„Lincoln” – reż. Steven Spielberg – recenzja i ocena filmu
Może zacznę od wrażeń artystycznych – jak to zwykle ze Stevenem Spielbergiem bywa, film jest zrobiony perfekcyjnie jeśli chodzi o scenografię, realizm i kostiumy. Widz rzeczywiście widzi przed sobą zarówno Waszyngton i okolice ze stycznia 1865 r., jak i ówczesnych mieszkańców miasta – wliczając w to oddziały armii federalnej. Mała jest więc szansa na pojawienie się zegarka na ręku aktora czy na cokolwiek odbiegającego od realiów epoki (ukłony dla twórców „Krzyżaków”).
Kolejny punkt: obsada. Day-Lewis – jak zwykle zresztą – udowodnił, że jest genialnym aktorem wczuwającym się do końca w postać. Niepokojąco przypomina to trochę Kirka Lazarusa z „Tropic Thunder” (tu ukłony dla Roberta Downeya jr.), ale nie popadajmy w przesadę. Najważniejsze, że na sto procent mamy przed sobą Lincolna.
Nie ma sensu rozpisywać się o świetnej roli Sally Field jako Mary Todd Lincoln – wszystko już zostało powiedziane. Podobnie można ocenić Tommy’ego Lee Jonesa (kongresmen Thaddeus Stevens), Davida Strathairna (Sekretarz Stanu William Seward) czy innych przedstawicieli Partii Republikańskiej, walczących o uchwalenie 13. Poprawki. Swoją drogą Spielberg dokonał ciekawej sztuczki – najlepsi aktorzy grają po „jasnej” stronie uchwalających poprawkę. Przedstawiciele Partii Demokratycznej to nazwiska mniej znane. Już to wskazuje, że film ma jasno określony cel. Przyznam się szczerze, że sam tego nie zauważyłem – uwagę zwrócił mi na ten fakt dopiero mój bardzo dobry kolega z mojej alma mater. Korzystając z okazji – Pawle, pozdrawiam.
W każdym razie dzięki temu zabiegowi reszta postaci praktycznie znika w masie bohaterów filmu. A szkoda, bo np. Lee Pace znakomicie „wszedł w buty” nowojorskiego kongresmena Fernanda Wooda, znanego zwolennika kompromisu z Południowcami. Sam Wood był w ogóle ciekawą postacią – jako burmistrz Nowego Jorku w 1861 r. mniej lub bardziej jawnie lansował ciekawą koncepcję secesji Nowego Jorku, utworzenie z niego neutralnego miasta-państwa handlującego z obiema stronami konfliktu. Zmysłu ekonomicznego nie można mu odmówić. Wood jest jedyną wyrazistą postacią u demokratów – Peter McRobbie jako George Pendleton aż tak bardzo (może wyjąwszy kilku rasistowskich stwierdzeń) nie zapada w pamięć.
Z aktorów epizodycznych muszę wyróżnić na początek trzech. Bruce McGill (znany bardziej jako zwariowany Jack Dalton z „MacGywera”) ciekawie przedstawił jedną z najbarwniejszych (a moim zdaniem najbarwniejszą) postaci gabinetu wojennego Lincolna, Sekretarza Wojny Edwina McMastersa Stantona. Jest to, „wypisz, wymaluj”, ten sam nerwowy choleryk, żądający natychmiastowych sukcesów, stawiający zadania licznym generałom i bezlitośnie rozliczający z ich realizacji. Choć moim zdaniem Stanton z „Lincolna” byłby jeszcze bardziej wiarygodny, gdyby więcej klął.
Znakomity epizod zaliczył Hal Holbrook jako Francis Preston Blair – współtwórca Partii Republikańskiej i nieformalny lider konserwatystów z tego ugrupowania. Ale Holbrook to klasa sama w sobie – i dwukrotny Lincoln z seriali sprzed lat. Polskiej widowni bardziej znana jest jego druga przygoda z prezydentem w serialu „Miłość i wojna”.
