Maciej Bernhardt o rodzinie, wojnie i życiu po niej

opublikowano: 2012-09-10, 08:14
wolna licencja
Przedwojenne wychowanie, doświadczenie okupacji i powstania warszawskiego, wreszcie praca na Ziemiach Odzyskanych, studia na Politechnice Warszawskiej i służba w wojsku – życie prof. Macieja Bernhardta obfitowało w niezwykłe wydarzenia, w których brali udział wyjątkowi ludzie. Swoje wspomnienia Pan Profesor opisał w dwóch tomach „Z Miodowej na Bracką”, nam zaś opowiedział niektóre z epizodów swojego życia.
reklama
Prof. Maciej Bernhardt - emerytowany profesor Politechniki Warszawskiej i Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, żołnierz AK i uczestnik powstania warszawskiego (podchorąży „Zdzich” 237 plut. II komp. Batalionu „Żubr” Obwodu Żoliborz). Po wojnie pracował na Śląsku, ukończył studia na Politechnice Warszawskiej, wykładał także w Oficerskiej Szkole Samochodowej w Pile i Wojskowej Akademii Technicznej (w wojsku do 1970 r.). Od jesieni 2008 roku publicysta „Histmag.org”. Autor cieszących się niesłabnącą popularnością wspomnień z powstania warszawskiego, końca wojny i okresu powojennego, wydanych również w formie książkowej („Z Miodowej na Bracką”, tom I, Kraków 2009; tom II, Kraków 2012).

Wymagający, lecz troskliwy ojciec

Mój ojciec pochodził z rodziny wywodzącej się z pogranicza francusko-niemieckiego. Trzymano nas krótko, ale z drugiej strony, kiedy było trzeba, zawsze można było liczyć na jego pomoc. Jeśli widział, że dziecko marzy na przykład o rowerku, mówił: „jesteś jeszcze za mały”, ale potem, po cichutku rower się dostawało. Ale zawsze, jeśli robiło się coś nowego, przychodził, sprawdzał i mówił: „Słuchaj, musisz to poprawić. Tylko nie tak, że przekreślisz i napiszesz – musisz się nad tym zastanowić”. Był profesorem nieznanego rodzaju profesury.

Za dużo lekarzy w rodzinie

Mój ojciec był w czwartym pokoleniu lekarzem i stwierdził, że to już za długo, więc koniecznie muszę zmienić zawód. Miałem siostrę, która była ode mnie starsza o osiem lat. Ona też chciała pójść na medycynę, jednak ojciec, wcale się tego nie wstydząc, poprosił swoich kolegów, profesorów z Uniwersytetu, żeby nie dopuścili jej do studiów lekarskich. W czasie konkursu uznano, że spełnia warunki, ale okazało się, że nie starczyło miejsc. Ojciec uznał, że piąty lekarz w rodzinie, a co więcej – lekarka, to o wiele za dużo. Straciła rok, poszła na weterynarię i do swojej śmierci zdążyła skończyć te studia. Niestety, zginęła w czasie wojny wraz ze swym małym synkiem... Mnie też ojciec zabronił iść na medycynę, nie namawiał mnie jednak do niczego konkretnego, a na pewno nie do inżynierii.

Od łobuziaka do inżyniera

Udało mi się „przemęczyć” trzy szkoły. Ja i moi koledzy zawsze robiliśmy jakieś kłopoty i proszono, żebyśmy jednak uczyli się gdzie indziej. Zawsze coś wyskakiwało, choć wtedy jeszcze często nie docierało do nas, że robimy bzdurę. Na pewno jednak nie mogliśmy narzekać na profesorów i jakość nauki. Od szczenięcych lat miałem dostęp do języków obcych, chociaż naprawdę dobrze znałem tylko język francuski. Dobry byłem też z matematyki i – co więcej – bardzo ją lubiłem. Swój wolny czas często poświęcałem na pomaganie w zadaniach kolegom, sprawiało mi to wiele przyjemności.

Wacław Bernhardt, ojciec autora. Fotografia z 1945 roku.

Kiedyś – nie wiem skąd – przyszło mi do głowy pytanie: czym właściwie jest ta matematyka? No i zacząłem wykorzystywać ją, zajmując się techniką, czy właściwie moją główną specjalnością: silnikami spalinowymi. Nie we wszystkich szkołach byli nauczyciele, którzy znaliby się na tej dziedzinie, nie tak często też widziało się samochód. Nigdy nie mogłem się powstrzymać, żeby obejść go dookoła i obejrzeć. Jedni właściciele podnosili maskę i pokazywali, inni lecieli z batem (no, może trochę przesadzam) i krzyczeli „Co Ty, szczeniaku, robisz?”. Mój ojciec nie miał samochodu, nie umiał prowadzić, nie próbował się tego nawet uczyć.

reklama

„Jak oni to wytrzymali?”

