Kronika utraconego Raju
Można zaryzykować stwierdzenie, że właśnie ów osadzony w cesarsko-królewskiej atmosferze, kultywujący na wielu płaszczyznach stare tradycje i żyjący na co dzień wspomnieniami dawnych dobrych czasów Lwów stał się osnową dla kreowanej już w okresie międzywojennym, a rozkwitłej w pełni po drugiej wojnie światowej złotej legendy.
Przed 1939 rokiem legenda Lwowa jako najbardziej niezwykłego miejsca na ziemi miała wybitnych kapłanów. Przez pewien czas prym wśród nich wiódł Stanisław Wasylewski, autor nad wyraz popularnych książek, takich jak Historie lwowskie (1921),
Bardzo przyjemne miasto (1929), a zwłaszcza Lwów (1931). Od połowy lat trzydziestych najważniejszymi ambasadorami miasta stali się Szczepcio i Tońcio — bohaterowie radiowej Wesołej Lwowskiej Fali. Przez kilka lat w emitowanych na cały kraj audycjach wcielali się w postaci lwowskich batiarów i prezentowali ludowy humor i zdrowy rozsądek, przekazywane stylizowaną, uładzoną wersją lwowskiego bałaku. W 1936 roku wystąpili w pełnometrażowym filmie Włóczęgi, w którym główny motyw muzyczny stanowiła piosenka Niech inni sy jadu… (Tylko we Lwowi):
Bo dzie jest na świeci tak dobrzy jak tu? Tylku we Lwowi! Dzie budzi piusenka i tuli do snu, Tylku we Lwowi! I bogacz i dziad tu so za pan brat, I kużdyn ma uśmiech na twarzy, A panny to ma słudziutki tyn gród, Jak sok, czykulada i mniód!
Piosenka stała się ogólnopolskim szlagierem, a po 1939 roku weszła do żelaznego kanonu polskiego repertuaru patriotycznego.
W czasie drugiej wojny światowej i po jej zakończeniu najaktywniejszymi promotorami Lwowa byli — i zresztą są nadal — przedstawiciele inteligencji lwowskiej, należący przede wszystkim do roczników, które przychodziły na świat między początkiem XX wieku a 1939 rokiem. Najmłodsi z nich, nie mając własnych wspomnień, przejmują i autoryzują przekaz rodziców i dziadków. Trudno o bardziej reprezentatywny przykład opowiadania o „przedwojennym Lwowie” niż twórczość Witolda Szolgini. Urodził się w 1923 roku w domu przy Łyczakowskiej 137 i mieszkał w nim do opuszczenia miasta w 1946 roku.
Skończył studia architektoniczne w Warszawie. Tu założył rodzinę i pracował, pozostając jednocześnie wiernym lwowianinem. W 1971 roku wydał w wydawnictwie Pax wspomnienia z dzieciństwa i młodości. W latach osiemdziesiątych publikował, już na emigracji, jako Tolek z Łyczakowa, kolejne tomy nostalgicznych wspomnień i poezji. Pod koniec lat osiemdziesiątych zapoczątkował kontynuowaną przez szereg lat serię audycji radiowych poświęconych Lwowowi. Pogadanki te stały się kanwą dla, jak to określił, „wieloksięgu” Tamten Lwów – cyklu „wspomnień o naszym Niezapomnianym Mieście pod Wysokim Zamkiem”.
Dom rodzinny we Lwowie to z reguły oaza życia szczęśliwego, bezpiecznego i w miarę dostatniego (a w każdym razie wolnego od ubóstwa). „Pomieszkanie” zwykle było duże, przeważnie z jadalnią (która często stanowiła jednocześnie sypialnię dla dzieci eksmitowanych z sypialni rodziców) i gabinetem ojca. Wiele miejsca zajmują w tych wspomnieniach opisy życia rodzinnego i domowego, zwłaszcza zaś relacje z przygotowań do świąt. Oto poetycki przykład:
Mamcia na stulnicy ciastu znów wałkuji, A ja — jajka z cukrym furt krencym w makutrzy, Słodki miszaniny cichcym podlizujim, Zichyr jij zabrakni, nim si całkim utrzy, Woń gwuździków z mniodym wschychwładni panuji, Nu bu piernik fajny Mamcia pic tyż bedzi, I wanilii zapach takży słodki czujim, A zy słoja pachnum smakowici śledzi, […], Świczki na mym drzywku cudni przystrujonym, Chtóry na ty chwili w kurytarzu czeka. Do jego pachnioncych gałonzyk zilonych, Wciongli z ciepłyj kuchni ukradkiem uciekam… W tym zilonym drzywku, w piernikowym mniodzi, Przydziwnego czasu siła je zaklenta: W ubłoku ich woni Wigilia nadchodzi, A z niu cudowny, najśliczniejszy Świenta.
Kilkuletni przyszli pamiętnikarze przyglądają się pracy służby i aktywności pani domu. Szczególnie uprzywilejowana była kuchnia, gdzie przygotowywano rozmaite niezapomniane smakołyki — od pierogów przez ciasta i galaretki po konfitury. Oczywiście przekorny Stanisław Lem nie wzruszał się niezrównanym smakiem pierogów, ale wspominał „kataklizm zwany Wielkim Praniem, podzielony na fazę mydlinowych bulgotów z zaduchem pary, na katorgę praczek i balii i wreszcie maglowanie z jego drewnianymi rumorami, co wstrząsały jestestwem całego mieszkania.
A maratońskie biegi na szczotkach, które obracały posadzki w lustra? A prasowanie w aurze powszechnego zaczadzenia, kiedy prasowaczka co chwila wybiegała na ganek [czyli balkon — WM] i mocarnie huśtając żelazkiem, rozpalała jego węglowy żar aż iskry leciały z półksiężycowatych szczelin jak z brzucha lokomotywy? A okresowe wprowadzanie się do nas szwaczki, która terkotała na maszynie od rana do wieczora […]”.
Życie rodzinne i towarzyskie z tej perspektywy to przewijająca się przez dom galeria fascynujących, a przynajmniej pociesznych postaci dziadków, ciotek i znajomych. Zwykle każdemu gościowi przypisana jest konkretna cecha lub anegdota stanowiąca przepustkę na karty pamiętnika.
Ten tekst jest fragmentem książki Włodzimierza Mędrzeckiego „Kresowy kalejdoskop”:
Młodzi lwowianie w towarzystwie mamci lub pańci spędzali wiele czasu w parkach miejskich. Różnicuje ich relacje o tym ważnym epizodzie głównie to, czy był to park Stryjski, Jezuicki, czy Łyczakowski. „Kiedy tylko w przygodnych porach roku pogoda jako tako sprzyjała, wtedy moja Mamcia wraz z oboma swoimi małymi synciami, mną i moim małym braciszkiem bardzo chętnie chodziła do parku. Łyczakowskiego parku naturalnie, bo on był bowiem naszym parkiem, że się tak wyrażę parafialnym, położonym w pobliżu naszego domu, doskonale nam znanym w każdym szczególe i bardzo dla nas swojskim”.
We właściwym momencie byli prowadzeni do Panoramy Racławickiej, co relacjonuje rzeczowo Stanisław Lem: „Jak każde dziecko lwowskie chodziłem, rozumie się, co jakiś czas do Panoramy Racławickiej. Było to wielką atrakcją. Najpierw już samo wejście nastrajało podniośle i niezwykle, ponieważ przechodziło się przez strefę półmroku i po schodkach wydostawało się na pomost, który nieodmiennie kojarzył mi się z gondolą bardzo wielkiego, nieruchomo zawieszonego balonu. Z tego pomostu oglądało się panoramę bitwy jak żywą, przy czym wiele sporów obudził problem, w którym miejscu płot autentyczny z nasadzonymi na żerdki garnkami przechodzi w namalowany. Wobec naturalistycznej szkoły malarskiej nie miałem podówczas najmniejszych zastrzeżeń”.
Kolejną obowiązkową trasę także opisał niezawodny Stanisław Lem: „Za terenem Targów Wschodnich rozpościerało się jedno z najpiękniejszych dla mnie miejsc świata — Wesołe Miasteczko. Były tam karuzele, kolejka górska, pałac duchów, beczka śmiechu i inne atrakcje ciekawsze nawet. Na przykład skórzany bałwanek, którego waliło się w gębę, a siłomierz od razu pokazywał w odpowiednich stopniach siłę ciosu. Albo cyrk pcheł, gdzie ciągnęły one chcąc nie chcąc miniaturowe powozy i karety. Albo tajemnicze kioski i gabinety; w jednym, kiedy wszedłem tam z ojcem, rozbierała się niezwykle tęga pani, nie w celach stripteasowych, ale by ukazać nam bogactwo fenomenalnych tatuaży, jakie ją zdobiły…”.
Oczywiście relacje z dzieciństwa okraszone były, jak dobra babka wielkanocna rodzynkami, opowieściami o wydarzeniach niezwykłych, jak na przykład montaż pierwszego radioodbiornika w mieszkaniu Szolginiów: „Tatko z Wujciem włażą po krzesłach na stół, potem na kredens, a także na kuchenną płytę, ręce ku górze wyciągają i druty z dwóch zwojów rozpinają na ścianach. Tatko przeważnie doradza, gdzie mają być wbite specjalne haczyki, a Wujcio Genio uważnie słucha i potem wali młotkiem, że hej”. Wreszcie po wielu perypetiach „Wujcio odpakowuje z papieru tekturowe pudło, na którym czerni się spory napis (mały Toluś potrafi przecież czytać już od dwóch lat) DETEFON”.