I wreszcie, last but not least, najciekawszy epizod – moim zdaniem oczywiście – czyli Jared Harris jako Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych USA, generał porucznik Ulysses Simpson Grant. Ucharakteryzowany bardzo dobrze, z zachowania – genialny. Widać to szczególnie w scenie rozmów Granta z komisarzami konfederackimi w City Point. Na ostateczne pytanie: Jeśli nie o pokoju, to o czym możemy rozmawiać? pada genialne – Terms of surrender… To jest właśnie Ulysses Simpson „Bezwarunkowa Kapitulacja” Grant w pełnej krasie.
To oczywiście nie wszyscy – ale o dalszych perełkach za chwilę…
A wpierw do meritum – fakty historyczne. To właśnie one wzbudziły we mnie najwięcej zastrzeżeń. Co prawda, daleki jestem od myślenia, że Jankes (jakim dla mnie jest Spielberg) kręcący filmy o wojnie secesyjnej to jak diabeł śpiewający psalmy, jednak coś w tym stwierdzeniu jest – główną osią filmu jest oczywiście niewolnictwo i ta nieszczęsna 13. Poprawka. Czy było rzeczywiście tak, jak genialny reżyser ukazał to na ekranie? Otóż niekoniecznie…
Niedawno na łamach Histmaga w skrócie przedstawiłem ewolucję poglądu Lincolna na temat niewolnictwa i zachowania Unii oraz manewry, jakie stosował w celu jego zniesienia. W 1865 r. chodziło już tylko o same jego zniesienie. Może wyda się to nieprawdopodobne, ale właśnie w taki mniej więcej sposób, jak widzimy to w „Lincolnie”, wyglądała debata odnośnie zniesienia niewolnictwa i „okoliczności” zdobywania głosów. Nie przejaskrawiono nawet zasług Williama Bilbo (świetna rola Jamesa Spadera).
Jednak błędem jest łączenie dwóch faktów – debaty nad zniesieniem niewolnictwa oraz obecności w City Point (baza zaopatrzeniowa Armii Potomaku) konfederackich komisarzy. To prawda, że demokraci chcieli wykorzystać plotki o ich pobycie do przełożenia głosowania. Niewiele by im to dało, bowiem po jesiennych wyborach uzupełniających Izba Reprezentantów miała się powiększyć o kilkudziesięciu (bodajże 64) nowych republikanów, co tylko ułatwiłoby przepchnięcie poprawki.
I teraz sami waleczni synowie Dixie. W filmie są przedstawieni nieco karykaturalnie, zwłaszcza w kontekście zapoznania się z eskortującą ich kawalerią. Zabawny może wydawać się wiceprezydent Konfederacji Alexander Stephens, częściowo z racji swego wzrostu (a fakt: był niski), ale Jackie Earle Haley zagrał go solidnie, lecz niestety pod potrzeby filmu.
I tu muszę widzom uzmysłowić jeden fakt – rozmowy pokojowe na parowcu „River Queen”, kotwiczącym w Zatoce Hampton Roads, nie załamały się z powodu sztywnego stanowiska rebeliantów wobec niewolnictwa. Przyczyną było uparte obstawanie przy warunkach pokoju między narodami – czyli między sankcjonującymi secesję. Dla Lincolna było to niemożliwe do przyjęcia, a w kontekście istniejącej sytuacji – nawet bezczelne. Lincoln podkreślał, że wystarczyłoby, by zgodzili się na powrót do Unii, a rozmowy poszłyby lepiej.
Co ciekawe, Stephens (dobry znajomy Lincolna sprzed wojny) wspominał, że prezydent nie upierał się przy literze Proklamacji Emancypacyjnej z 1863 r. i był gotów dla pojednania nie obstawać przy niej. Jest to informacja niemożliwa do zweryfikowania, albowiem Lincoln nie pozostawił po sobie szczegółowej relacji z rozmów z wiceprezydentem Konfederacji. Zdaniem niektórych historyków nie jest to jednak niemożliwe – w 1865 r. było już powszechnie wiadomo, że niewolnictwo to przeżytek. Zresztą Południowcy dla dobra Sprawy zaczęli powoli demontować ten system, wcielając niewolników do armii i oferując im wolność. Krok spóźniony o przynajmniej dwa lata, ale jakże symptomatyczny.
Oglądając „Lincolna”, należy zatem pamiętać, że to nie niewolnictwo było główną przyczyną wojny. Kłóci się to z wizją reżysera, ale cóż. Następna kwestia to powojenna Rekonstrukcja. Wbrew filmowi, prezydent miał już opracowane wstępne założenia tzw. Planu Luizjana (od stanu, gdzie wcielano go w życie pierwszy raz). Jeśli 10% obywateli danego stanu, mających prawo głosu wg. cenzusu z 1861 r., odwołałoby secesję i zniosło w stanowej konstytucji niewolnictwo – taki region miał wrócić do Unii. Nie trzeba dodawać, że po zamordowaniu prezydenta zaostrzono te reguły – wbrew intencjom samego zainteresowanego. Jego credo pojednawcze najlepiej widać w rozmowie z Grantem – czyli puścić do domu, zapomnieć przewinienia i niech wracają do pracy.
Nie da się nakręcić idealnego filmu historycznego, zawsze będzie on pełen różnych usterek. Pamiętajmy, że „Lincoln” to wizja reżysera. Dlatego Lincoln wyciąga przemówienie z kapelusza (coś takiego nigdy nie miało miejsca), dlatego pani Lincoln krytykuje intensywnie politycznych gości na balu noworocznym (co też się nie wydarzyło), dlatego telegrafistą u Lincolna jest Samuel Beckwith, który w rzeczywistości służył w sztabie Granta, a w Białym Domu przebywał David Homer Bates. To dlatego też dwóch poborowych jadących po swój los pod Fort Fisher recytuje słynną Mowę Gettysburską Lincolna (w rzeczywistości jej walory i sens doceniono dopiero w XX wieku, w czasie wojny mało kto rozumiał jej przesłanie), a kolorowi żołnierze znają ją na pamięć (co jest mało prawdopodobne, choćby z powodu małej liczby czytających w czarnych pułkach). I to dlatego Thad Stevens żyje w tajnym partnerskim związku ze swoją gospodynią Lydią Hamilton Smith, wdową po wyzwoleńcu i matką dwójki dzieci – choć brak dowodów na aż taki poziom zażyłości miedzy tą parą. Ale z pewnością byli bliskimi przyjaciółmi.
Ale niech te usterki – małe i duże (właściwie jedna duża) – nie zniechęcają Was, drodzy Czytelnicy. Bo warto ten film zobaczyć choćby ze względu na grę aktorską obsady. „Lincoln” jest filmem adresowanym do Amerykanów – to widać choćby w scenie kapitulacji Roberta Lee przed Grantem. To ta scena, która zaczyna się od napisu „Appomattox Court House 9 kwietnia 1865”. Naprawdę mógł dystrybutor się trochę bardziej postarać w dawaniu informacji – w końcu nie każdy wie, gdzie Marsowy Robert zakończył swój szlak – w scenie niemal żywcem wyjętej (w dodatku mocno skróconej) z ostatniego odcinka „Miłości i wojny”, tak przy okazji.
Zobacz też:
- Day-Lewis zagra Abrahama Lincolna;
- Jak Abraham Lincoln niewolnictwo znosił;
- Amerykański historyk zmienił datę dokumentu autorstwa Abrahama Lincolna;
- Bitwa siedmiodniowa;
- Zbrodnia czy kara? Masakra w Forcie Pillow oczyma Nathana Bedforda Forresta;
- Jak stary Hood z jedną nogą pomaszerował do Tennessee;
- Urodziny z pompą: zdobycie Murfreesboro;
- „Pełzający, niebieski dywan” - klęska Unii pod Fredericksburgiem.
Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska