Krwawe walki o Dworzec Gdański w sierpniu 1944 roku
Ten tekst jest fragmentem książki Wojciecha Brańskiego „Jędrek '44”.
Żoliborz, 1 sierpnia. Zbigniew Szydelski opisywał ten moment tak: „Wszyscy liczyli się z bliskim wybuchem powstania, ale jak wynikało z rozmów, które pamiętam, większość zebranych była temu przeciwna. Realistycznie oceniano ogromne braki w wyposażeniu w broń i amunicję po stronie polskiej. Nie dla wszystkich starczało pistoletów, nie mówiąc o karabinach i broni maszynowej. Bardzo skąpo było z amunicją i granatami. Liczni zebrani mieli zacząć działać w ogóle bez broni, z gołymi rękami, broń mieli zdobyć na Niemcach. Tak więc wbrew powszechnie dzisiaj panującym opiniom dorastająca młodzież myślała realistycznie. Nie dotyczy to chłopców w wieku 12–15 lat, którzy tak jak ja palili się do walki z Niemcami, nie zdając sobie sprawy, czym to grozi. I tak nadszedł dzień 1 sierpnia, dzień wybuchu powstania warszawskiego”.
„Panował wśród nas ogromny entuzjazm i chęć podjęcia otwartej walki z Niemcami, do której sposobiliśmy się od dawna w konspiracji. (…) Wydawało się, że od wyzwolenia Warszawy dzieli nas zaledwie kilka dni” – tak wspomina ostatnie chwile przed wybuchem powstania „Korba”, czyli Sławomir Zawadzki, kolega Jędrka z internatu. Chłopcy w lipcu przebywali na koloniach w Zalesiu, ale zdołali wrócić na Żoliborz przed końcem miesiąca. Duża ich grupa należała do plutonu 227 Bojowej Szkoły Szarych Szeregów. Dostali biało- -czerwone opaski z nadrukiem 227 WP oraz legitymacje z pseudonimami konspiracyjnymi oraz pierwszą prawdziwą broń: dwa czeskie pistolety na całą drużynę i po dwa granaty z produkcji podziemnej. Miejsce koncentracji oddziału to Szklany Dom na ulicy Mickiewicza. „Ustawiamy się w szeregu na korytarzu internatu, żegnamy się z p. Luśniak i pozostającymi chłopcami, którzy nie byli członkami naszej drużyny: Włodkiem Kulwieciem i Andrzejem Brańskim. (...) Później dołączą się do innych oddziałów żoliborskich” – pisze „Korba”. Z rozmów, które prowadziłem z wychowankami internatu, wynikało, że kilku z nich należało do innych oddziałów, na przykład do plutonu 224, którym dowodził Olgierd Budrewicz; Wojciech Rzymowski walczył na Ochocie, w batalionie harcerskim „Wigry”.
W dniu wybuchu powstania Zgrupowanie „Żmija”, dowodzone przez rotmistrza Adama Rzeszotarskiego, oficera zawodowego, składało się właściwie z trzech plutonów stanowiących kompanię oraz drużyny sztabowej – łącznie 82 żołnierzy i oficerów. Rejonem działania były Marymont i dolny Żoliborz. Późne ustalenie przez dowództwo AK godziny „W” przyczyniło się do tego, że nie wszyscy dotarli na miejsca koncentracji w czasie wyznaczonym (tylko 60 procent), a wyznaczenie jej na piątą po południu, czyli w szczycie ruchu na ulicach, spowodowało, że Niemcy natknęli się na pojedyncze grupy powstańców niosących ze sobą broń i doszło do wcześniejszych potyczek, na panewce spalił więc plan zaskoczenia. W rezultacie żaden z zaplanowanych celów – opanowania ważniejszych punków dzielnicy Żoliborz – nie został osiągnięty.
„Było nas trzydziestu, może czterdziestu. Mieliśmy pięć pistoletów, jeśli dobrze pamiętam, czeskich zbrojówek z amunicją dorabianą, czyli z większego kalibru robiono mniejszy (…) widocznie można było. Zresztą nie było za bardzo jak strzelać, bo do każdego pistoletu było po pięć sztuk amunicji. Do tego mieliśmy kilka granatów, kilka «sidolówek» – to są granaty robione w konspiracji. Marek miał «parabelkę» – pistolet niemiecki i chyba Antek też miał pistolet, ale już nie pamiętam jaki. To było całe uzbrojenie wielkiego oddziału, który ostatecznie liczył około osiemdziesięciu chłopa w pierwszych godzinach Powstania. To relacja Andrzeja Jachymczyka „Azjaty” z wywiadu dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.
