Krzysztof Potaczała: Świerczewski był kiepskim dowódcą i strategiem, ale zrobił wielką karierę w wojsku
Magdalena Mikrut-Majeranek: Generał Karol Świerczewski jeszcze do niedawna był jednym z popularniejszych patronów różnych obiektów. Jego imieniem nazwano ulice, instytucje, szkoły czy zakłady przemysłowe. Na aktualnej mapie Polski próżno szukać ulic gen. Świerczewskiego, bowiem ich nazwy zostały zmienione w związku z ustawą o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej. Kim naprawdę był generał odznaczony orderem Budowniczych Polski Ludowej?
Krzysztof Potaczała: Za życia był człowiekiem mocno kontrowersyjnym, którego kochali lub przynajmniej szanowali zwykli żołnierze, co potwierdzają rozmaite relacje i raporty, ale nie lubili go oficerowie, również ci z pierwszego szeregu, jak choćby generał Zygmunt Berling. Świerczewski nadużywał alkoholu, wydawał często błędne rozkazy, których konsekwencją była śmierć wielu ludzi. Nie był wybitnym dowódcą i strategiem, a mimo to ciągle awansował, aż do pozycji drugiego wiceministra obrony narodowej. Jednak znacznie bardziej popularny, wręcz uwielbiany, stał się po śmierci. Niemal natychmiast uczyniono zeń największego bohatera Polski Ludowej, który na stojąco, z otwartą przyłbicą, walczył w obronie bieszczadzkiej ludności. Ale też – całej Polski, bo tak to odebrano. Nie zginął w czasie wojny, na froncie, lecz w dwa lata po zakończeniu wojny, w dzikich Bieszczadach nękanych przez Ukraińską Powstańczą Armię. Ten fakt także miał znaczenie w tworzeniu legendy niezłomnego „Waltera”.
M.M.-M.: W mediach, filmie czy literaturze eksponowano wzorcowe cechy Świerczewskiego, tymczasem to osobowość daleka od ideału, zwłaszcza z uwagi na nadużywanie alkoholu i błędy dowódcze. Skąd ten dysonans?
K.P.: Wspomniałem już, że był uzależniony od alkoholu, w warunkach frontowych nie mógł się bez niego obejść, popijał również w czasie pełnienia funkcji wiceministra obrony narodowej, podczas rozmaitych inspekcji, ale dla sprawiedliwości dodajmy, że nie on jeden. Takich ludzi było więcej. To bycie na rauszu nie pomagało w podejmowaniu prawidłowych, mądrych decyzji, ale też we wcześniejszym okresie Świerczewskiego nie postrzegano jako człowieka wybitnie wojskowo uzdolnionego. Po jego śmierci pod Jabłonkami 28 marca 1947 roku okazało się, że PRL nie ma kogoś, do kogo mógłby się odnieść jako do postaci pomnikowej, mogącej być wzorcem osobowym dla dorosłych i młodzieży wedle socjalistycznego modelu. „Walter” z pewnością taką postacią nie był, a jednak to, że stracił życie, jak pisano, od kul „faszystowskich band UPA”, gdy inni cieszyli się już od dawna pokojem, że odważył się pojechać w Bieszczady i ruszyć drogą w najbardziej niebezpieczną część gór – sprawiło, że rychło zapomniano o jego niezbyt chlubnej karcie wojennej i z takiego sobie generała przemianowano na ikonę. W kilka lat po śmierci stał się bożyszczem tłumów.
M.M.-M.: Wskazuje pan, że pewną cezurą w życiu Świerczewskiego jest wybuch I wojny światowej i ewakuacja do Rosji. Jak wyglądał ten etap w jego życiu?
K.P.: Nie zajmowałem się szczegółowo tym etapem, ponieważ nie pisałem biografii Karola Świerczewskiego, tylko reportaż nakierowany głównie na jego pośmiertny kult.. Ale fakt – w Rosji się kształcił, pracował, pełnił służbę, tam się ożenił. I stamtąd wyruszył w 1920 roku jako bolszewicki żołnierz ochotnik na wojnę przeciwko Polsce. Został dwukrotnie ranny i wrócił do Rosji. Tam przeszedł kurs w Wyższej Szkole Piechoty, a potem został komisarzem politycznym i tłumił powstania chłopskie. W 1927 roku ukończył Akademię Wojskową imienia Frunzego, rok później zaś został oficerem radzieckiego wywiadu wojskowego. Był agentem sowieckim aż do śmierci… Nie sposób w krótkiej rozmowie opowiedzieć o wszystkim, bo pełnił na wschodzie szereg bardziej lub mniej ważnych funkcji. Na pewno na dobre wrósł w tamten klimat, stał się człowiekiem na wskroś radzieckim, wierzącym w idee komunizmu i gotowym dla tych idei poświęcić życie.
M.M.-M.: Ważnym epizodem w jego życiu był udział w wojnie domowej w Hiszpanii po stronie republikańskiej przeciwko rebelii gen. Francisco Franco. Już tam przeprowadzał czystki w szeregach ochotników międzynarodowych oraz pośród jeńców wojennych.
K.P.: Istnieją przekazy mówiące o tym, że nie żałował kul dla przeciwników politycznych i wojennych. Podobno osobiście nie tylko zatwierdzał, ale i wykonywał część wyroków, w tym na jeńcach i duchowieństwie.** I że robił to z ulubionego pistoletu typu Walther. Stąd jego pseudonim, choć już bez „h”.** W Hiszpanii – wynika ze wspomnień podkomendnych – potrafił być brutalny, ale natrafiłem również na opisy przypominające, że umiał być ciepły, rozmawiać z żołnierzami jak ojciec, dbać o ich umundurowanie, wyżywienie, zdrowie. Potrafił pocieszyć, objąć, ale i wstrząsnąć żołnierzem w chwili słabości. Dlatego często nazywano go „naszym starym”, „naszym ojcem”, również później - już po wybuchu drugiej wojny światowej.
Okres hiszpański był dla Świerczewskiego nie tylko krwawy. Tam poznał Ernesta Hemingwaya, z którym podobno popijał wino, tam też zakochał się w niejakiej Isabelicie, lokalnej piękności, którą chciał zabrać do Moskwy i się z nią ożenić. Był już oczywiście żonaty i miał dzieci, ale niewiele go to wtedy obchodziło. Stalin nie pozwolił, by Świerczewski zabrał ze sobą Isabelitę. On przełknął gorycz, ona – jak wspominają żołnierze – zalała się łzami i to był koniec płomiennego romansu.
M.M.-M.: Z kolei w czasie II wojny światowej jego błąd kosztował życie tysiące żołnierzy, bowiem w listopadzie 1941 nad Wiaźmą, na skutek popełnionych błędów, dowodzona przez niego dywizja została rozbita podczas odwrotu w bitwie pod Moskwą.
K.P.: Mówiłem już o tym, że zdaniem ekspertów od wojskowości nie był wybitnym dowódcą, nie umiał przewidywać, działał często nazbyt emocjonalnie. I to się potwierdziło co najmniej w kilku sytuacjach, między innymi w operacji łużyckiej w 1945 roku, głównie w bitwie pod Budziszynem. Warto od razu przypomnieć, że Karol Świerczewski po wojnie zatwierdzał wyroki na żołnierzy Armii Krajowej. Miał ich na sumieniu całkiem sporo, ale publicznie nie mówiono o tym i nie pisano w oficjalnych publikacjach aż do lat dziewięćdziesiątych.
M.M.-M.: Władze PRL wykreowały Świerczewskiego na bohatera narodowego, czyniąc go ikoną komunistycznej propagandy. Stał się też bohaterem wielu legend i mitów, niewiele mających wspólnego z rzeczywistością. Jak do tego doszło?
