Ludwik XIV i początki Wersalu
Wiosna 1667 roku
Była urzekająco piękna. Młodziutka i drobna, lecz przez cieniutką białą koszulkę przeświecały już kuszące krągłości. Biegła lekko po trawie, oglądając się za nim, chichocząc zalotnie. Ludwik zaśmiał się i ruszył w pościg, lecz wciąż pozostawał kilka kroków w tyle.
W labiryncie przystrzyżonych krzewów przyśpieszyła, za każdym zakrętem znikała mu z oczu. Przesiane przez gałęzie plamy słońca pieszczotliwie muskały jej ciało. Pragnienie przeszyło go bólem, każdy mięsień drżał z żądzy. Musiał ją mieć. Nasycić nią usta, dłonie, posiąść ją całą.
Zatańczyła w cienistym gaju pomarańczowym, w biegu zrywając z gałęzi dojrzały owoc. Odwróciła się i uśmiechnęła. Tak samo jak on chciała, by ją zdobył.
Za oranżerią rozpoczynało się wzniesienie, na którego szczycie stał olbrzymi, rozsłoneczniony pałac, lśniący i zdobny ponad ludzką fantazję. Zdawał się rezydencją Pana Boga Wszechmogącego przeniesioną z obłoków na ziemię. Serce Ludwika wezbrało zachwytem. Nigdy wcześniej nie widział tej budowli, lecz czuł, że jest jej panem. To jego dom.
Dziewczyna zniknęła w sklepionej wdzięcznym łukiem bramie. Poszedł za nią. Otoczyła go głucha nieprzenikniona ciemność.
Zatrzymał się. Czekał.
— Królowie nie płaczą, cokolwiek ich spotka — rozległ się znajomy głos. — Cokolwiek ich spotka!
Rozpoznał ten głos. Należał do Anny, zwanej Austriaczką. Jego matki.
Obrócił się powoli. Stała w jasnym promieniu światła, zbroczona krwią, dumna i mężna. U jej kolan klęczał młodszy brat Ludwika. Łkał, kurczowo uczepiony matczynej dłoni.
— Strach to słabość — powiedziała spokojnie. — Strach umniejsza człowieka i może go zniszczyć. Nawet ciebie, mój synu.
Ludwik zamarł ze zgrozy.
— Zostałeś namaszczony przez Boga — ciągnął głos z przeszłości. — Opromieniony słońcem. Ale brakuje ci jeszcze tego, co naprawdę się liczy: siły. Bez niej zginiesz, a wraz z tobą cała Francja. To naturalne, że się boisz. Twoja matka umiera. Świat płonie. Jeśli historia czegokolwiek nas uczy, to tego, że los królów częstokroć jest straszny. I dlatego musisz znaleźć w sobie siłę stu ludzi, by poważyć się na wszystko, co będzie konieczne, by wywieść nas z ciemności w światło.
Patrzyła mu prosto w oczy. Wytrzymał jej spojrzenie, wstrzymując oddech.
Naraz, jakby znikąd, pojawiła się młoda ślicznotka. Stanęła obok matki i obie jednocześnie wyciągnęły ręce, wzywając go ruchem dłoni. Ludwik zawahał się, sięgnął po dziewczynę, ale wyrwała mu się i uciekła. Popędził za nią.
Wypadli z mroku w światło dnia, biegli przez amfiladę jasnych, bogato urządzonych komnat, gonili się wśród marmurowych posągów i olbrzymich portretów w skrzących się złoceniami ramach, aż znaleźli się w długiej galerii o ścianach wyłożonych lustrami. Igrające w nich światło zdało się oślepiać. Ludwik ujrzał fragment odbicia dziewczyny — nagą pierś, porcelanowobiałe ramię, kruchy kark. Zrzuciła koszulę, odtrąciła ją stopą. Naga wbiegła do pokoju na końcu galerii.
— Ja już widzę raj — dobiegł go zza pleców ostrzegawczy głos matki — ale ty musisz zbudować własny. Cały świat powinien się dowiedzieć, że nastał Ludwik Wielki.
Ludwik zastał dziewczynę na łożu z baldachimem. Psotny uśmiech wygiął jej pełne wargi. Powoli rozchyliła kształtne uda.
Zdarł z siebie ubranie i rzucił się na łoże, nakrył ją swoim ciałem. Zaatakował dziarsko, niepowstrzymanie, raz, drugi, trzeci…
Obudził się w chwili, gdy rozkosz osiągnęła szczyt. Wracająca świadomość przeniosła go w półmrok sypialnej komnaty. Miał zaciśnięte zęby, pierś śliską od potu, zachłannie garnął do siebie splątaną pościel. Gorące nasienie prędko stygło mu na brzuchu. Odgarnął przylepione do twarzy włosy. Oczy go piekły. Potarł je, niechętnie godząc się z tym, że już nie śpi.