Podpułkownik Mieczysław Niedzielski „Żywiciel”, komendant zgrupowania noszącego tę nazwę i wyznaczonego do działań na całym Żoliborzu, zarządził wymarsz podległych mu oddziałów „Żmii” do Puszczy Kampinoskiej jeszcze tej samej nocy, w celu ich dozbrojenia. Rozkaz ten dotyczył także Zgrupowania „Żubr”, należącego również do obwodu „Żywiciela”. Ledwo oddziały dotarły do wsi Sieraków, a już przyszedł rozkaz powrotu na Żoliborz! I to wszystko pod ogniem rozlokowanych we wsi Buraków i w forcie Bema silnych oddziałów niemieckich. Raporty mówią o znacznych stratach, źle lub wcale nieuzbrojonych oddziałów powstańczych.
A to komentarz innego uczestnika akcji wyprowadzenia oddziałów żoliborskich z miasta i dozbrojenia ich przez dobrze wyposażone siły AK w Kampinosie, Macieja Bernhardta. Dotyczy przemarszu jednego z oddziałów przez lasek boernerowski. „Wiem tylko, że zginęli tam moi najbliżsi i przyjaciele (…) zginęli zaledwie po kilku godzinach trwania powstania. Ich udział był tak krótki, że nie pamiętają ich nawet koledzy z tego samego zgrupowania, z tych samych plutonów. Pluton 237, który szedł na końcu, poniósł największe straty. Tak duże, że gdy w 1946 roku przesłuchiwała mnie bezpieka, stwierdzili, że usiłuję wprowadzić ich w błąd, bo plutonu o takim numerze nie było”.
Wymarsz większości oddziałów „Żywiciela” do Puszczy Kampinoskiej mógł spowodować opanowanie Żoliborza przez Niemców bez większych walk. Szczęśliwie dla naszych, Niemcy nie mieli rozeznania w ruchach oddziałów powstańczych i ich sile. Miało to jednak reperkusje w odnoszeniu się cywili do pozo stałych, nielicznych powstańców. Zdzisław Grunwald wspomina: „Mieszkańcy domu jak dowiedzieli się, że nasze akowskie oddziały opuściły miasto, radykalnie zmienili swój stosunek do nas, pozostawionych. Gdzieś ok. 11 wyszło z CIWF-u około 100 żołnierzy, chyba Kałmuków, i zaczęli kolejno przeszukiwać domy. Do nas nie zdążyli dojść, bo około 14 odwołano ich, przypuszczalnie na obiad. Wtedy wyrzucono nas po prostu z domu, nie szczędząc przy tym przekleństw i wyzwisk. Nie pomogły żadne prośby i tłumaczenia. Właściwie nie dziwiliśmy się zbytnio, bo Kałmucy mogli po południu kontynuować poszukiwania powstańców, co jak się później dowiedzieliśmy – rzeczywiście miało miejsce… Idąc po kilka kroków (wszyscy byli ranni, niektórzy ciężko) posuwaliśmy się jednak do przodu, pytając po drodze o jakąś możliwość zakwaterowania. Jednak na widok naszych biało-czerwonych opasek – drzwi zatrzaskiwały się, a często padały słowa niemające nic wspólnego z elegancją czy dobrym wychowaniem. Przed wieczorem byliśmy gdzieś między Potocką a pl. Wilsona i właściwie nie mieliśmy co ze sobą zrobić, mimo, że Zbyszek Bagiński (jedyny sprawny) dwoił się i troił i błagał o jakąś pomoc”. Pod koniec powstania nastroje ludności cywilnej, szczególnie ludzi starszych, były jeszcze bardziej nieprzyjazne w stosunku do powstańców, a to musiało boleć.
Kompania dowodzona przez porucznika „Andrzeja” Kazimierza Nowaka po kilku dniach walk i wyczerpaniu amunicji ponownie musiała wrócić do Puszczy Kampinoskiej w celu dozbrojenia. A więc znów pod osłoną nocy powstańcy przedzierają się przez obsadzone niemieckimi jednostkami tereny, tym razem do Zaborowa Leśnego. Dozbrojona już i podszkolona trochę kompania porucznika „Andrzeja” wróciła na Żoliborz w nocy z 15 na 16 sierpnia.
Wracając do pierwszych dni powstania, wspomniany już uczestnik ze Zgrupowania „Żubra”, Zdzisław Grunwald, relacjonuje je tak: „Mieliśmy opanować teren i budynki CIWF obsadzone przez Niemców, którzy zamienili je w rejon umocniony. Jedyną szansą zdobycia rejonu było działanie przez zaskoczenie. O zaskoczeniu nie było już mowy – strzelanina na Żoliborzu i Marymoncie trwała już co najmniej od dwóch godzin. Do tego uzbrojenie nasze było praktycznie żadne: kilka kb, dwa lub trzy pm, może dwadzieścia pistoletów”. I dalej: „Twarze chłopców były szare ze zmęczenia, na niektórych malował się widoczny strach przed drugim beznadziejnym atakiem. Niemcy, jakby przeczuwając go, rozpoczęli huraganowy ogień, który szedł od strony CIWF-u i od szkoły przy Zabłocińskiej. (…) Drugi atak na CIWF załamał się jeszcze wcześniej aniżeli pierwszy”.
Myśląc o Jędrku, o jego nieodnotowanym w kronikach „Żywiciela” udziale w pierwszych trzech tygodniach walk na Żoliborzu, wyobrażam sobie, że był jednym z wielu młodych chłopców garnących się do walki, która otwierała bliską na wyciągnięcie ręki perspektywę zwycięstwa i zrzucenia jarzma pięcioletniej okupacji. Ot, zwykły chłopak z wszystkimi przywarami, troskami i uciechami właściwymi jego wiekowi. Gdyby miał zacięcie do pisania, może prowadziłby dziennik, pisał pospiesznie na skrawkach papierów listy do swojej dziewczyny. Albo już w późniejszych latach mógłby zacząć spisywać wspomnienia, które zapewne niewiele różniłyby się od wspomnień innych chłopców. Co mnie uderza w takich wspomnieniach, to obraz głębokiej konspiracji w okresie przed powstaniem. Mieszkający razem chłopcy często nie wiedzieli o swoich konspiracyjnych powiązaniach i przynależności do konkretnych jednostek, a bywało, że sami o szczegółach swojej przynależności dowiadywali się już po latach. Jak wspomina Zdzisław Dyląg: „Moje zaangażowanie było przed powstaniem stosunkowo niewielkie i raczej sporadyczne. Pierwsze kontakty to jakieś szkolenie teoretyczne, jakieś spotkania w terenie podwarszawskim, markowanie ćwiczeń (w zasadzie bez broni – najwyżej z jakimś pojedynczym pistoletem), ćwiczenia w rzucaniu niby-granatem na starej przedwojennej ćwiczebnej wyrzutni granatów w pobliżu zbiegu ulic Żeromskiego i Marymonckiej na Bielnach. Tak to było zakonspirowane, że nawet nie pamiętam, w ramach jakiej to było organizacji. (…) O szczegółach mojej przedpowstaniowej przynależności AK-owskiej dowiedziałem się dopiero po wojnie”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Wojciecha Brańskiego „Jędrek '44” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Wojciecha Brańskiego „Jędrek '44”.
Bój O Dworzec Gdański
W pierwszych dniach powstania Jędrek, należąc do młodszych kandydatów na żołnierza, z pewnością nie miał jeszcze swojej broni. Broń i amunicja były dla powstańców rzeczami najcenniejszymi, ważniejszymi niż jadło, ubranie czy dziewczyna. Tadeusz Horwat, kolega Jędrka z internatu, pamięta, że po upływie pierwszych dni walk spotkał go ubranego w panterkę, dzierżącego karabin typu mauzer. Ciekawe, jak go zdobył, bo na przydział liczyć nie mógł. Najczęściej otrzymywało się broń po udziale w walce z użyciem granatów, których było więcej niż karabinów. Albo po zabitym Niemcu, albo po… poległym koledze.