K.P.: Śmierć Świerczewskiego przyspieszyła planowaną od pewnego czasu przez rząd PRL wysiedleńczą akcję „Wisła”. Zaczęła się dokładnie miesiąc po jego śmierci, 28 kwietnia 1947 roku, choć niektórzy dawni mieszkańcy Bieszczadów podają, że do niektórych wsi wojsko wchodziło już 27 kwietnia i wypędzało ludzi z chałup. Na tak zwane Ziemie Odzyskane wywieziono z całego Podkarpacia, ale też Lubelszczyzny i Sądecczyzny, ponad 140 tysięcy Ukraińców i mieszanych rodzin ukraińsko-polskich. Bieszczady stały się nieomal pustynią, a komunistyczna propaganda głosiła, że to skutek zabicia „Waltera” przez UPA. Swego rodzaju odwet. Polakom wmówiono, że wszyscy Ukraińcy są ich wrogami, dlatego ta deportacja była koniecznością. Polakom wpajano też, że w ich obronie stanął właśnie generał Świerczewski, co było wierutną bzdurą, bo on nigdy w Bieszczadach z UPA nie walczył. Przyjechał, wpadł w zasadzkę i zginął. Też był wtedy nie całkiem trzeźwy, choć nie był pijany. Może dlatego nie posłuchał podwładnych, którzy odradzali mu podróż z Baligrodu do Cisnej. Bardzo szybko stał się największym spośród największych.** Już w rok po śmierci postawiono mu w Jabłonkach pomnik, w 1962 roku zastąpiony drugim, znacznie większym.**
Nie było w PRL pomnika, do którego zdążałyby takie masy, i nie było postaci, której poświęcono więcej ulic, placów, nadania imienia Świerczewskiego fabrykom, instytucjom, szkołom, hufcom harcerskim. Stał się bożkiem, komunistycznym świętym, którego wielbili zarówno zagorzali ateiści, jak i zagorzali katolicy. Przez ponad sześć dekad składano mu w Jabłonkach hołdy, a sam pomnik – obok zapory w Solinie - był obowiązkowym punktem odwiedzin tysięcy ludzi. W Jabłonkach nie wypadło nie być, choćby tylko dla wykonania pamiątkowej fotografii. Ponadto wokół obelisku powstał biznes handlowo-usługowy, tutaj też odbywały się przysięgi żołnierskie, milicyjne, OHP, ZHP. Do Jabłonek ludzie szli kilometrami pieszo, biegli, jechali na rowerach i motocyklach przez pół Polski. Wszystko, by móc oddać cześć największemu, jak wtedy mówiono, z Polaków. Tak nawiasem, Świerczewski bardziej czuł się Rosjaninem, choć nierzadko powtarzał, że Polska to jego ojczyzna.
M.M.-M.: Okoliczności jego śmierci wzbudzają liczne kontrowersje. Jak umarł generał Świerczewski?
K.P.: Oficjalna wersja głosi, że zgładziły go pociski wystrzelone przez bojowców UPA. Ale od początku nie brakowało teorii spiskowych – że zabili go sami Polacy, że Sowieci, że banderowcy, ale w porozumieniu z Polakami. Nikt nigdy tych wersji nie potwierdził, nie udowodnił. Pozostały w sferze spekulacji i domysłów. Większość historyków przyjmuje, że zginął w zasadzce UPA, ale dość przypadkowo. Banderowcy wiedzieli, że przez Jabłonki będzie przejeżdżał polski konwój, lecz nie mieli pojęcia – jak sami twierdzili później na przesłuchaniach – że w kolumnie będzie jechał generał i w ogóle wyżsi oficerowie.
Trzeba pamiętać, że UPA w tym czasie, wczesną wiosną 1947 roku, była w fatalnym stanie: partyzanci byli schorowani, brakowało im lekarstw, żywności, odzieży, amunicji. I stąd ta zasadzka, w nadziei zdobycia wszystkiego, co niezbędne do przeżycia. O tym banderowcy również opowiadają w zeznaniach i piszą w swoich wspomnieniach. Generał „Walter” umarł po dwóch lub trzech postrzałach, bo i tutaj nie ma jasności. Ale jest też inna wersja, dość ciekawa, oparta na informacji, którą otrzymałem od dawnej mieszkanki Baligrodu. Odsyłam jednak do książki.
M.M.-M.: Zbrodniarz czy bohater Polski Ludowej? Jak ocenia Pań postać generała Świerczewskiego?
K.P.: Na pewno nie bohater. A czy zbrodniarz – niech ocenią czytelnicy.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!