Potem nieuchronnie rozpoczynał się etap edukacji szkolnej. Trudno jest wykreować autentyczną i oryginalną opowieść na ten temat, oddającą przy tym istotę procesu dojrzewania indywidualnego i społecznego, dlatego, jak pisał sam Lem, wspomnienia szkolne są przeważnie sztampowe i nudne. Na podstawie ich lektury historyk może zaryzykować opinię, że lwowskie polskie dzieci i młodzież szkolna niczym się nie różniły od swych rówieśników nie tylko z Wilna, ale i z niekresowych Warszawy i Krakowa. Ich nauczyciele reprezentowali te same typy — na przykład entuzjasty, poczciwca, rutyniarza czy sadysty, a sami uczniowie dzielili się, jak wszędzie, na kujonów, wesołków, leni, pracusiów, ofermy itd. Lwowskie anegdoty szkolne stanowiły warianty schematów już nawet nie ogólnopolskich, lecz światowych.
Wątek akademicki nie zajmuje w lwowskiej złotej legendzie wiele miejsca, acz i on jest obecny choćby we wspomnieniach Mariana Tyrowicza (1901–1990) czy Witolda Szolgini. Wynika z nich, że ogromnym autorytetem w świecie akademickim cieszyli się filozof Kazimierz Twardowski, literaturoznawcy Ignacy Chrzanowski i Juliusz Kleiner, historycy Oswald Balzer i Stanisław Zakrzewski. Głośną postacią był we Lwowie matematyk Stefan Banach. Szersza publiczność nie doceniała jego wkładu w rozwój światowej matematyki, bardziej interesowała ją aktywność profesora rozwijana w kawiarni „Szkocka” i jego częste problemy finansowe. Bohaterem licznych anegdot był też medyk Stanisław Laskownicki. Natomiast życie studenckie we wspomnieniach praktycznie nie występuje.
Ten tekst jest fragmentem książki Włodzimierza Mędrzeckiego „Kresowy kalejdoskop”:
Lwów był też prężnym ośrodkiem kulturalnym i mieszkający tam artyści mieli na swoim koncie dokonania artystyczne, które w niczym nie ustępowały temu, co działo się nie tylko w Warszawie, ale i w innych stolicach Europy. Ważnym rysem obrazu międzywojennego Lwowa jest to, iż miasto należało do europejskich stolic kultury. Skrupulatnie wyliczano pobyty w mieście Maurice’a Ravela, Béli Bartóka czy Sergiusza Prokofiewa, recitale Jana Kiepury, Wandy Landowskiej, Stanisława Szpinalskiego, Eugena d’Alberta i Józefa Hofmana oraz skrzypków Pawła Kochańskiego czy Bronisława Hubermana. Przypominano, że Lwów, obok Warszawy, Krakowa i Wilna, należał do najważniejszych ośrodków życia teatralnego. Występowali tam, ale też pełnili funkcje dyrektorów teatrów i reżyserów najwybitniejsi artyści sceny polskiej ze Stefanem Jaraczem, Ludwikiem Solskim i Leonem Schillerem. Długie są także listy miejscowych twórców. Odnajdujemy na nich Jana Kasprowicza, Kornela Makuszyńskiego i Gabrielę Zapolską, a z plastyków Andrzeja Pronaszkę, Leona Chwistka i dziesiątki innych. Najbardziej znaną grupę artystyczną międzywojennego Lwowa, skupiającą pionierów polskiego surrealizmu — „Artes”, tworzyli reprezentanci wszystkich nacji i wyznań, jakie można było znaleźć w mieście, żeby wymienić tylko Pawło Kowżuna, Marka Włodarskiego, Jerzego Janischa, Margit Sielską czy Aleksandra Krzywobłockiego.
Nie brakowało tam też postaci, które nie porażały talentem, ale były nad wyraz ekscentryczne, jak choćby Henryk Zbierzchowski: „Urodzony tutaj w 1881 roku, z wykształcenia prawnik, a z wykonywanego przez długie lata zawodu wyższy urzędnik skarbowy — był równocześnie ostatnim już przedstawicielem cyganerii młodopolskiej. Z wszelkimi jej nie tylko charakterologicznymi i psychicznymi cechami, ale też zewnętrznymi, wizualnymi atrybutami. Wysoki, o pociągłej, pogodnej twarzy, zdobnej wydatnym, iście «cyranowskim» nosem, o rozwianym włosie, z zawiązanym pod brodą romantycznym, czarnym fontaziem, odziany w aksamitną kurtkę, w narzuconej na ramiona artystowskiej, szumnej pelerynie i szerokoskrzydłym kapeluszu na głowie — był charakterystycznym, niejako modelowym typem młodopolskiego cygana. Nigdy nie zmieniał swego romantycznego wyglądu — wizualnie pozostał taki aż do pamiętnego września 1939”.
Każda próba konfrontacji przekazu o przedwojennym Lwowie z rzeczywistością lwowską tego okresu jest moim zdaniem skazana na niepowodzenie. Szczególnie że rozmaite sprawy i wydarzenia, doskonale nam znane z innych źródeł lub literatury naukowej, pozostały (z różnych przyczyn) poza polem obserwacji pamiętnikarzy. Zresztą byłoby nawet dziwne, gdyby kilkuletnie dzieci inteligenckie penetrowały okolice zamieszkane przez bezrobotnych i margines społeczny, albo były na bieżąco z kroniką ekscesów antyżydowskich na wyższych uczelniach. Koncentracja na jasnych stronach lwowskiego świata sprzed 1939 roku wzmocniła się jeszcze po przymusowym opuszczeniu kraju lat dziecinnych i to ona była fundamentem lwowskiej złotej legendy.
Trzeba przyznać, że pięknej — zwłaszcza w poetyce Józefa Wittlina: „Zamykam oczy i słyszę, jak biją lwowskie dzwony, a każdy bije inaczej. Słyszę plusk fontann na Rynku przy szumie pachnących drzew, które obmył z kurzu wiosenny deszcz. Zbliża się godzina dziesiąta i robi się tak cicho, że po krokach śpieszących się do domu przed «szperką» — poznaję, kto idzie. Poznaję kroki ludzi, którzy już dawno przestali chodzić. To cienie stukają tak obcasami po wytartych płytach trotuarów.
Zamykam oczy i widzę tłumy snujące się po Corsie. Płyną od Teatru Miejskiego, ulicą Legionów, do Kasy Oszczędności, i płyną dalej pod pasaż Mikolascha. Szeroką strugą rozlewają się na placu Mariackim, mijają hotel George’a i skręcają w ulicę Akademicką aż do końca, do apteki Pileckiego. Tam zawracają i powoli, rytmicznie, spokojnie odfalowują z powrotem pod Teatr Miejski. Umarli spacerują z żywymi. Umarli zatrzymują żywych, proszą o ogień do papierosa. Lowelasi przywalają się do dam w tiurniurach, do dam, które od dawna są już cieniami. Promenada cieni. Zbratani w śmierci wrogowie ujęli się pod ręce jak przyjaciele. Zatrzymują się na rogach, gdzie w dymiących piecykach pieką się kasztany. Nad piecykami płoną naftowe latarnie z wymalowanym na szkle Tyrolczykiem i czerwonym krzyżem. Oficerowie austriackich dragonów, z monoklami w pustych oczodołach, dzwonią ostrogami. Właśnie wyszli z cukierni Sotschka na placu Mariackim i salutują szeleszczące jedwabiem szansonistki. Ukraińscy siczowcy z roku 1918 idą pod rękę z polskimi obrońcami Lwowa, z «orlętami». Duchy Sokołów promenują obok żydowskich footbalistów z drużyny «Hasmonea». Tłum rośnie. Z bocznych ulic dołączają się strażacy, sługi, «co stojały na bramie i buły piskate», i panny, co na reunionach z samym Grottgerem tańczyły lansjera, i primadonny, co występowały w pierwszych operetkach Offenbacha.
Cała złota młodzież, jaką w ciągu stuleci widział Lwów, wyroiła się na Corso. Czarna fala wylewa się na jezdnię i wali pod pomnik Mickiewicza. Z tłumu odrywa się fircyk w pudrowanej peruce i kusym fraczku. Staje pod kolumną Mickiewicza, gdzie już na stopniach ustawił się cały «Cacilienchor». Syn Mozarta kłania się żywym i umarłym. Daje znak pałeczką i plac Mariacki, szczelnie wypełniony milczącą ciżbą, rozbrzmiewa pieśnią z r. 1914: «W dzień deszczowy i ponury»... Wówczas na dachu domu Dittmara i Ski zapala się świetlny transparent: «BAJKA». Zapala się jeden raz i gaśnie. Naraz słychać przeraźliwe świstanie. To Sacher-Masoch z nadkomisarzem Tauerem dali sygnał konnej policji, schowanej w ulicy Wałowej. Rozlega się stuk kopyt walących o bruk: policja szablami rozpędza tłum. Ścigane cienie pierzchają bezgłośnie na wszystkie strony, lecz zaraz skupiają się z powrotem, zbijają się, gęstnieją — i znów na Corsie panuje normalny ruch, miarowe falowanie, beztroska promenada. Milczące cienie suną pod Teatr Miejski, skąd zawracają, aby znów popłynąć na Akademicką. I tak bez przerwy: tam i z powrotem — tam i z powrotem — w nieskończoność — aż po kres wszystkich dni”.