Listopad 1918: Wywalczyć Lwów dla Polski
Silny wpływ polskiej kultury i ogromny ładunek emocjonalny niesiony przez polską historię były kołami zamachowymi skłaniającymi polską młodzież Lwowa do działania niepodległościowego. Ponowne pojawienie się na arenie międzynarodowej kwestii odrodzenia państwa polskiego dodatkowo rozpalało młodych Polaków, zachęcając ich do angażowania się w konspiracyjne organizacje niepodległościowe i harcerstwo. Niemal kultem otaczano legionistów i tych, którym dane było z bronią w ręku zamanifestować obecność polskiego oręża na polach Wielkiej Wojny. Jak wspominał lwowski harcerz Mieczysław Smerek, wśród młodzieży rosło przeświadczenie, że to ona właśnie weźmie w swoje ręce los odradzającego się państwa w godzinie próby.
Przygotowując się do tej chwili, młodzież garnęła się do organizacji wojskowo-politycznych. Przeprowadzano ćwiczenia, musztry, odbywały się pochody, a w domu rodzinnym ppor. LP Tadeusza Felsztyna „omawiano sprawy polityczne, ekonomiczne i w ogóle zagadnienia współczesne dotyczące sprawy polskiej”. Wiosną 1917 roku lwowskie struktury POW okrzepły i nabrały charakteru czysto wojskowego i kadrowego, scalając zdecydowaną większość półtowarzyskich organizacji i kół patriotycznych. Na rozkaz przerwano wszelkie prowadzone dotąd dyskusje polityczne, nadano strukturom wyłącznie wojskowy charakter, a mniej pewnych członków usunięto z organizacji. Pozostali przyjęli pseudonimy, a trzon lwowskiej bazy POW stanowili uczniowie VIII CK Gimnazjum przy ul. Czarnieckiego. Do organizacji szły całe koła uczniowskie, a solidarność szkolna była dodatkowym czynnikiem spajającym konspirację.
Wstrząs, jaki w polskim społeczeństwie wywołały postanowienia traktatu brzeskiego, szybko przerodził się w akcję protestacyjną. 2 lutego 1918 roku we Lwowie doszło do masowych manifestacji polskiej młodzieży szkolnej przeciwko planom zawłaszczenia ziem mieszanych etnicznie przez Ukrainę w porozumieniu z państwami centralnymi. Obradujący w mieście zjazd Kół Pracy Narodowej wystosował protest przeciwko dzieleniu Galicji i Królestwa Polskiego podczas ustalania przyszłych granic Polski. Na ręce cesarza Karola skierowano notę protestacyjną, w której napisano między innymi: „jedynym dążeniem narodu polskiego jest odzyskanie niepodległości zjednoczonej Polski z dostępem do morza”. Ale największa z manifestacji została brutalnie rozbita przez policję konną; do protestującej młodzieży strzelano z broni palnej, było wielu rannych, a od kul zginął gimnazjalista Marian Czerkas. Zryw uczniowski został stłumiony, ale ofiara krwi jeszcze mocniej złączyła szeregi konspiratorów i wpłynęła na zwiększenie solidarności między polskimi szkołami we Lwowie.
Dwa miesiące później powstała lwowska kompania studencka POW. Pododdział liczył około stu ludzi, z tego dwudziestu przeszło tzw. kurs szturmowy. Gromadzono broń, by przygotować się do przyszłego powstania. Zdobyto 12 karabinów Mannlichera z warsztatu broni Malinowskiego. Wiosną organizacja mogła już wystawić w mieście skadrowany batalion, a jeden z plutonów, liczący trzydziestu sześciu ludzi, był uzbrojony w 30 karabinów. Ćwiczenia prowadzono zwykle na Wzgórzach Wuleckich w południowej części miasta, gdzie było sporo jarów, wąwozów i terenów zielonych. Oparciem organizacyjnym dla POW był prężnie działający Komitet Młodzieży Lwowskich Szkół Średnich. Dalszy dynamiczny rozwój organizacji został jednak zahamowany wskutek nie zawsze trafionych decyzji personalnych, z których z kolei wynikały problemy z zachowaniem konspiracji. Dla przykładu – dowódcą kompanii studenckiej, stanowiącej wówczas główną siłę lwowskiej POW, mianowano byłego legionistę, urzędnika Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, Stanisława Dawidka. Zarządził on zbiórkę kompanii w Ogrodzie Jezuickim, zatem niemal w samym centrum miasta, by stamtąd wyprowadzić zebranych w zwartej grupie do jarów za ul. Potockiego, z biało-czerwonymi wstążkami na ubraniach.
Kolejne niepowodzenia państw centralnych na frontach wojennych w miesiącach letnich 1918 roku wpłynęły znacząco na złagodzenie represji. Rozkład monarchii austro-węgierskiej i wizja powstania na jej gruzach narodowych organizmów państwowych ośmieliły polskich mieszkańców Lwowa do jeszcze mocniejszego zaakcentowania niepodległościowych nastrojów. 9 października tłum lwowian owacyjnie witał na Dworcu Głównym transport polskich legionistów, wracających z więzienia w Sygiecie Marmaroskim. Tysiące ludzi eskortowały ich pod pomnik Mickiewicza przy ul. Karola Ludwika, wznosząc hasła patriotyczne. Rada Miejska, zdominowana przez Polaków, opowiedziała się za polskością Lwowa, a zebrani obywatele przyjęli deklarację, w której uroczyście obwieścili, że wobec przyjęcia zasad samostanowienia narodów przez prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Wilsona uważają się od tej pory za obywateli wolnej, niepodległej i zjednoczonej Polski. „Tej Polsce naszej winniśmy wierność i posłuszeństwo, mienie i krew naszą, a wszelkie więzy, tym najświętszym i jedynie wiążącym obowiązkom przeciwne, uznajemy za wygasłe i nieistniejące” – zapisano w dokumencie. W deklaracji umieszczono też wezwanie do zwołania sejmu konstytucyjnego, złożonego z delegatów wszystkich ziem polskich, a Polski Komitet Narodowy w Paryżu uznano za reprezentację narodu przy państwach zwycięskiej koalicji. Zwrócono się również do polskich posłów do parlamentu austriackiego z Galicji i ze Śląska o zwołanie we Lwowie Ogólnego Zgromadzenia Narodowego, by na tej drodze formalnie przyłączyć te dzielnice do nowego państwa polskiego. 20 października około dwóch tysięcy polskich studentów przemaszerowało pod pomnik Mickiewicza z hasłami powstania wolnej Polski. W tym samym czasie kontrmanifestację zorganizowali także działacze ukraińscy na pl. św. Jura, gdzie do mniej więcej trzech tysięcy ludzi przemawiał Kost' Łewyćkyj. Po odśpiewaniu pieśni patriotycznych członkowie obu manifestacji spokojnie rozeszli się do domów.
Jeszcze potężniejszym pokazem siły i jedności narodowej ze strony polskiej była manifestacja z 24 października, kiedy przez Lwów przeszło około dziesięciu tysięcy Polaków. Ale lwowianie byli też psychicznie zmęczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na jakiekolwiek rozstrzygnięcie co do przyszłości miasta. Napięcie w stosunkach z Ukraińcami i władzami austriackimi szarpało nerwy, wprowadzało niepokój w rytm codziennego życia i wpływało negatywnie na morale społeczności. „Tego rodzaju życie nerwowe osłabiało czujność organizacji. Częste manifestacje zaczęły w końcu ludność nużyć, a zgromadzenia publiczne odbywały się przy coraz mniejszej ilości osób. Czasem pustki przed pomnikiem Mickiewicza, u którego stóp przemawiał jakiś kaznodzieja polityczny, wywierały przykre wrażenie” – wspominał Mieczysław Smerek.
W październiku nasiliła się praca organizacyjna w kołach konspiracyjnych. Wyróżniała się lwowska POW, której dowódca, por. Ludwik de Laveaux, zmierzał do mobilizacji członków organizacji i przejęcia miasta, zanim zrobią to siły ukraińskie, i szacował, że w razie potrzeby będzie mógł szybko zmobilizować nawet sześciuset – siedmiuset ludzi, częściowo uzbrojonych. W pewnej opozycji do POW stała inna organizacja, Polskie Kadry Wojskowe (PKW), zrzeszająca polskich wojskowych z armii austro-węgierskiej (choć w planach było organizowanie kadr przyszłej armii polskiej w oparciu o żołnierzy ze wszystkich armii zaborczych), o wyraźnym profilu politycznym, ciążącym ku Narodowej Demokracji i PSL „Piast”. Na czele organizacji stał kpt. Czesław Mączyński, oficer rezerwy artylerii, ciężko ranny w 1915 roku podczas walk na froncie. Nie ulega wątpliwości, że Mączyński traktował POW jako lokalnego rywala. Cierpko zresztą wspominał, że organizacja ta była tylko „niby tajna”, bo „każde dziecko o niej wiedziało”.
Ten tekst jest fragmentem książki Damiana K. Markowskiego „Dwa powstania. Bitwa o Lwów 1918”:
Nie można jednak wykluczyć, że w ten sposób Mączyński próbował zdezawuować konkurenta do rządu dusz patriotycznej młodzieży i kadr oficerskich. Sam zaś utrzymywał, że PKW ma wielu sympatyków, choć – podobnie jak w wypadku faktycznych członków organizacji – nie podał konkretnych liczb. Jednak w okolicach 21 października, zatem na dziesięć dni przed rozpoczęciem walk, przyznał, że we Lwowie organizacja mogła liczyć na przeszło pięciuset ludzi. Posiadała również zalążki zaplecza na wypadek akcji zbrojnej, dzięki pertraktacjom z Wydziałem Związku Sokołów i z dzielnicowymi Organizacjami Narodowymi. W tym okresie we Lwowie istniała jeszcze organizacja „Wolność”, ale jej wpływy były znikome. Prawdopodobnie skupiała ona nie więcej niż kilkunastu oficerów, pozostających zresztą w stałym kontakcie z PKW.
Osobną grupę stanowiło około sześćdziesięciu byłych legionistów, ale sympatie tych ludzi były podzielone. Część przyłączyła się do POW, inni – do organizacji o charakterze kombatanckim, jaką było Stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy Byłych Legionistów. Istniały także resztki organizacji pozostałej po Polskim Korpusie Posiłkowym (PKP), związane z płk. Władysławem Sikorskim. Sikorski opuścił Lwów 31 października wieczorem, mianując wcześniej dowódcą „batalionu uzupełniającego” kpt. Zdzisława Tatar-Trześniowskiego. Tę swoistą mozaikę organizacyjną wzmocnił jeszcze swym przyjazdem kpt. Mieczysław Boruta-Spiechowicz, wysłannik generała Józefa Hallera. W rezultacie w przeddzień wybuchu walk polskie środowisko niepodległościowe w mieście było reprezentowane przez kilka konkurujących ze sobą grup. Tworzyli je ludzie oddani co prawda jednej sprawie, jaką była niepodległość, ale poza tym różniło ich niemal wszystko: począwszy od dotychczasowego szlaku bojowego, poprzez zapatrywania na kształt wolnej Polski, kończąc wreszcie na stosunkach osobistych i towarzyskich.
Na marginesie organizacji o charakterze wojskowo-politycznym istniało we Lwowie silne harcerstwo. Pod koniec czerwca 1918 roku przy „Sokole-Macierzy” działało siedem męskich drużyn harcerskich liczących łącznie około dwustu młodych ludzi, ale tylko siedemdziesięciu z nich miało więcej niż piętnaście lat. Nie zmienia to faktu, że harcerze dysponowali pewną ilością broni palnej, dzięki czemu pod okiem weteranów z Legionów Polskich i byłych żołnierzy austro-węgierskich nauczyli się nią posługiwać. Jak wspominał Tadeusz Szumowski, wówczas komendant 2. Lwowskiej Drużyny Harcerskiej (LDH) im. Karola Chodkiewicza, jego podopieczni byli „dobrze wyrobieni fizycznie i ideowo”, a ponadto doskonale znali miasto, przez co mogli oddać znaczne usługi walczącym oddziałom.
Poza harcerstwem, zresztą organizacyjnie niejednolitym, każda z wymienionych grup uważała się za zalążek formalnego, odradzającego się Wojska Polskiego. Przekonanie o własnej wyjątkowości i ograniczona tylko współpraca z innymi grupami konspiracyjnymi miały przynieść Polakom bolesne rozczarowanie. Podjęto wszakże starania o utworzenie wspólnej komendy na wypadek ukraińskiej akcji zbrojnej. Jednocześnie próbowano tworzyć układy na wyższym szczeblu: hrabia Aleksander Skarbek wręczył w Krakowie gen. Bolesławowi Roi (mianowanemu przez PKL dowódcą sił polskich w Galicji Zachodniej) list Mączyńskiego z informacją o działalności konspiracyjnej we Lwowie. Roja odpowiedział wezwaniem do przebywających we Lwowie byłych legionistów, by nawiązali współpracę z PKW. Inny kurier, por. Bolesław Eustachiewicz, wyruszył do Lublina z misją do komendanta POW płk. Edwarda Śmigłego-Rydza. Ogółem polskie organizacje podziemne mogły zatem liczyć – jeśli wierzyć ich komendantom – na tysiąc stu, tysiąc trzystu członków (poza harcerstwem i ochotnikami, jakich zamierzano pozyskać po rozpoczęciu walki). Michał Klimecki szacował ich liczbę bardziej realistycznie na nie więcej niż siedemset pięćdziesięciu ludzi, częściowo tylko przeszkolonych i słabo uzbrojonych.
Z jednej strony sam Mączyński dążył do współpracy z innymi organizacjami niepodległościowymi istniejącymi we Lwowie. Z drugiej zaś – wyraźnie dawał do zrozumienia ich komendantom, że zamierza prowadzić rozmowy raczej z ich przełożonymi, gdyż uważał się za dowódcę konspiracji wojskowej wykraczającej daleko poza teren zaboru austriackiego. Na nawiązanie ściślejszego kontaktu z lokalnymi sojusznikami zdecydował się dopiero około połowy października. Można przypuszczać, że właśnie w taki sposób usiłował zbudować swoją pozycję lwowskiego bohatera podczas przejmowania władzy z rąk Austriaków.
Tymczasem miasto huczało od plotek, a Ukraińcy odbierali informacje o rychłym nastaniu polskiej władzy jako zapowiedź nowej okupacji. W obawie przed ukraińskimi dążeniami do przejęcia Lwowa polskie organizacje studenckie 13 października zebrały się w Czytelni Akademickiej i utworzyły Akademicki Komitet Wykonawczy (AKW). Organ ten doprowadził dzień później do powstania paramilitarnej i porządkowej „Straży Akademickiej”. Trzeba podkreślić, że w dziele tym zgodnie współpracowały ze sobą POW i PKW, jednakowo posiadające członków i sympatyków w środowisku akademickim. To w trakcie spotkania z przedstawicielami AKW Mączyński uzyskał możliwość skontaktowania się z komendą lwowskiego okręgu POW.
Ostatnie dni października to okres szczególnie wytężonej pracy polskich grup niepodległościowych na rzecz przygotowania jednolitego oporu na wypadek ukraińskiego powstania. Nierzadko wbrew rozkazom wstrzymywano transporty broni ze Lwowa na wschód, „zabezpieczano” pojedyncze karabiny i rewolwery z magazynów, czyszczono broń myśliwską, głównie sztucery. Liczyła się każda sztuka broni będąca w rękach prywatnych, dlatego korzystając ze znajomości wśród magazynierów i kadry oficerskiej, próbowano „sprezentować” oficerom pozostającym w organizacjach broń jako „pamiątkę” z czasów wojny i egzemplarze kolekcjonerskie.
PKW rozpoczęła akcję ściągania do Lwowa broni z całej Galicji, z Wołynia, Lubelszczyzny, a nawet Besarabii. Mączyński mocno liczył na przejęcie podlegających mu kwatermistrzowsko magazynów broni we Lwowie. Nie zawsze jednak działania konspiratorów spotykały się z pozytywnym odzewem ze strony polskiej społeczności. Mączyński, przykładowo, przygotował akcję przejęcia około tysiąca nowych karabinów austriackich typu Mannlicher, przywiezionych do Lwowa jeszcze bez oznakowania. Członkowie PKW zdołali na czas zorganizować meliny w mleczarni i fabryce „Tlen”, wystarczało już tylko przerzucić niezagospodarowaną jeszcze broń do tych miejsc, ale nikt nie zgodził się udostępnić im (ani wypożyczyć za opłatą) samochodów czy podwód na potrzeby transportu. W rezultacie wszystkie te karabiny trafiły do jednostek garnizonu. Dużo łatwiej przychodziło PKW zdobywanie środków finansowych na działalność, a to za sprawą ofiarności głównie hrabiostwa Skarbków.
Rozmowy nad ustaleniem wspólnej komendy były burzliwe. Równolegle z ramienia PKW cywilni działacze niepodległościowi prowadzili rozmowy z wyższymi rangą oficerami ck armii pozostającymi we Lwowie – hr. Skarbek z kpt. Antonim Kamińskim, a dr Browiński z kpt. Antonim Jakubskim i mjr. Marcelim Jastrzębiec-Śniadowskim – sondując ich stanowisko. Wspólne zebranie tych oficerów w dniu 30 października nie przyniosło konsensusu. Pojawiła się nawet groźba zerwania dalszej współpracy, ponieważ kpt. Kamiński stał twardo na stanowisku, że z uwagi na powierzenie mu przez płk. Sikorskiego misji odtworzenia Wojska Polskiego we Lwowie po przybyciu do miasta legalnych władz polskich (przez co rozumiał PKL) on sam nie zamierza dzielić się z nikim komendą. Niezależnie od tych perturbacji omówiono sprawy związane z koordynacją akcji na wypadek braku wspólnego dowództwa.
Ten tekst jest fragmentem książki Damiana K. Markowskiego „Dwa powstania. Bitwa o Lwów 1918”:
Niezrozumiałe wydaje się, że w owym czasie Polacy zupełnie ignorowali ukraińskie przygotowania do przejęcia władzy w mieście. Proklamowanie Ukraińskiej Rady Narodowej we Lwowie nie spotkało się z choćby jedną wzmianką w lokalnej polskiej prasie. Jeszcze 30 października na spotkaniu z prezydium miasta płk Sikorski miał przekonywać, że Polacy nie mają powodów do obaw. A trzeba pamiętać, że podlegało mu wtedy nie więcej niż kilkudziesięciu bezbronnych ludzi.
W gotowości do czynu pozostawali natomiast lwowscy harcerze. Zdaniem Mączyńskiego organizacja harcerska była „karna, zdyscyplinowana i ofiarna”. Jej członkowie, wówczas głównie w POW, planowali za kilka dni urządzić ogólnolwowskie wystąpienie polskiej młodzieży szkolnej z żądaniem wprowadzenia polskich symboli narodowych i nazw szkół. Bieg wypadków sprawił, że nie doszło do tej akcji. Jedynym przejawem przygotowań „dorosłych” organizacji do walki było utrzymywanie przez POW lotnych patroli nocnych w mieście, liczących od czterech do sześciu ludzi uzbrojonych w rewolwery i granaty ręczne. Poza tym strona polska była właściwie bezbronna w razie nagłego i zorganizowanego wystąpienia sił ukraińskich (czego dowiodły wypadki w nocy z 31 października na 1 listopada), a przestrogi por. de Laveaux o ukraińskiej aktywności zostały zignorowane przez Mączyńskiego.
Powstanie Polskiej Komisji Likwidacyjnej w Krakowie – jako organu państwowotwórczego, z kompetencjami do likwidacji zaborczej administracji w Galicji – gwałtownie przyspieszyło akcję przejmowania władzy z rąk austriackich. Już 29 października PKL przysłała do namiestnika Huyna depeszę, w której określiła Kraków jako jedynie tymczasowe miejsce urzędowania, miejscem docelowym zaś miał być właśnie Lwów. Komisja zapowiedziała objęcie „całego obszaru polskich krajów i dzielnic w granicach monarchii”, a zatem i Galicję Wschodnią. W wiadomości wyrażono życzenie, by namiestnik wstrzymał wywóz dóbr z Galicji oraz rekwizycje wojenne. Przyjazd przedstawicieli komisji w celu podjęcia rozmów o przejęciu władzy we Lwowie zaplanowano na 1 listopada. W Krakowie wyraźnie liczono zatem, że zawładnięcie nad stolicą Galicji Wschodniej stanowić będzie wyłącznie wysiłek administracyjny i polityczny. Nie zakładano walki zbrojnej.
Ostatni dzień austro-węgierskiego Lwowa – 31 października – upłynął Polakom pod znakiem ogromnych nerwów i skrajnego napięcia, ale nie przyniósł konkretnych działań w kwestii przygotowania akcji zbrojnej. Na zebraniu organizacji wojskowych oficerowie POW przedstawili wspomniany już plan, który zakładał zdobycie koszar 19. Pułku Strzelców przy cmentarzu Łyczakowskim, ale został on kategorycznie odrzucony przez kpt. Mączyńskiego. Ponieważ narada nie przyniosła efektów, na godzinę 22.00 wyznaczono kolejne spotkanie w Domu Akademickim przy Senatorskiej 1. Nie sformowano jednak sztabu, przez co komenda nad wciąż odrębnymi organizacjami była tylko fikcyjna, a ich członkowie jeszcze przez kilka dni nie wiedzieli, kto jest prawdziwym dowódcą. Rozesłano natomiast patrole w okolice koszar i ważniejszych budynków administracji. Gońcy donosili, że panuje tam spokój. Nie wrócił jednak jeden z wywiadowców – kapral i były legionista Andrzej Battaglia, wysłany do koszar 15. pp przy ul. Kurkowej, choć nikt nie przywiązywał do tego większej wagi. Niewielki oddział kadrowy, szumnie nazywany batalionem, zatrzymał się na nocleg w szkole im. Sienkiewicza, oczekując na rozkaz zajęcia ratusza zaraz po przybyciu przedstawicieli PKL i płk. Sikorskiego, których spodziewano się nazajutrz.
W Domu Akademickim nadal trwała narada, a w jednej z sal studenci urządzili zabawę taneczną. Za długo już z niecierpliwością czekali na rozkaz przystąpienia do walki, który przyniósłby im ulgę. Na tańce zaproszono także dziewczęta spośród młodzieży akademickiej. Zabawa przedłużyła się do późnych godzin nocnych, ku uciesze zgromadzonych – dla nich wieczór ten nie okazał się stracony. W końcu, wobec ogólnej bezczynności i panującego chaosu, wielu niedoszłych powstańców udało się do domów. Oficerowie zakończyli zebranie około godziny 2.00. Meldunki płynące z miasta były uspokajające: cisza panowała w koszarach na Janowskim, nie odnotowano wzmożonego ruchu poza Narodnym Domem. Służbę wartowniczą w Domu Akademickim mieli pełnić na zmianę członkowie POW i PKW. I wciąż próbowano dojść do porozumienia w sprawie wyłonienia jednego dowódcy. Pomysł, by został nim mjr Śniadowski, nie znalazł pełnego poparcia. Mączyński dość uparcie forsował swoją kandydaturę, aż ostatecznie, w obawie przed zerwaniem rozmów, oficerowie zaproponowali, by komenda była złożona z trzech spośród nich. Na to w geście rozpaczy por. de Laveaux zapowiedział, że gotów jest poddać się choćby komendzie kaprala, byle dowodzenie walką pozostało w jednym ręku. Pomysłowi temu sprzeciwił się także Śniadowski, który zgodził się ustąpić na rzecz komendanta PKW.