Wokół myśliwskiego zameczku szalała nocna burza. W zamknięte okiennice uderzały wiatr i deszcz. U stóp królewskiego łoża siedział cicho wierny pokojowiec, Bontemps — człowiek w średnim wieku, o pogodnej, nacechowanej cierpliwością twarzy.
Sen już ulatywał, lecz Ludwik zachował w pamięci jeden obraz.
— Wezwij do mnie Le Vau, architekta — powiedział. — Chcę z nim porozmawiać o lustrach.
Bontemps skinął głową.
Za murami przetoczył się grzmot. Wiatr wstrzymał na chwilę oddech, po czym ze zdwojoną siłą chlusnął deszczem w okno.
Król obciągnął koszulę, przytomniejąc do reszty.
— Jak się czuje moja pani małżonka? — spytał. — Wszyscy mówią, że to będzie chłopiec.
Z zewnątrz dobiegł ostry brzęk tłuczonego szkła. Poprzez wycie wichru słychać było rżenie koni i krzyki. Na korytarzu zadudniły szybkie, ciężkie kroki. Podniecone głosy zbliżały się do sypialni. Chwilę później ktoś załomotał do drzwi. Bontemps pobiegł otworzyć. W komnacie zaroiło się od szwajcarskich gwardzistów, którym następowali na pięty wystraszeni dworzanie. Zbrojni z posępnymi minami otoczyli królewskie łoże. Ludwik cofnął się, czując, jak mu puls przyśpiesza.
— W jakiej sprawie? — zapytał surowo Bontemps.
— Zamach na życie króla — odparł gwardzista.
— Kto? Hiszpanie? Holendrzy?
— Jeszcze nie wiemy. Pan Fabien robi teraz wszystko, żeby usunąć zagrożenie.
— Bontemps… — wykrztusił Ludwik. — Co to znaczy?
— Najjaśniejszy panie… — rzekł pokojowiec zduszonym z niepokoju głosem — musisz natychmiast schronić się w wartowni. — Podszedł do okna i uchylił okiennicę.
— Z czyjego rozkazu? — Ludwik wyswobodził się z pościeli, odepchnął szatnych, którzy czekali już z odzieżą, i stanął obok Bontempsa.
— Nie zbliżać się do okna! — krzyknął jeden ze Szwajcarów.
— Nie znam tych ludzi, Bontemps — powiedział z naciskiem Ludwik.
Zbrojni otoczyli go i siłą odciągnęli od okna. Szarpnął się w uścisku.
Tekst jest fragmentem książki Elizabeth Massie „Wersal. Prawo krwi”:
— Nigdzie się stąd nie ruszę! — syknął. — Mój drugi syn przyjdzie na świat tu, w Wersalu! Dopóki żyję, nie okażę strachu. Nigdzie nie pójdę!
Gwardziści jakby go nie słyszeli, a szatni robili, co do nich należało. Przebrali go jak dziecko i śpiesznie wyprowadzili na ciemny korytarz. Pełgające tu i ówdzie wątłe płomyki świec oświetlały blade, spłoszone twarze dworzan, zginających się w ukłonach, kiedy mijał ich król. Ludwik zdołał się uwolnić z rąk drabantów, ale nie był w stanie oprzeć się ludzkiej rzece, która go unosiła.
— Gdzie jest Filip?! — wrzasnął. — Gdzie jest mój brat?
Filip, książę Orleanu, nazywany przez wszystkich Monsieur, uniósł głowę i uśmiechnął się do przystojnego, kędzierzawego mężczyzny siedzącego w wyściełanym aksamitem fotelu. Kawaler Lotaryński, jego imiennik i kochanek, miał na sobie koszulę — i nic więcej. Tym łatwiej było Filipowi rozkoszować się jego uroczą zabawką. Pieszczony na przemian dłońmi i językiem Kawaler kurczowo uchwycił się poręczy fotela i wyprężył, odrzucając w tył głowę.
— Na Boga! — westchnął przez zaciśnięte zęby. — Jesteś mistrzem!
Filip uśmiechnął się ponownie. Oczywiście, że nim był.
Ktoś zaczął się dobijać do drzwi. Filip obejrzał się z roztargnieniem i znów nachylił nad twardym, lśniącym członkiem. Bębnienie nie ustawało.
— Król cię wzywa, Monsieur! — zawołał lokaj zza drzwi.
— Słyszeliśmy za pierwszym razem! — żachnął się ze złością Lotaryńczyk.
Filip odgarnął ciemny kosmyk za ucho i posłał mu przepraszający uśmiech. Wstał i bez pośpiechu ruszył do drzwi. Kawaler niedbale pociągnął skraj koszuli, zakrywając krocze.
— Dziecko przyszło już na świat? — spytał brat królewski, otwierając drzwi.
— Musisz natychmiast stawić się u króla, panie.
Monsieur przewrócił oczami i ziewnął. Obejrzał się na kochanka. Ten machnął z rezygnacją upierścienioną dłonią.
— Poślę po coś do jedzenia.
— Na nic innego nie mam apetytu! — zaśmiał się Filip i wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi.
Nim zdążył zrugać lokaja, ten poinformował go o planowanym zamachu na życie króla.
— Złapali ich? — Erotyczne igraszki w mgnieniu oka wywietrzały Filipowi z głowy.
Lokaj potrząsnął głową.
— Wciąż szukają, Monsieur.
Zalany deszczem rynek Wersalu był ciemny i pusty — mieszczanie smacznie jeszcze spali. Fabien, królewski śledczy, stał na środku ulicy, przytrzymując wodze czterech płoszących się koni. Zmrużył oczy, wpatrując się z napięciem w mrok. Jeszcze chwila… I jeszcze… Są! Z bocznej uliczki wymknęli się chyłkiem czterej owinięci w płaszcze mężczyźni. Skręcili w jego stronę.
Najwyższy z grupy zmierzył Fabiena wzrokiem i przystanął jak wryty przed pustym koniowiązem na poboczu.
— Gdzie konie? — zawołał, przekrzykując szum deszczu.
— Te? — Fabien puścił wodze i paroma mocnymi klapsami przegnał zwierzęta.
Twarz mężczyzny skurczyła się z wściekłości. Rozbryzgując rzadkie błoto, ruszył na Fabiena. Jednocześnie z dochodzących do rynku uliczek wysypało się dwudziestu zbrojnych, którzy otoczyli spiskowców.
— Zabłądziliście, panowie? — spytał uprzejmie śledczy.
Zamachowiec warknął wściekle, uświadamiając sobie, że znalazł się w pułapce. Z furią wydobył ukryty pod opończą muszkiet z oberżniętą lufą, lecz w tej samej chwili kule gwardzistów podziurawiły go jak sito. Runął twarzą w błoto. Fabien przycisnął butem jego głowę. Mężczyzna przez krótką chwilę miotał się w konwulsjach, nim skonał. Pozostali trzej zerwali się do ucieczki, lecz zbrojni zablokowali im drogę odwrotu.
— Rzućcie broń — rozkazał Fabien.
Hiszpanie rzucili muszkiety na ziemię i zbili się w grupkę plecami do siebie, jak spłoszone zwierzęta w obliczu drapieżnika. Fabien podszedł, pochwycił spojrzenie najmłodszego — prawie jeszcze chłopca — i rzucił mu uśmiech równie zimny jak lejący się z nieba deszcz.
Ludwik strząsnął z siebie ręce gwardzistów, którzy starali się za nim nadążyć, kiedy wracał do swojej sypialni. Tak wielu ludzi chciało go dotknąć, tłoczyło się wokół, dusiło… W duchu wrzeszczał: „Odsuńcie się! Zostawcie mnie w spokoju!” Jednakże coraz więcej twarzy wyrażających szczery albo udawany niepokój zlewało się w jeden irytujący obraz.
Tekst jest fragmentem książki Elizabeth Massie „Wersal. Prawo krwi”:
„Idźcie precz!”
Wpadł do komnaty, stanął w oknie i oparł się o parapet. Jego ciężki przyśpieszony oddech osiadał mgłą na szybie, zacierając odbicie. Bontemps i dworzanie zatrzymali się w stosownej odległości, przestępując nerwowo z nogi na nogę. Ludwik czuł na plecach ich wyczekujące, naglące spojrzenia.
„Precz!” — pomyślał.
Nagle posłyszał znajomy chłopięcy głos. Brzmiał cicho, zatarty przez minione lata.
— Maman! Dokąd jedziemy?
Obrócił głowę i w wirze chaotycznych obrazów zobaczył matkę. Krzątała się w pośpiechu po urządzonej z przepychem sypialni, pakując do szkatuły biżuterię. Jedna z dam dworu chwytała suknie oraz pantofle i upychała je do stojącego obok kufra.