Walki o Dworzec Gdański uchodzą za największą bitwę powstańczą. Jej celem było utworzenie korytarza łączącego Żoliborz ze Starówką, które rozdzielały tory kolejowe, silnie obsadzone jednostkami niemieckimi, łącznie z pociągiem pancernym. Atak powstańczy miał być prowadzony synchronicznie ze strony i Żoliborza, i Starówki. W bitwie wzięło udział około 960 żołnierzy. Większość stanowiły dobrze uzbrojone oddziały partyzanckie, przybyłe na Żoliborz z Kampinosu, w tym zaprawione w bojach oddziały nalibockie (od Puszczy Nalibockiej). Ale, niestety, to byli „leśni” – nieznający topografii miasta, nieszkoleni do walk ulicznych… Gubili się już na dojściu do zachodniego skraju Żoliborza.
Edward Bonarowski pisze we wspomnieniach: „Trzeciej nocy powstańczej ja błądziłem w drodze z Warszawy do Puszczy – niemal samotnie. Przed kilku dniami błądził w drodze do Warszawy «Prawdzic» [warszawiak] na czele kompanii i z kilkoma oficerami łącznikowymi. (…) tej nocy zgubi się «Lawa» – cichociemny (…). W ciemnościach nocnych, w nieznanym terenie zawiodła i porwała się łączność między oddziałami”.
Kiedy w końcu dotarli nad ranem do żoliborskich kwater, wypoczynku mieli tyle, ile dnia zostało do zmierzchu. Rozkaz Komendy Głównej AK na datę pierwszego ataku wyznaczył noc z 20 na 21 sierpnia. Plan taktyczny przewidywał szybkie, wyciszone przejście oddziałów przez ogrody działkowe (około 300 metrów) i pokonanie łagodnie wznoszącej się skarpy z rzadka porośniętej drzewami, odgradzającej torowisko kolei. W jednym miejscu były jeszcze do zdobycia spalone baraki, wcześniej zamieszkałe przez bezdomnych.
Jędrek nigdy nie opisał mi swoich przeżyć z tych walk, wiedziałem tylko, że nie było łatwo i że został ranny. Gdy czyta się teraz relacje innych uczestników tych walk, włos się jeży i serce coś ściska.
„Przewidywane przez «Żywiciela» zaskoczenie nie udało się. Na terenie spalonych baraków czekała niemiecka piechota, a na ogródki działkowe runęła nawała ognia artyleryjskiego: z Cytadeli, Burakowa, Słodowca, Instytutu Chemicznego i ul. Inflanckiej. Na tych, którzy przeskoczyli pas obstrzału artyleryjskiego, w barakach i na skarpie nad torami czekały nierozpoznane dotychczas gniazda karabinów maszynowych. (…) Wszystko to było zaskoczeniem – ale ze strony Niemców. Rakiet świetlnych nie było. Tylko tysiące świetlnych pocisków karabinowych sprawiało wrażenie, że całe przedpole jest pokryte ogniem niemieckiej broni maszynowej (…) na terenie ogródków warzywnych artyleria zbierała obfite żniwo w kompaniach kampinoskich. O stratach powstańczych świadczyły biegiem krążące między ogródkami a «Poniatówką» patrole sanitarne, znoszące rannych. (…)
Żyjący do dziś ówcześni dowódcy plutonów nie mogą pojąć, jak można było zapewniać na odprawie dowódców, że przed torami nie należy spodziewać się nieprzyjaciela, kiedy w tym czasie wzdłuż torów był cały pas gniazd niemieckiej broni maszynowej” – wspominał Bonarowski. Uderzenie oddziałów powstańczych skierowane było na zachód od dworca. Jakimś cudem udało się im dotrzeć do torów, pomimo pokrycia terenu ogniem karabinów maszynowych z umocnień niemieckich. Planowane wsparcie drugiego rzutu oddziałów żoliborskich nie nastąpiło. Nie docierały nawet meldunki, że tory zostały osiągnięte. Pole bitwy oświetlały race, umożliwiając usytuowanym w bunkrach Niemcom ostrzał zaległych w terenie powstańców przy pomocy ckm-ów i granatników. Niewielu udało się wycofać.
W ocenie cytowanego przez Bonarowskiego Witolda Pełczyńskiego „Witolda”, dowodzącego pierwszym rzutem natarcia: „Świeżo sformowane w Puszczy kompanie «Wara» i «Grot» stanowiły zlepek rdzennych podwarszawskich elementów ochotniczych, niewyszkolonych, nieobytych w boju. Żołnierze nie znali swoich dowódców – dowódcy ich nie znali. Nie było dyscypliny ani poczucia koleżeństwa. Były to po prostu kompanie rekruckie. Kompania «Dana» przeskoczyła pas ognia artyleryjskiego, a tamte skotłowały się w tym ogniu i trzeba było je wszystkie wycofać”.
Następnej nocy powtórzono atak; tym razem drugi rzut przebił się na południową stronę torów, nacierając dalej w kierunku Muranowa i Starego Miasta. Na próżno – atak oddziałów ze Starego Miasta został udaremniony przez Niemców oraz błędy w sygnalizacji po stronie żoliborskiej. Niedobitki wycofały się na Żoliborz. Atak pierwszej nocy spowodował mniej strat niż ten drugi. Próbujących przebić się do torów tym razem zaskoczył użyty przez Niemców pociąg pancerny, walący do nich gradem pocisków z szybkostrzelnych dział i karabinów maszynowych. A do tego setki rakiet świetlnych i skuteczny ogień artyleryjski. Straty tym razem były znaczne.
Znowu Bonarowski: „W pewnym momencie poczułem mocne uderzenie: zmiotło mnie do jakiegoś leja. Zorientowałem się, że to tylko podmuch po wybuchu pocisku, że nic mi nie jest, tylko głowa trochę ciężka, dostałem «piaskiem w oczy», a pistolet maszynowy też zapiaszczony. Kiedy się podniosłem – na prawo w skos – pustka. To pocisk tak dokładnie trafił w stanowisko rkm, że nie pozostało śladu ani po obsłudze, ani po broni. 200 m dalej od al. Wojska Polskiego zaległy, w blasku wiszących rakiet, na razie 4 kompanie i prowadzą walkę. Parodia walki! Rkm-y przeciw ckm-om, piaty [granatniki] przeciw dalekiemu pociągowi pancernemu; karabiny powtarzalne – «dziewiątki» sowieckie – też strzelały. Tylko do jakiego celu?
Bezmyślnie..? Żeby Niemcom napędzić stracha? Którym Niemcom – tym z pociągu pancernego, czy zza torów?”.
Blisko połowa z tego „tysiąca walecznych” nie przeżyła i nawet nie było szans na ich pochówek. Jędrek został trafiony pociskiem w nogę, więc chyba miał udział w tych walkach. Coś o tym opowiadał swoim synom, ale odtworzyć tego, co przeżywał, niepodobna. „Cokolwiek by się napisało – to nie będzie prawdą” – pisze w Burzy nad Dworcem Gdańskim Edward Bonarowski „Ostromir”, który dowodził oddziałem walczącym wtedy w obu nocnych atakach.
Próbuję wyobrazić sobie mego brata w ogniu i chaosie tych walk: serie ckm-ów, race rozświetlające teren, ogłuszający huk granatów i on, jak inni, próbujący wgryźć się, wtopić w marną glebę nieużytków przy torach. Czy ogłuszonego hukiem strzałów stać było na luksus ludzkiego strachu, czy raczej każdą jego cząstkę wypełniał automatyzm walki i zwierzęcy instynkt przetrwania? Czy poczuł uderzenie kuli lub szrapnela w nogę? Podobno w takich sytuacjach ból nie przychodzi natychmiast. Czy potrafił samodzielnie wyczołgać się z miejsca ostrzału w teren bardziej osłonięty? A może pomagał mu ktoś z towarzyszy lub raczej sanitariuszka, których wiele nie wróciło już do zgrupowania w „Poniatówce”, bo na zawsze zostały z tymi, którym chciały nieść pomoc? A może, może… jako harcerz, a nie regularny żołnierz, był tylko w odwodzie, w patrolu sanitarnym należącym do Zgrupowania „Żmija”, stacjonującym w tym czasie na placu Wilsona, i tam dosięgła go rykoszetem odbita kula? Czy dowiem się tego kiedyś?