Mieszkaliśmy jeszcze wtedy na Miodowej. W czasie wojny zauważyłem, że mój ojciec i Pan Dobrzański, który miał na dole naszej kamienicy aptekę, mają jakiś wspólny sekret. Dopiero potem dowiedziałem się, że Dobrzański miał zrobiony w podłodze schowek, pełniący funkcję małego mieszkania, w którym przez cały czas trzymano prawdopodobnie dwóch Żydów. Tajemnica była tak dobrze utrzymana, że dowiedziałem się o tym dopiero po wojnie. Na miejscu były leki, a na górze medyk, czyli mój ojciec. A i personel apteczny wiedział, co się dzieje. Przecież przez jakiś czas Niemcy wymagali, by w aptekach był przedstawiciel właściwych władz. Nie wiem, jak ci ludzie to wytrzymali, przecież przez tyle czasu siedzieli w zamknięciu, tylko późnym wieczorem mogli wyjść z tej kryjówki.

Kuzyn z Belgii

Cioteczny brat mojego ojca był fizykiem i pracował jako profesor na Uniwersytecie Warszawskim. Później wykładał w Belgii, gdzie wyjechał po śmierci swojej żony, żeby zmienić środowisko. Miał syna, Włodka, który urodził się jeszcze w Polsce. W 1939 r. przyjechał on do Warszawy, żeby zacząć studia na Uniwersytecie. Jednak wybuchła wojna, więc natychmiast zgłosił się do Wojska Polskiego, pomaszerował dość daleko na Wschód, a potem szybko wrócił z powrotem. Miał dwa paszporty (polski i belgijski), świetnie mówił po francusku i dość dobrze po niemiecku. Namawiał mnie i ojca, żebyśmy wyjechali wszyscy razem, bo nie było problemu z uzyskaniem wizy belgijskiej. Rodzice się jednak nie zgodzili i zostaliśmy – ojciec powiedział: „Nie, tutaj się urodziłem, ja tutaj zostaje”.

Następnie Włodek przeszedł przez kampanie francuską i przedostał się do Wielkiej Brytanii. Tam skończył kurs lotniczy, ale nie jako pilot, tylko bombardier. Początkowo latał nad Wielką Brytanią i Francją, później gdzieś w Afryce, a jeszcze później był w oddziale, który działał w Europie. I tu pewien zbieg okoliczności – jego samolot strącono w czasie przedostatniego lotu przed urlopem. Uratowała się cała załoga oprócz tylnego strzelca, który nie zdążył wyskoczyć ze spadochronem. Bardzo prędko trafili do Armii Krajowej, a gdy pojawili się Rosjanie, Włodek utrzymywał, że nie jest Polakiem tylko Belgiem. W tym czasie zaprzyjaźnił się z pewnym starszym stopniem człowiekiem związanym z nową władzą i postanowił się ujawnić. Ale gdy tylko zaczął rozmawiać o tym ze swoim kumplem, ten od razu powiedział: „Ja to mam zapisane, wszystko o Tobie wiemy”. Ostatecznie udało się mu urwać do Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Do Polski wrócił wraz z żoną jakieś kilkanaście lat temu.

reklama

„Ciągle jeszcze wierzyłem...”

Już na początku powstania zdawałem sobie sprawę, że to nie jest dobrze zorganizowane przedsięwzięcie. Tak się złożyło, że mój ojciec jako lekarz miał pod swoją opieką żołnierzy z AK, dzięki czemu często mimo woli poznawał ich plany. Ja też już wtedy byłem pełnoletni, więc z wielu rzeczy zdawałem sobie sprawę. Byłem zupełnie zdruzgotany już na samym początku walk, gdy okazało się, że prawie w ogóle nie mieliśmy broni. U nas przez pewien czas na kilkunastu ludzi były dwa karabiny, z których jeden zepsuł się przy pierwszym strzale. Oczywiście, miał prawo się zepsuć, bo był przechowywany w złych warunkach. Ale ciągle jeszcze wierzyłem, że nawet mimo wielu kłopotów i niedociągnięć coś się jednak posunie do przodu. Skutek było widać.

2 sierpnia była masakra na Boernerowie i to było dla mnie jedno z największych przeżyć. Może dlatego, że zginęła tam kobieta, Hanka Rychłowska, z którą mieliśmy się pobrać. To był moment, w którym w ogóle przestałem dbać o siebie. Gdy byłem gdzieś posyłany, szedłem normalnie albo biegłem, żeby było prędzej, ale nie chowałem się i specjalnie na siebie nie uważałem. A jednak nic mnie wtedy nie trafiło...

„Byłem gotów go pożreć”

Autor na fotografii z 1945 roku.

Pamiętam, że już na samym początku pobytu na Śląsku zniechęcił mnie do siebie bardzo ojciec mojego przyjaciela, inżynier górnictwa Bolesław Krupiński, światowej sławy specjalista. Poznałem go w czasie okupacji przez jego syna Andrzeja, który dołączył do nas na szkoleniu w podchorążówce. Młody Krupiński był fantastycznym facetem, bardzo miłym i kulturalnym, byliśmy nim zafascynowani. Przychodziłem do niego do domu na Mokotowie, poznałem jego ojca, który nawet w czasie wojny miał samochód „dekawkę”. Andrzej zginął w powstaniu pod Boernerowem, tak samo głupio jak większość moich przyjaciół, którzy tam byli. Było dla mnie jasne, że gdy w 1945 r. przyjechałem na Śląsk, próbując jakoś ułożyć sobie życie, stary Krupiński miał do mnie żal o śmierć syna. Przyjął mnie jak obcego. Nawet nie mówię o sobie, ale o moim ojcu – przecież Krupiński wiedział, że ojciec choruje, że jest inwalidą. Może trochę za ostro opisałem to w swojej książce, ale cóż – ja zawsze byłem dosyć spokojny i, jeśli tak można powiedzieć, grzeczny. Ale tego człowieka, który w czasie okupacji tak mnie zachwycił, byłem wtedy, po wojnie, gotowy pożreć.

Chciało się pracować

reklama

Na Ziemiach Odzyskanych zaraz po wojnie był bałagan. Musiał być, bo nie miał kto pracować. Wszyscy ludzie, którzy tam byli, to materiał przypadkowy, miejscowych prawie nie było. Ale kiedy zostałem tam kierownikiem technicznym stacji traktorowej, byłem szczęśliwym człowiekiem. Poważni ludzie płakali nad traktorem, w którym coś się zepsuło, więc nie mogli pracować. A przecież było jeszcze tak wiele do zrobienia. Prawdopodobnie nie wszyscy byli tacy, ale po roku pracy w Grodkowie miałem z całym swoim zespołem, wszystkimi traktorzystami i monterami, bardzo dobre stosunki. W większości byli to ludzie młodzi, nawet bardzo młodzi. Było takich dwóch czy trzech, którzy mi trochę podskakiwali, ale dostali ode mnie dłuższą przemowę, która z początku była bardzo ostra, a z czasem stawała się coraz luźniejsza. Ludzie wychodzili wtedy z siebie, żeby tylko coś zrobić.

Warszawa i mundur

Byłem wtedy bardzo zajęty. Mój ojciec pracował w swojej przychodni, ale był już w nienajlepszym stanie „technicznym”. To mnie mocno absorbowało, opieka nad nim była moim obowiązkiem. Robiłem też studia, bo po to przyjechałem do Warszawy. Układało mi się to bardzo dobrze. Ale miałem też problemy wynikające z moich mocnych związków z Armią Krajową.

Kiedy naszą grupę wezwano do wojska, bardzo się zdziwiłem, ale pomyślałem, że te trzy miesiące obowiązkowej służby szybko miną. Dopiero później okazało się, że była to grupa specjalnie wybrana i że chciano nas tam trzymać dłużej. A trzeba przyznać, że personel tam obecny nie był najwyższej klasy – brakowało ludzi z trochę lepszym wykształceniem, problemem było często pisanie lub czytanie. Jednocześnie niektórzy z nich byli bardzo przyzwoitymi ludźmi, którzy szybko musieli nauczyć się funkcjonowania w nowych warunkach, na przykład rozmawiania z kolegami w sytuacji, gdy ściany miały uszy.

Wiele lat później, już po odejściu z wojska, dowiedziałem się, że były pewne naciski, żeby mnie i jeszcze dwóm osobom umożliwić wszystko co się da, żebyśmy dostali lepsze mieszkanie i tak dalej. Nie wiem tylko skąd te naciski pochodziły. Przecież oni doskonale wiedzieli, że byłem w AK, że moja siostra przed wojną sympatyzowała z narodowcami, i to tymi radykalnymi, a i ja miałem z nimi kontakty...

***

Pamiętam, jak chodziliśmy do naszych krewnych jeszcze jako małe brzdące i gdy wchodziłem razem z mamą i tatą do pokoju dziecinnego, od razu zaczynaliśmy bawić się blaszanym wojskiem. Mój ojciec był wtedy bardzo zaniepokojony i zły, że można dzieci w taki sposób próbować uczyć wojny. Nie był zwolennikiem wojska.

Czytaj wspomnienia prof. Bernhardta opublikowane w naszym serwisie. Polecamy!

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4
reklama
Komentarze
o autorze
Tomasz Leszkowicz
Doktor historii, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Publicysta Histmag.org, redakcji merytorycznej portalu w l. 2006-2021, redaktor naczelny Histmag.org od grudnia 2014 roku do lipca 2017 roku. Specjalizuje się w historii dwudziestego wieku (ze szczególnym uwzględnieniem PRL), interesuje się także społeczno-polityczną historią wojska. Z uwagą śledzi zagadnienia związane z pamięcią i tzw. polityką historyczną (dawniej i dziś). Autor artykułów w czasopismach naukowych i popularnych. W czasie wolnym gra w gry z serii Europa Universalis, słucha starego rocka i ogląda seriale.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone