„Król Lew” – ostatni wielki film Disneya?

opublikowano: 2024-06-12, 04:43
wolna licencja
12 czerwca 1994 roku swoją premierę miał „Król Lew”. Tak, ten film obchodzi właśnie trzydzieste urodziny! Poczuliście się staro?
reklama
Kadr z filmu „Król Lew” (fot. materiały prasowe; prawa zastrzeżone)

Disney wychowawcą kilku pokoleń dzieciaków

Disney od początku zachwycał swoim podejściem do tworzenia filmu dla najmłodszych. Pierwszy pełny metraż wytwórni, „Królewna Śnieżka” z 1937 roku, odniósł niebywały sukces na całym świecie i zwiastował olbrzymie zmiany w podejściu do techniki filmowej. Film ten, wyświetlany również w Polsce jeszcze przed wojną, doczekał się legendarnego dubbingu napisanego przez samego Mariana Hemara, a wśród aktorów podkładających głos rysowanym postaciom można usłyszeć Marię Modzelewską, Aleksandra Zelwerowicza, Józefa Orwida, Stefana Jaracza i Aleksandra Żabczyńskiego. Pod względem doboru obsady polska wersja językowa chyba nawet przewyższa oryginał. Jeśli więc z jakiegoś powodu nie oglądaliście tego arcydzieła, to koniecznie sięgnijcie po tę właśnie wersję.

Innym filmem, który warto wspomnieć zanim przejdziemy do „Króla Lwa”, był „Bambi” z 1942 roku. Sama historia powstawania przygód uroczego jelonka pokazuje, jak wielką wagę przykładano do detalu, jak dużo czasu poświęcano na dyskusję o fabule. I choć bohaterowie nie wypowiadają tam wielu słów, widz otrzymuje niezwykle bogatą opowieść o mechanizmach rządzących światem. Opowieść osadzona jest warunkach zmieniającej się przyrody, wraz z którą zmieniają się – i dojrzewają – jej bohaterowie. W lesie wszystko ma swój czas i miejsce. Panuje porządek i harmonia, a nawet po tragedii, jaką jest pożar lasu – wszystko z wolna odradza się i powraca do pierwotnego stanu. Całość osnuto muzyką idealnie pasującą do świata przedstawionego.

Podobna optyka towarzyszyła też twórcom „Króla Lwa”. Oczywiście nie było tu mowy o wyraźnie zmieniających się afrykańskich porach roku, ale porządek świata jest ukazany w nieco inny sposób, bo przez symbiozę. „Jesteśmy częścią wielkiego Kręgu Życia” – mówi Mufasa do Simby. „Król Lew” koncentruje się na hierarchii, a wychodząc od niej prezentuje uniwersalną prawdę – każdy, nawet najmniejszy organizm ma swoje miejsce w świecie. Wyższa pozycja w hierarchii oznacza wyższą odpowiedzialność za innych. I do tej odpowiedzialności trzeba dorosnąć, nie można od niej uciekać. Nie można zrzec się jej na rzecz bezpieczeństwa i komfortu. Egoizm jednostki oznacza więc krzywdę innych.

Disneyowskie arcydzieło nie unika przy tym tematów trudnych, nie boi się mówić o zdradzie, pokazywać przemoc i śmierć. Jest przy tym taktowne, nie epatuje nimi w sposób bezsensowny.

Kadr z filmu „Król Lew” (fot. materiały prasowe; prawa zastrzeżone)

Jak powstawał „Król Lew”?

Pomysł dyskutowano jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych. Pierwsza wersja scenariusza powstała w 1990 roku, ale poza imieniem Simby w zasadzie nie miała nic wspólnego z historią, jaką znamy dzisiaj. Postacie z czasem zyskiwały imiona i cechy, a dopiero później stawały się zwierzętami. I tak choćby Skaza był początkowo... przywódcą pawianów walczących z lwami, a Timon i Pumba – przyjaciółmi Simby z dzieciństwa.

reklama

Członkowie ekipy Disneya pracowali równolegle nad „Pocahontas” i większość z nich nie wierzyła, że opowieść zawierająca wątek o wrobieniu małego lwiątka przez wuja w śmierć ojca może zakończyć się sukcesem. A jednak finalnie udało się stworzyć opowieść, która jeszcze długo będzie stanowiła niedościgniony wzór dla animatorów.

W oryginalnej wersji językowej usłyszeć możemy takie sławy jak James Earl Jones, Jeremy Irons, czy Rowan Atkinson. Polski dubbing, powszechnie chwalony przez widzów, oparty został na głębokim głosie Wiktora Zborowskiego (Mufasa), a także równie rewelacyjnych Emilianie Kamińskim (Pumba) i Krzysztofie Tyńcu (Timon).

