniu książki dziękujesz m.in. Mitchellowi Cybulskiemu za informacje o Mieczysławie Cybulskim czy Oldze Gaertner za materiały o Aleksandrze Żabczyńskim. Jak docierasz do świadków historii?
Olga Gaertner to biografka Aleksandra Żabczyńskiego, która pracuje w zaprzyjaźnionym portalu stare-kino.pl. Jeśli zaś chodzi o kontakty z rodzinami artystów, to często jest to długa droga. Najpierw sprawdzam, czy aktorzy pozostawili po sobie potomstwo. Jeśli pozostawili, to robię wszystko, żeby dotrzeć do ich potomków, korzystając m.in. z mediów społecznościowych.
Gdy już znajdę kontakt, piszę maila, wyjaśniając, że jestem dziennikarzem zajmującym się przedwojennymi artystami i proszę o kontakt. Na niektóre maile nie otrzymuję odpowiedzi, ale często jest tak, że rozmówcy chętnie dzielą się za mną zdjęciami i wspomnieniami. Pracując nad książką, korzystam też z bibliotek cyfrowych, w których przeglądam archiwalne numery przedwojennej prasy. Wyłuskuję z przedwojennych magazynów najciekawsze wypowiedzi i opisy danej postaci. Korzystam też ze wspomnień wydanych drukiem oraz rozmaitych dokumentów. Dużo czasu spędzam bowiem w archiwach m.in. w Centralnym Archiwum Wojskowym czy Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego oraz w Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej. Staram się mieć kompleksowe podejście do tematu.
Jeśli chodzi o zdjęcia, to muszę podziękować przede wszystkim panu Mariuszowi Faronowi, który posiada bogatą kolekcję zdjęć z czasów międzywojnia. Na potrzeby książki użyczył mi wielu cennych, nieznanych i często niepublikowanych fotografii. Cieszę się, że ludzie mi ufają i tak chętnie dzielą się za mną informacjami i materiałami.
Przez lata wyrobiłeś sobie już pewną markę. Ile masz już książek na swoim koncie?
Ta książka jest szósta, a obecnie pracuję nad dziewiątą. Wiem, że w przyszłym roku ukażą się co najmniej trzy moje książki.
O czym zatem będą opowiadały książki numer 7, 8 i 9?
Mogę zdradzić jedynie tematykę. Na początku przyszłego roku ukaże się moja książka o przedwojennych Miss Polonia, w kolejnej zaś zgłębię losy fałszywych arystokratów – dawnych i bardziej współczesnych. Dziewiąta publikacja to z kolei biografia Witolda Contiego, czyli postaci niezwykłej. Z jednej strony był kochankiem Karola Szymanowskiego, a z drugiej mężem Żydówki, którą poślubił wbrew woli swoich ultrakatolickich rodziców. Warto też wspomnieć, że w 1933 roku wystąpił w filmie „Każdemu wolno kochać”, gdzie śpiewał tytułową piosenkę, jakże znaczącą, biorąc pod uwagę jego życiorys. Naprawdę nazywał się Witold Konrad Kozikowski. Conti to jego pseudonim artystyczny, który zresztą bardzo pomógł jego żonie, ukrywającej się w Modenie we Włoszech w posiadłości obok willi Enza Ferrariego. Udawała ona Niemkę będącą żoną Włocha. Tak przekonująco wcielała się w tę rolę, że Niemcy, którzy kwaterowali w tym samym budynku, mówili jej – Żydówce z pochodzenia – że jest wzorową Niemką.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!