Londyn 1967: między Beatlesami i rewolucją
Tomasz Leszkowicz: To już druga Pana książką o mieście uchwyconym w konkretnym momencie dziejów. Na półkach księgarskich znajduje się coraz więcej „biografii miast”. Skąd więc pomysł, by zająć się takim tematem?
Piotr Szarota: W tej kategorii powstają jednak przede wszystkim syntezy, których wartość polega na próbie prześledzenia historii danego miejsca na przestrzeni kilku stuleci. Pięćset lat wydaje się rozsądnym minimum (śmiech). Takiego ujęcia doczekał się też oczywiście Londyn, ostatnią taka próbą jest monumentalne dzieło „Londyn: Biografia” Petera Ackroyda, dostępne zresztą także po polsku. Tego rodzaju książki są bez wątpienia imponujące, dla mnie jednak bardziej pociągające od takiej makro-perspektywy jest spojrzenie przez szkło powiększające na jakichś szczególny wycinek historii, w którym dzieje się coś, co będzie miało konsekwencje nie tylko dla wybranej metropolii, ale dla całego świata, a przynajmniej Europy. W swoich książkach próbuję przedstawić europejskie miasta w takich właśnie przełomowych momentach. Wcześniej w książce „Wiedeń 1913” próbowałem zrekonstruować życie intelektualne i artystyczne w stolicy monarchii austro-węgierskiej u progu I wojny światowej. Spotykają się tam Hitler, Stalin i Trocki, a jakby tego było mało są także Freud, Wittgenstein i Kafka. Teraz rozpoczynam pracę nad książką opisującą klimat Paryża niedługo przed wybuchem II wojny światowej.
T.L.: Paryż to miasto artystów, Nowy Jork – liberalnych elit a Berlin kontrkultury. Jakim miastem jest (i był) Londyn?
P.Sz.: Myślę, że zawsze było kilka Londynów i pod tym względem nic się nie zmieniło. Jest konserwatywne londyńskie City – znane na całym świecie centrum finansowe, jest West End, królestwo angielskiego teatru, jest Londyn akademicki i Londyn artystyczny, którego centrum wielokrotnie się przenosiło. Pokazuję tę różnorodność w swojej książce. Obok Beatlesów i Stonesów jej bohaterami są najsłynniejsi londyńscy gangsterzy – demoniczni bracia Kray, dyktatorki mody Mary Quant i Barbara Hulanicki oraz intelektualiści: Bertrand Russell i Richard Dawkins.
T.L.: Wielką Brytanię i USA łączą wyraziste wzajemne więzi, w których pozycja „jaśniejszego punktu” na mapie nie jest oczywista. Czy w latach 60. Londyn przyciągał Amerykanów, czy też może to USA było drogą do świata dla Brytyjczyków?
P.Sz.: To działało w obie strony. Dla brytyjskich zespołów Ameryka była ziemią obiecaną, dopiero sukces za Atlantykiem oznaczał, że są naprawdę wielcy. Oczywiście nie chodziło tylko o prestiż, ale także o wielkość rynku, co przekładało się oczywiście na pieniądze. Nowy Jork był ważnym punktem odniesienia dla artystów i właścicieli galerii, dla Davida Hockneya droga do światowej sławy prowadziła przez Los Angeles, gdzie od połowy lat 60. zaczął spędzać więcej czasu niż w Londynie. Z drugiej strony, z USA przyjeżdżało do Londynu wielu muzyków, filmowców, pisarzy czy artystów amerykańskich. Jedni, żeby się tylko rozejrzeć i sprawdzić na własną rękę czy legenda „Swinging London” ma coś wspólnego z rzeczywistością, inni na znacznie dłużej. Kręcenie filmów w Wielkiej Brytanii było wielokrotnie tańsze niż w Stanach, osiadł tu więc m.in. Stanley Kubrick. Dość często przyjeżdżał do Londynu legendarny poeta Allen Ginsberg, a w latach 60. rezydował tam William S. Burroughs, autor kultowego „Nagiego lunchu”. Nie mówiąc o Yoko Ono, która pojawiła się nad Tamizą w 1966 roku.
T.L.: Dlaczego największe zespoły i twórcy w historii muzyki rockowej, od Beatlesów, przez Floydów, po Davida Bowiego, pochodzili z Wielkiej Brytanii, a nie ze Stanów? Czy da się jakoś wytłumaczyć ten fenomen?
P.Sz.: Choć również dla mnie muzyka brytyjska zawsze wydawała się ciekawsza niż amerykańska, teza, że amerykański rock ustępuje brytyjskiemu wydaje mi się trudna do obronienia. Zgoda – byli Beatlesi, Stonesi, Floydzi, Bowie, a do tej listy w latach 60. dopisać trzeba także Led Zeppelin. Ale w tym samym czasie w USA działały takie zespoły jak The Doors, Velvet Underground, nagrywał Bob Dylan, Frank Zappa i Janis Joplin. Hendrix, który w 1967 roku rzucił na kolana cały Londyn, przyleciał przecież zza oceanu. Muzyka amerykańska, głównie rock’n’roll i rhythm’n’blues, była żywą inspiracją dla kilku pokoleń brytyjskich muzyków. Na początku kariery Beatlesi zapatrzeni byli w Chucka Berry’ego, Little Richarda i oczywiście Elvisa, a gdyby nie spotkali Dylana ich muzyczne dojrzewanie trwałoby zapewne dużo dłużej. Nie tylko nauczył ich, że teksty mogą opowiadać o czymś więcej niż trzymanie dziewczyny za rękę, ale poczęstował ich pierwszym skrętem.
Polecamy książkę prof. Piotra Szaroty pt. „Londyn 1967”:
Lennon i McCartney pisali jednak oczywiście sami i we własnym stylu. Siła brytyjskiego rocka polegała m.in. na tym, że większość muzyków nie ograniczała się do kopiowania amerykańskich kapel, ale na bazie amerykańskich inspiracji byli w stanie stworzyć nową jakość. Tym, co charakterystyczne dla wyspiarskiego rocka, przynajmniej tego z lat 60. i 70., jest również to, że wielu muzyków było absolwentami artystycznych szkół. Spośród ich wychowanków wymienić można m.in. Johna Lennona, Pete’a Townshenda z The Who, Raya Davisa z The Kinks, Erika Claptona, Keitha Richardsa, Jimmy’ego Page’a i Davida Bowie, a w późniejszym okresie m.in. założycieli Roxy Music Bryana Ferry’ego i Briana Eno oraz Malcolma McLarena – współtwórcę sukcesu Sex Pistols. Dzięki takiej właśnie edukacji brytyjscy rockmani dobrze orientowali się w ówczesnych trendach nie tylko w muzyce, ale również w modzie, malarstwie, fotografii i teatrze. Stąd brały się pomysły na oprawę koncertów, kostiumy, okładki płyt oraz teksty, w których wykorzystywane były literackie tropy.
T.L.: Dziś Londyn kojarzy się z wieloetnicznością – nie tylko tą polską, ale zwłaszcza afrykańską czy azjatycką. Czy w czasach o których Pan pisze to zjawisko było już widoczne?
P.Sz.: Tak, wiązało się to ze stopniowym rozpadem Imperium. Z jednej strony do Londynu przyjeżdżali imigranci z Indii i Pakistanu, z drugiej z tzw. Indii Zachodnich czyli Karaibów. Zaczęły powstawać etniczne enklawy, przybysze z Karaibów upodobali sobie okolice Notting Hill, które dziś zaanektowali artyści i celebryci. Tam właśnie w sierpniu 1958 roku wybuchły pierwsze zamieszki na tle rasowym. Dziesięć lat później, w kwietniu 1968 roku konserwatywny deputowany Enoch Powell w słynnym przemówieniu wieszczył, że Wielkiej Brytanii grozi katastrofa, jeśli szybko nie zamknie granic.
T.L.: Wkrótce po momencie, który przyjął Pan za punkt wyjścia do rozważań, Europą wstrząśnie tzw. rewolucja 1968 roku. Czy już wcześniej Londyn i Brytyjczycy żyli polityką i wielkimi ideami?
P.Sz.: Upolitycznienie widać od połowy lat 60., dotyczy to zwłaszcza środowisk studenckich i kontrkulturowych. Od 1957 roku działał ruch zmierzający do rozbrojenia nuklearnego (Campaign for Nuclear Disarmament), później zaczęto manifestować sprzeciw wobec wojny wietnamskiej. Od końca 1966 roku nastroje radykalizowały się coraz bardziej, policja organizowała regularne naloty na redakcję kontrkulturowego magazynu „International Times”, a kiedy w październiku 1967 roku przyszła wiadomość o śmierci Che Guevery czuło się już, że w powietrzu wisi rewolucja.
T.L.: Wybiegając trochę w przyszłość Londynu względem tego, o czym Pan pisał – Londyn 1967 roku to czas ponad dekadę przed epoką Margaret Thatcher, która radykalnie zmieniła Wielką Brytanię. Czy Londyn lat 60. i ten po „Żelaznej Damie” był radykalnie inny? A może wręcz odwrotnie – konserwatywno-liberalne rządy go wcale nie zmieniły?
P.Sz.: Na pewno był inny, ale trudno powiedzieć do jakiego stopnia jest to dzieło Thatcher, a do jakiego stopnia wynikało to z przemian, które przechodził wtedy cały zachodni świat. Thatcher panowała od końca lat 70. do listopada 1990 r. – to szmat czasu. Dla wielu Anglików lata 80. to najbardziej mroczna dekada w powojennej historii Wielkiej Brytanii, artyści albo wybierali eskapizm albo mniej lub bardziej otwartą wojnę z politycznym establishmentem. Lata 90., a zwłaszcza ich druga połowa, w jakimś stopniu przypominać mogły lata 60. Spektakularne zwycięstwo Labour Party dawało nadzieję na „nowe otwarcie”, podobnie jak zwycięstwo Harolda Wilsona w połowie lat 60. W dodatku brit pop nawiązywał wprost do rocka z lat 60., bracia Galagherowie z zespołu Oasis mieli wręcz obsesję na punkcie Beatelsów. Kiedy laburzyści ukuli hasło „Cool Britannia” i wzięli się za promowanie kultury wydawało się, że Londyn stanie się znowu stolicą świata. I może przez chwilę to się nawet udało.