Leo Kessler ‒ „Totenkopf” – recenzja i ocena
Niejako za radą Mateusza, do lektury książki Kesslera zasiadłem w hm... ustronnym miejscu, gdzie nawet Führer piechotą chadzał. Siedząc wygodnie z książką w ręku przewracałem kolejne strony, aż do czasu, gdy zaniepokojona towarzyszka życia zapytała zza drzwi, czy czasem się nie utopiłem. Czyżby lektura była aż tak wciągająca? Nieszczególnie. Konstrukcja postaci mnie zachwyciła? W żadnym razie. Złożoność fabuły powaliła na kolana? Nawet mnie nie rozśmieszajcie. Po prostu jakoś tak prosto, łatwo i przyjemnie się to czyta...
Ręka, noga, mózg na ścianie w ogóle...
Książki Kesslera można nazwać lekturami sedesowymi, ale chyba nawet trafniejsze byłoby określenie: harlequin dla facetów. Mamy tu najprostszą „męską” rozrywkę, jaką da się zrealizować przy użyciu prasy drukarskiej. Krew leje się strumieniami, wojaczka polega na piciu, szczaniu i łażeniu do burdeli, jeden z głównych bohaterów ma problemy ze „swoim ptaszkiem”, co staje się niemal głównym wątkiem fabuły, a do tego wszystkie kobiety są łatwe, wilgotne i zawsze chętne. Oczywiście gdzieś w tle mamy II wojnę światową, ale przecież tu nie o nią chodzi. Innym recenzentom zdarzało się doszukiwać w prozie Kesslera wartości edukacyjnych i moralnych nauczek. Jeśli rzeczywiście jakieś tu są, to przez czysty przypadek. Powieści brytyjskiego czołgisty są proste jak stół, a poziom skomplikowania poszczególnych postaci można porównać do anegdotycznego futerału na cepy. To wręcz szablonowy przykład pulp fiction. I to pulp fiction pisanego z wielkim powodzeniem ‒ Kessler (a w rzeczywistości Charles Whiting, bo Kessler to jeden z jego pseudonimów) napisał łącznie ok. 350 książek (sic!), a same powieści poświęcone Batalionowi Szturmowemu Waffen-SS Wotan w latach świetności sprzedawały się w liczbie 60 000 sztuk rocznie. Whiting na napisanie jednej powieści poświęcał zwykle około dwóch miesięcy... i tak sporo, jak na książkę, o której czytelnik zapomni 15 minut po jej zamknięciu.
... i w burdelowym szczególe
Wypada choćby w kilku słowach przedstawić sam „Totenkopf” ‒ bo powyższy opis dałoby się z łatwością odnieść do całego dorobku artystycznego Pana Whitinga/Kesslera. Batalion Wotan walczy w tym tomie na dwóch frontach. Pierwsze pół książki to przygotowania do inwazji na Wielką Brytanię, drugie ‒ udział batalionu w operacji Barbarossa. Podobnie jak w innych powieściach z serii, konkretne bitwy i kampanie są tylko tłem dla krwawej sieczki i burdelowych wypraw. Może i opisy walk są całkiem barwne, ale i tak autor bardziej przykłada się do fragmentów, gdy sierżant Metzger próbuje podnieść swojego ptaka do góry (czy to z pomocą belgijskich prostytutek, czy grubej polskiej wieśniaczki, czy w końcu ukraińskiej babuńki).
Kessler z zasady „wysyła” swój fikcyjny batalion i jego równie fikcyjnych członków na najważniejsze fronty i do najważniejszych walk. Tak więc Wotan bierze udział w nieudanym desancie w okolicach brytyjskiego Dover (do tej akcji nigdy nie doszło, ale była planowana), po czym jego członkowie ćwiczą na 40 eksperymentalnych czołgach dostosowanych do pokonywania głębokich przeszkód wodnych (rzeczywiście skonstruowano 42 PzKpfw IV, które mogły zanurzyć się na 15 metrów). W momencie gdy rusza ofensywa na ZSRR, to Wotan pierwszy przekracza Bug i zajmuje przyczółki po drugiej stronie. Jego żołnierze też jako pierwsi z sukcesem uderzają na Brześć Litewski. Oczywiście, żadne z tych wydarzeń nie miało miejsca, bo nie istniał sam batalion Wotan. No ale przecież licentia poetica rządzi się swoimi prawami, prawda?
Samo rozpatrywanie wierności historycznej w powieści sedesowej wydaje się aberracją, ale dochowajmy wierności naszemu fachowi. O dziwo, z odwzorowaniem realiów II wojny, przynajmniej tych najważniejszych, nie jest źle. W wielu pisanych „na poważnie” powieściach bywa gorzej. Zdarzają się natomiast prześmieszne kwiatki, jak choćby w wypowiadanym w odniesieniu do 1941 roku zdaniu: Sowieci byli sojusznikami III Rzeszy, od kiedy Polska została we wrześniu poprzedniego roku rozdarta na dwie części. Czy komuś się czasem lata nie pomyliły?
Papka, ale papka dokładnie taka jak być powinna
Powieść Kesslera nie jest żadnego rodzaju majstersztykiem, nie jest nawet ‒ nawet w najbardziej liberalnym znaczeniu! ‒ książką wartościową. To najprostszy rodzaj rozrywki, doskonały na chwile, gdy mamy ochotę po prostu wyłączyć mózg. W swojej kategorii (powieść sedesowa? harlequin dla facetów?) „Totenkopf” sprawdza się wyśmienicie. Po prostu nie należy traktować książki za poważnie i... dobrze się bawić.
Najprawdziwsza prawda historyczna... czyli o szacunku do czytelnika
Na koniec pozwoliłem sobie zostawić podstawowy zarzut ‒ skierowany nie tyle pod adresem autora, co wydawcy – angielskiego, ale też polskiego, który nie „poprawił” tego pierwszego. Kessler pozwolił sobie wymyślić niemal wszystko: własne nazwisko, batalion SS, jego członków, czy nawet „inspirację twórczą” (ponoć historia SS Wotan oparta jest na pamiętnikach dowódcy batalionu). Miał do tego pełne prawo ‒ na tym przecież polega powieściopisarstwo. Dlaczego jednak wydawca uparcie tworzy z książki prawdę historyczną? W całej publikacji nie znajdziemy ani jednej wzmianki, jakoby Wotan i jego członkowie zostali zmyśleni. Nieobeznany z faktami czytelnik nie odróżni prawdziwych wydarzeń historycznych od fikcji. Ba! Wydawca nawet próbuje przekonać go, że wszystko jest „najprawdziwszą prawdą”. W książce sporo jest przypisów, które raz odnoszą się do realnych postaci, innym razem do losów Wotana. Wszystkie mają taką samą, „poważną” formę. Na końcu mamy zaś „notę wydawcy angielskiego”, ukazującą losy dowódcy batalionu. Rzekomo Kessler znalazł jego pamiętniki i je opracował... ale przecież to wszystko bujda! Szacunek dla czytelnika nakazuje, by choć raz, np. na osobnej stronie na samym początku, jasno napisać: ta książka to fikcja literacka. Sprzedaż by na tym nie ucierpiała (bo przecież to powieść rozrywkowa), a licealiści, którzy sięgnęli po Kesslera nie opowiadaliby na lekcjach o ataku batalionu SS Wotan na klif w Dover...