Oznaczało to faktyczną zgodę na poddanie POW pod taktyczną komendę PKW. Mączyński osiągnął swój cel i mógł się odtąd uważać za dowódcę polskiej konspiracji wojskowej we Lwowie. Wobec znacznych wpływów środowisk narodowo-demokratycznych w polskich elitach Lwowa mógł też liczyć na poparcie dość szerokich kręgów politycznych. W międzywojennej legendzie polskiej Obrony Lwowa to właśnie Mączyński wysunął się na pierwszy plan. Niemal zupełnie zepchnął w cień „cichego” bohatera, jakim był Ludwik de Laveaux. Ten młody legionista, mający za sobą szlak bojowy Legionów, w momencie decydującym o przyszłości polskiego sztabu wykazał się odpowiedzialnością i honorem. Ustępując na rzecz starszego, choć wcale nie bardziej doświadczonego oficera, w dodatku o odmiennych sympatiach politycznych, umożliwił powstanie jednego dowództwa, co w pierwszych dniach listopada pozwoliło na ujęcie w karby chaotycznego oporu wobec wojsk ukraińskich.
Plan militarny strony polskiej właściwie nie istniał, a przyszły komendant de facto zdawał się na ślepy los. Spore wrażenie zrobiła na Polakach informacja, że Ukraińcy będą się starali ściągnąć do miasta Legion USS. Co prawda, rozważano trzy różne warianty wydarzeń, ale żaden nie doczekał się choćby pobieżnego opracowania taktycznego. Pierwszy przewidywał opanowanie Lwowa przez Polaków na drodze porozumienia z ustępującymi władzami zaborczymi. Wtedy miasto znalazłoby się w polskich rękach szybko i prawdopodobnie bez większych strat. Uniknięto by też krwawych – jak się spodziewano – walk z siłami austriackimi i węgierskimi, a należałoby się uporać jedynie z Ukraińcami, co przy zdobyciu dużej ilości broni Mączyński uważał za możliwe. Warunkiem powodzenia miało być rozbicie sił ukraińskich do czasu przybycia oddziałów USS. Ale wyglądałoby to dużo gorzej, gdyby przyszło do zbrojnego starcia naraz z siłami austriackimi i ukraińskimi – wówczas poza zaskoczeniem nie widziano większych szans na zwycięstwo, a wręcz należało się liczyć z szybkim rozbiciem sił własnych i utratą Lwowa.
Ten tekst jest fragmentem książki Damiana K. Markowskiego „Dwa powstania. Bitwa o Lwów 1918”:
Jako drugą ewentualność brano pod uwagę mniej więcej jednoczesny wybuch powstania ukraińskiego i polskiego. Najkorzystniejszym dla sił polskich scenariuszem było oparcie się na łatwych do obrony obiektach i stopniowe rozbrajanie lub likwidowanie oddziałów ukraińskich. Przy czym mało realne było to, by z kilkuset ludźmi udało się naraz zdobyć, obsadzić i utrzymać koszary wojskowe, Szkołę Kadetów, Cytadelę, magazyny na Dworcu Głównym i Czerniowieckim, na Skniłowie i inne ważne gmachy i budynki, ponieważ zwyczajnie nie byłoby ludzi do walki, gdyby obsadzono te obiekty. Liczono na akcję wewnątrz koszar 15. pp, gdzie zebranych było kilkudziesięciu byłych legionistów, wśród których znajdowali się również członkowie PKW. Oficerowie POW proponowali, by głównym ośrodkiem oporu uczynić koszary przy ul. św. Piotra na Łyczakowie, ale Mączyński się na to nie zgodził, trafnie wskazując, że siły potrzebne do ich opanowania to kilkuset ludzi, więc gdyby ta akcja się nie powiodła, mogłoby to dla Polaków oznaczać klęskę całego przedsięwzięcia lub – to wariant optymistyczny – skoncentrowanie wojska w najgorszej z możliwych dla strony polskiej części miasta, oddalonej od węzłów komunikacyjnych umożliwiających otrzymanie posiłków.
Czesław Mączyński wspominał również o najkorzystniejszym według niego wariancie wystąpienia zbrojnego, które można by nazwać powstaniem odcinkowym, zakładającym akcję już po powstaniu ukraińskim, stopniowe rozszerzanie stanu posiadania w mieście i na jego przedmieściach dzięki licznym samowystarczalnym punktom oporu, „redutom”, a następnie, po skutecznej obronie i wyczerpaniu sił nieprzyjaciela – prowadzenie własnych ataków aż do skutku. Wariant ten przewidywał, przynajmniej w początkowej fazie walk, utratę inicjatywy operacyjnej i sektorowość obrony. W razie porażki zaś umożliwiał przeniesienie działań z miasta na prowincję i tam kontynuowanie oporu aż do przybycia posiłków z centralnych ziem polskich. W swych wspomnieniach Mączyński przekonywał, że plan ów przedstawił już 21 lub 23 października.
Zebrani mieli wówczas przyznać mu rację i wyrazić zgodę na prowadzenie walki przynajmniej w zachodniej i północnej części miasta przy wsparciu przeważającej w tych częściach Lwowa ludności polskiej. „Jako reduty wybrać należało budynki do obrony najłatwiejsze i wymagające jak najmniejszych sił. Nie mogły to być kamienice zamieszkane przez rodziny, trudniej jeszcze koszary wojskowe. Nadawały się do tego dobrze szkoły i różne urzędy publiczne” – pisał.
Późniejsze przekazy historyczne sugerują, że przebieg bitwy o Lwów był zbliżony właśnie do tego scenariusza. Tyle że następujące po sobie wydarzenia, świadczące o zupełnym niemal braku wpływu polskiej komendy na charakter akcji zbrojnej we Lwowie w pierwszych dwóch dniach listopada, zdają się jednak temu przeczyć. Nie można wykluczyć, że komendant Obrony Lwowa, pisząc zbeletryzowane wspomnienia już po fakcie, postanowił przypisać sobie rolę przewidującego dowódcy, który w zasadzie miał zaplanowany cały przebieg bitwy i z wyprzedzeniem dostrzegał grożące niebezpieczeństwa.
Przekonani, że czeka ich kolejna spokojna noc, polscy dowódcy udali się do swoich mieszkań, a nieliczni pozostali w budynku rozczarowani konspiratorzy poszli spać. Krótko po tym pierwsze ukraińskie oddziały opuściły koszary i wymaszerowały na stanowiska bojowe.
W sytuacji, kiedy ukraińscy politycy w porozumieniu z UWK przygotowywali przewrót wojskowy, który miał im przynieść władzę nad Lwowem i Galicją Wschodnią, po stronie polskiej marnowano cenny czas na długotrwałe spory o objęcie dowództwa przez komendantów poszczególnych grup. Równie pesymistycznie przedstawiała się dla Polaków kwestia organizacyjna. Ich siła zbrojna została podzielona między kilka podmiotów, a broni prawie nie było. Wprawdzie istniała szansa, że po stronie polskiej opowiedzą się oficerowie i żołnierze narodowości polskiej służący w jednostkach austro-węgierskich, ale nie byli to ludzie pewni. Przeciwnikowi, który mógł wystawić do walki niespełna półtora tysiąca dobrze uzbrojonych żołnierzy, w pierwszej chwili opór miało zatem stawiać w najlepszym razie kilkuset członków podziemnych organizacji, ale rozproszonych po całym Lwowie i dalekich przedmieściach, bez jednolitego dowództwa, bez konkretnych rozkazów, a co gorsza – niemal bez broni. Wspólnym mianownikiem wszystkich polskich organizacji, bez względu na ich zaplecze polityczne i sympatie, były jednak chęć walki i przeświadczenie, że jest ona nieunikniona.