— Mamo…!
— Opuszczamy Paryż — wyjaśniła Anna. Jej arystokratyczna twarz była skupiona i spięta. — Już tu nie wrócimy. Pośpiesz się.
— Ale ja się boję! — chlipnął Ludwik.
Zmierzyła go ostrym spojrzeniem.
— Królowie nie płaczą — powiedziała.
„Królowie nie płaczą…”
Zamknął oczy, odetchnął kilkakroć i otworzył je z powrotem. Zjawa znikła, tylko poddani przyglądali mu się z trwożną uwagą. Odwrócił od nich wzrok, spojrzał w okno na gwałtowne strugi deszczu, które najwyraźniej miały zatopić cały świat.
Drzwi się otwarły, ktoś wszedł. Ludwik rozpoznał charakterystyczne chrząknięcie.
— Powiedz mi, Filipie — rzekł, nie odwracając się — co się dzieje?
— Odkryto kolejny spisek — wyjaśnił brat. — W wiosce schwytano czterech ludzi wysłanych, by cię zabić. Musimy natychmiast wyjechać do Paryża. Ten zameczek cię nie obroni.
— Ja decyduję, dokąd się udam. Ja decyduję, co zrobię. — Ruchem głowy wskazał gwardzistów i dworzan. — Każ im odejść.
— Wyjdźcie — rozkazał Filip. Tłumek wycofał się cicho z komnaty. Pozostał tylko król, Monsieur i pokojowiec.
Ludwik podszedł do stojącego na środku stołu. Obiema rękami oparł się o blat, śledząc wzrokiem rysunek drewnianych słoi.
— Znów miałeś ten sen? — spytał Filip.
Ludwik prychnął ze złością. Brat znał go aż za dobrze.
— Trzymałeś ją za rękę — mruknął w końcu.
— Mogłeś zrobić to samo.
— Król? Własną matkę? Dworski protokół nie przewiduje takich gestów. — Zawrócił do okna i znów do stołu.
— Któż może udzielać zgody królowi? Tylko on sam — rzucił przekornie Filip.
— Nie zrozumiesz. To coś, co jest większe od człowieka.
Filip potrząsnął głową i ruszył do wyjścia. Bontemps zatrzymał go uniesieniem ręki.
— Jego Wysokość nie pozwolił wam jeszcze odejść, panie.
— Drogi Bontemps! — prychnął brat królewski. — Doskonale znam tę minę. Komuś może się stać krzywda i wolałbym, żebym to nie był ja.
Ludwik wycelował w niego palec.
— Chcieli mnie zabić. No to niech przyjdą! Niech spróbują!
— Jesteś silniejszy od nich wszystkich — rzekł Filip. — Uwierz w to.
Ludwik wrócił do okna. Zmrużył oczy, próbując przez strugi deszczu dostrzec w oddali ciemniejszą smugę boru. Gniew z wolna go opuszczał. Wyobraził sobie drzewa, strumienie, dzikie piękno gęstej kniei.
— Jelenie w naszych lasach chodzą tymi samymi ścieżkami co ich przodkowie — powiedział. — Od setek lat. To instynkt, któremu nie śmią się sprzeciwić. Gdybyś zawiązał mi oczy i obrócił ze sto razy w koło, znalazłbym drogę powrotną. Przebiegłem w tym lesie każdą ścieżkę, nie ma drzewa, na które bym się nie wspinał. Dlatego tu poluję. — Obejrzał się. — A teraz możesz już iść — rzekł wesoło i z powrotem przytknął twarz do szyby.
Filip i Bontemps wymienili zaniepokojone spojrzenia.
W końcu deszcz ustał, jakby sam się znużył własną zaciętością. Nasiąknięta wodą mieścina robiła wrażenie skulonej i zziębniętej. Płomienie pochodni syczały i tańczyły, odbijając się w kałużach na drodze i twarzach mężczyzn.
Pobici bez litości jeńcy ledwie trzymali się na nogach. Zbrojni przeszukiwali ich odzienie. Niewiele znaleźli, kilka monet i nóż myśliwski. W kabacie jednego ze spiskowców gwardzista namacał zwinięty w rulon papier. Podał go Fabienowi.
Śledczy rozprostował arkusz i zbliżył go do światła. Wzdłuż brzegu karty biegł ciąg dziwacznych liter i cyfr. Szyfr. Tego właśnie szukał.
Z zadowoleniem podniósł wzrok i skinął na gwardzistę z nożem.
— Starszych okulaw.
Mężczyzna schylił się i dwóm więźniom przeciął ścięgna Achillesa z taką siłą, że prawie odciął im stopy. Runęli na ziemię, wyjąc z bólu. Najmłodszy zamknął oczy i zaczął się głośno modlić.
Tekst jest fragmentem książki Elizabeth Massie „Wersal. Prawo krwi”:
Jean-Baptiste Colbert, generalny kontroler finansów królestwa Francji, był człowiekiem obowiązkowym. Siedział więc w kantorze przy wersalskim rynku, zbierał wpłaty i wpisywał je do rejestru. Wkroczywszy w wiek podeszły, znajdował w sobie niewiele miłości do bliźniego — zwłaszcza zaś do tych bliźnich, od których brał pieniądze. Właśnie gniewnym machnięciem ręki przegnał od biurka jednego cuchnącego poborcę podatków i skinął na następnego, który stał w kolejce, dzierżąc pełną szkatułę, gdy do kantoru wpadł Louvois, królewski minister wojny, za nim zaś Fabien i kilku drabantów. Louvois kazał poborcom wyjść i sam zamknął za nimi drzwi.
— Czy wiesz — sarknął — wczoraj obudziłem się w łożu wysłanym gęsim puchem, mając za oknem widok na swe ziemie ciągnące się na odległość pięciu lig aż do rzeki. Tutaj jest tak ciasno, że śpię w kredensie. Dokończymy rachunki w Paryżu. Będzie tam i bezpieczniej, i znacznie wygodniej. — Obrócił się do gwardzistów. — Zabezpieczcie skrzynie i ładujcie je na wozy. Czterech ludzi przy każdym.
— Co to ma znaczyć? — Colbert uniósł się zza biurka. — Mam tu jeszcze wiele do zrobienia!
Fabien potarł dłonią krwawą plamę na przodzie skórzanego koletu.
— Schwytaliśmy czterech hiszpańskich najemników planujących zasadzkę na terenach łowieckich. Na szczęście spisek został udaremniony.
— To dobrze — sapnął Colbert. — Czyżby chcieli zakończyć wojnę, nim się zacznie?
— Madryt niepokoją nasze plany wobec hiszpańskich Niderlandów. Podobnie jak samych Niderlandczyków.
Colbert machnął ręką w stronę okutych szkatuł, które gwardziści ustawiali w rzędzie na podłodze.
— Możliwe, że szczęście im dopisze. Z tym przychodem nie zdołamy sfinansować wojny. Co najwyżej jeden lub dwa pojedynki — parsknął gorzko.
— Królowa powinna otrzymać swój posag — wtrącił Fabien. — Dotąd go nie wypłacili. Francja musi zareagować.
Louvois skrzyżował ręce na piersi.
— Tym bardziej nie powinniśmy tkwić w tej dziczy. Ochrona, jeśli w ogóle można ją tak nazwać, jest dziurawa. Im prędzej wrócimy do Paryża, tym lepiej.
— Król wybierał się na polowanie — zauważył Fabien. — Bardzo wątpię, czy zechce wyjechać już dziś.
— Odwołałem je — przerwał mu Louvois. — Może zapolować w Fontainebleau.
— A zatem pan Bontemps musi go…
— Pierwszy pokojowiec, podobnie jak król, nie zdaje sobie sprawy z rozmiaru zagrożenia. Zresztą, sądzisz, że państwem rządzi jeden człowiek? Ministrowie, Rada, wszyscy sterują tą nawą. — Louvois ponaglił gwardzistów i wyszedł w ślad za nimi, mijając się w drzwiach z Bontempsem.
Twarz kamerdynera była szara i ściągnięta ze zmartwienia.
— Król już wie? — zagadnął go Colbert. — I co on na to?
— Ja… nie wiem — wyjąkał Bontemps.
Fabien czujnie przekrzywił głowę.
— Gdzie on jest?
— Powiedział mi, że będzie tutaj. — Bontemps bezradnie rozłożył ręce.
Śledczy zacisnął pięści i odetchnął ze świstem.
— Więc musimy go znaleźć. — Chwycił za łokieć Bontempsa, który już zawracał do wyjścia, i dodał: — Tylko dyskretnie.
Tekst jest fragmentem książki Elizabeth Massie „Wersal. Prawo krwi”:
--Przełożyli z angielskiego: Maria Grabska-Ryńska i Maciej Grabski
Tytuł oryginału: Versailles, le rêve d’un roi
Copyright © Éditions Michel Lafon – Paris 2015
Published by arrangement with Lester Literary Agency
All rights reserved.
Polish edition © Publicat S.A. MMXVI--