Kadr z filmu „Król Lew” (fot. materiały prasowe; prawa zastrzeżone)

Żeby nie było tak różowo, warto wspomnieć o dość poważnym zarzucie stawianym filmowi. Pojawiły się bowiem oskarżenia, że „Król Lew” zawiera zapożyczenia z japońskiego anime z lat sześćdziesiątych, „Kimba, biały lew”. Wiem, że był wyświetlany też w polskiej telewizji, to jednak nie jestem w stanie powiedzieć, czy poza lwem o podobnie brzmiącym imieniu są tam jeszcze inne cechy wspólne – serialu po prostu nie oglądałam. W każdym razie dobór imienia disneyowskiego bohatera wydaje się o tyle naturalny, że w języku suahili „simba” oznacza ni mniej ni więcej tylko właśnie lwa.

Nad ostatecznym kształtem obrazu pracowało przeszło sześciuset animatorów i techników. Odwiedzali różne ogrody zoologiczne i park narodowy w Kenii, oglądali filmy przyrodnicze, przyglądali się prawdziwym zwierzętom, badali ich ruchy, konsultowali się ze specjalistami. Wszystko po to, by nadać postaciom jak największą autentyczność. Ówczesna technika pozwalała już na wykorzystywanie techniki 3D, więc w niektórych zbiorowych ujęciach korzystano z programów komputerowych w celu uzyskania odpowiedniej głębi, kolorów, oświetlenia i cieniowania. Niektóre dynamiczne ujęcia również nie byłyby możliwe, gdyby nie programy komputerowe.

Produkcja została uhonorowana Oscarem za najlepszą muzykę oryginalną (statuetkę w pełni zasłużenie odebrał Hans Zimmer) oraz za najlepszą piosenkę („Can You Feel the Love Tonight”), choć warto dopowiedzieć, że w tej drugiej kategorii aż trzy z pięciu nominowanych utworów pochodziły z „Króla Lwa”. Nie było oczywiście nagrody za najlepszy film animowany, bowiem tę zaczęto przyznawać dopiero od 2001 roku.

„Król Lew”: Uniwersalna opowieść o władzy

„Król Lew” w toku prac koncepcyjnych zyskiwał coraz głębszy szekspirowski, a nawet biblijny rys. Zmiana kolejnych scenarzystów zaowocowała wreszcie wypracowaniem uniwersalnej historii, którą można odczytywać na wiele sposobów. W internecie możemy odnaleźć liczne poważne i pogłębione analizy filmu. Nie będę więc rozszerzała tego zagadnienia. Chciałabym jedynie uwypuklić kilka kwestii.

POLECAMY

Zapisz się za darmo do naszego cotygodniowego newslettera!

reklama

Mufasa jest typem władcy idealnego, który rozumie swoich poddanych, a nawet zdaje się dostrzegać nierówności. Lew, szlachetne zwierzę stało się w naszej kulturze symbolem odwagi i prawości, archetypem idealnego władcy. C.S. Lewis w „Opowieściach z Narni” uczynił zeń wręcz symbol Chrystusa.

Kadr z filmu „Król Lew” (fot. materiały prasowe; prawa zastrzeżone)

„Król Lew” wychodzi z podobnego założenia. Atrybuty te wzmocniono przez kontrast. Dość czytelnie ukazano tu bowiem przymioty, które podważają hierarchiczny porządek – niemoralność, niezdrową ambicję, żądzę zemsty, czy poczucie krzywdy. Te ujemne cechy reprezentuje Skaza, brat Mufasy. Obietnica stworzenia raju na ziemi w oparciu o znajdujących się niżej w hierarchii (hieny) przynoszą zamach na istniejący ład. Bodaj najbardziej wymowna jest w tym kontekście sekwencja defilady hien przed Skazą – te jako żywo przypominają maszerujących żołnierzy Wehrmachtu lub Armii Czerwonej. Same hieny są przecież zaprzeczeniem hierarchicznego porządku (choć w rzeczywistości stado hien jest na ogół zorganizowane w sposób hierarchiczny) – nie wnoszą niczego pozytywnego do świata zwierząt. W „Królu Lwie” symbolizują bezmyślność, obłudę, tchórzliwość. Związek Lwiej Krainy z hienami i oparcie na nich autorytetu Skazy oznacza całkowite zaprzeczenie odwiecznego porządku – Kręgu Życia.

Efekt? Zamiast raju na ziemi – ów zamach stanu przyniósł cierpienie, głód i spustoszenie Lwiej Krainy. Zakłócenie odwiecznego porządku to jego destrukcja.

Kadr z filmu „Król Lew” (fot. materiały prasowe; prawa zastrzeżone)

„Król Lew” czyli fenomen popkulturowy

Po przemianach 1989 roku do Polski mogły bez przeszkód docierać zachodnie produkcje wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza. Oczywiście zanim „Król Lew” przejął władzę w polskich kinach, młodsi i starsi widzowie mogli podziwiać „Piękną i Bestię” oraz „Alladyna”. Ale to tak naprawdę „Król Lew” stał się fenomenem, którego zasięg daleko wykraczał poza 90 minut ekranowej uczty. Dzieciaki mogły z dumą nosić koszulki przedstawiające ulubionych bohaterów, bawić się figurkami i maskotkami, czytać książki, układać puzzle, a nawet wymieniać się karteczkami (któż to jeszcze pamięta?), zaś radio i telewizja regularnie przypominały utwory w wykonaniu Eltona Johna.

Na fali niebotycznej wręcz, globalnej popularności powstawały telewizyjne kontynuacje i spin-offy, aczkolwiek nie były one na tyle nachalne, by mówić o niszczeniu pierwowzoru.

Afisz z zapowiedzią musicalu „Król Lew” w Minskoff Theatre na Broadwayu (fot. BroadwaySpain)

Inaczej niż dzisiaj, wytwórnia nie potrzebowała kręconych naprędce kontynuacji, by utrzymywać wysokie zyski ze sprzedaży biletów i rozmaitych gadżetów. Tak więc fenomen „Króla Lwa” nie zakończył się kilka miesięcy po premierze kinowej. Oczywiście łapczywi właściciele franczyzy medialnej na różne sposoby próbowali spieniężyć markę. Dość powiedzieć, że trzy lata później na podstawie filmu powstał musical pod tym samym tytułem. Jest to dzisiaj trzeci najdłużej wystawiany spektakl muzyczny w historii Broadwayu (nieprzerwanie od 1997 roku) i pierwszy najbardziej dochodowy. Zyski na scenach Broadwayu wyniosły 2 miliardy dolarów (dane z 2024 roku), a na całym świecie musical zarobił niebotyczne 8,2 miliarda (dane z grudnia 2017 roku). Tyle, jeśli chodzi o skalę.

reklama

Ale „Król Lew” zaowocował też zainteresowaniem Afryką – ciężko stwierdzić, ile zyskała na tym turystyka, aczkolwiek programy przyrodnicze poświęcone subsaharyjskiej faunie i florze bez wątpienia cieszyły się większą popularnością.

Największą wartością „Króla Lwa” i podobnych produkcji było to, że mogli je oglądać nie tylko najmłodsi, ale również ich rodzice. Jedni i drudzy odkrywali w niej coś innego.

Quo vadis, Disneyu?

Disney oczywiście niejednokrotnie sięgał po film fabularny, by wspomnieć musical Roberta Stevensona „Mary Poppins” z 1964 roku z pamiętną rolą Julie Andrews. Z kolei sportowy film dla młodzieży „Potężne Kaczory”, choć bez fajerwerków, doczekał się nawet utworzenia przez Walt Disney Company profesjonalnej drużyny NHL Anaheim Mighty Ducks, właśnie w oparciu o film. W 2007 roku ten hokejowy klub zdobył nawet Puchar Stanleya.

W ostatnich latach kręcono głównie remaki głośnych animacji. Dla wielu widzów pamiętających animowane pierwowzory produkcje te stanowiły zawód. „Kopciuszek”, „Mała syrenka” czy „Pinokio” były w istocie nic niewnoszącymi kopiami, które dodatkowo zubażały przesłanie, wtłaczając legendarne marki w machinę nieznośnej politpoprawności. Poza efektownym wykonaniem (budżetu wszak nie oszczędzano), nie było w tych filmach odkrywczej myśli, a już z całą pewnością nie powstawały one z myślą o najmłodszych. Kreatywność odeszła do lamusa. Zaprzeczono w ten sposób dziedzictwu Walta Disneya.

Kadr z filmu „Król Lew” (fot. materiały prasowe; prawa zastrzeżone)

W tym też ujęciu należy postrzegać filmową wersję „Króla Lwa” z 2019 roku, który pod względem technicznym jest produkcją popisową, ale jednocześnie odbierającą historii to, co przecież najważniejsze – emocje.

Po „Królu Lwie” powstał szereg filmów, które odniosły sukces finansowy. Były wśród nich poważna „Pocahontas” (choć dość luźno trzymająca się faktów), przejmujący „Dzwonnik z Notre Dame” (w uładzonej wersji, zresztą słusznie, ze względu na młodszych widzów), a także przyzwoity „Herkules” będący wariacją na temat przygód mitologicznego herosa. Wraz z rozwojem techniki zaczęto odchodzić od rysunku na rzecz animacji komputerowej.

Kadr z filmu „Król Lew” (fot. materiały prasowe; prawa zastrzeżone)

I tak, „Kraina lodu”, „Zwierzogród”, „Vaiana” i inne oczywiście przyniosły studiu niebotyczne dochody i stały się ogromnym źródłem dodatkowego, a pewnie jeszcze większego zysku, dzięki sprzedaży gadżetów – zabawek, koszulek, plecaków i innych. Ale... no właśnie. To były już wyłącznie marki, których celem zamiast wychowania stał się zarobek. Walory edukacyjne ustąpiły miejsca formie i agresywnym kampaniom promocyjnym. Myszka Miki z uroczego nauczyciela przepoczwarzyła się w żarłocznego, korporacyjnego chciwca. Warto, aby ludzie ze stajni Disneya obejrzeli na powrót „Króla Lwa”. A nuż znajdą coś dla siebie?

POLECAMY

Zapisz się za darmo do naszego cotygodniowego newslettera!

reklama
Komentarze
o autorze
Ewelina Piątkowska
Absolwentka historii i socjologii. Interesuje się historią społeczną krajów Europy Środkowej. Zaczytuje się w powieści realistycznej i uwielbia spacery ulicami krakowskiego Kazimierza.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone