Król Dawid, Filistyni i współczesny Izrael
Teraz wypada cofnąć się bardzo daleko, w czasy przed pierwszą Świątynią. Dolina Terebintu, armia Izraelitów trzęsie kolanami, bo ma przed sobą Goliata, wojownika Filistynów, który sam jeden starcza za liczne pułki. Aż występuje przeciwko niemu Dawid, drobny pasterz (chyba że brać za prawdziwy wizerunek Dawida słynną rzeźbę Michała Anioła). W zasadzie nikt nie dawał mu szans w tym nierównym pojedynku.
Pisze Józef Flawiusz w Dawnych dziejach Izraela: „Wtedy zstąpił z obozu Filistynów niejaki Goliat, pochodzący z miasta Gitty, mąż ogromnego wzrostu. Wysokość jego wynosiła cztery łokcie i jedną piędź, a odziany był w zbroję stosowną do rozmiarów jego ciała. Miał pancerz wagi pięciu tysięcy syklów, a do tego szyszak i spiżowe nagolenice odpowiednie do chronienia członków tak niesłychanie potężnego męża. Włócznia jego była zbyt ciężka, by mógł ją dzierżyć w prawej ręce, więc niósł ją opartą na ramieniu, a miał także oszczep ważący sześćset syklów; i wielu kroczyło za nim, niosąc jego oręż”. W takim stroju wychodził na pole bitwy przez czterdzieści dni i zachęcał, by Żydzi wystawili do pojedynku jednego żołnierza, a oszczędzą sobie krwi i tylko pójdą w niewolę. Usłyszał to pasterz Dawid, któremu chciano oszczędzić okropności bitwy – akurat przyniósł do obozu Hebrajczyków jedzenie dla braci – gdzie porażka była więcej niż pewna. Poszedł do króla Saula i oznajmił: „Niechaj podniesie się twoje serce z przygnębienia i trwogi, o królu, bo ja złamię pychę tego wroga: pójdę walczyć z nim i pod twoje stopy rzucę dumnego olbrzyma. W ten sposób stanie się on pośmiewiskiem, a twoja armia większą zdobędzie chwałę, jeśli zabije go nie mąż dojrzały, zdatny do wojny i kierowania zastępami, jeno ktoś, co się wydaje – i jest zaiste – chłopięciem. […] Te obietnice składam dzięki przekonaniu, że Bóg jest ze mną, bo doświadczyłem już jego pomocy. Kiedy pewnego razu lew napadł moje stada i porwał jagnię, pogoniłem za nim, dopadłem go i wyrwałem jagnię z jego paszczy, a gdy skoczył na mnie, podniosłem go za ogon i zabiłem, grzmotnąwszy o ziemię. Tak samo postąpiłem w walce z niedźwiedziem. Uznajmy więc tego wroga właśnie za dziką bestię: przecież od dawna lży on nasze wojsko i bluźni naszemu Bogu, który wyda go w moje ręce”.
Dawid nie włożył przed pojedynkiem królewskiej zbroi, gdyż zbytnio mu ciążyła. Był w końcu chłopcem porywającym się na nieosiągalne, który dopiero stanie się mężczyzną.
„[…] wziął swój kij, pięć kamieni dobytych z potoku włożył do sakwy pasterskiej i z procą w prawej ręce ruszył przeciw Goliatowi”. Filistyn kpił, że taką bronią młody Hebrajczyk może co najwyżej oganiać się od psów. Dawid odpowiadał: „Ty kroczysz przeciwko mnie zbrojny mieczem, włócznią i pancerzem, a dla mnie w tej walce orężem jest Bóg, który ciebie i całe wasze wojsko naszymi rękami zniweczy do szczętu. Dziś bowiem odrąbię ci głowę, a resztę twoich zwłok rzucę psom, twoim krewniakom, i przekonają się wszyscy ludzie, że Hebrajczykom przewodzi Bóg”.
Wyjął Dawid kamień z pasterskiej sakwy, założył na procę i cisnął w Goliata. „Pocisk wdarł się do mózgu, skutkiem czego Goliat, ogłuszony, natychmiast runął twarzą na ziemię. Wtedy Dawid podbiegł, stanął nad powalonym wrogiem i jego mieczem – nie miał bowiem własnego miecza – odrąbał mu głowę”. Zdjęci przerażeniem Filistyni rzucili się do ucieczki. „Ale Saul i wszyscy wojownicy hebrajscy, wzniósłszy okrzyk bojowy, rzucili się na nich i wśród wielkiej rzezi ścigali ich aż do granic Gitty i do bram Askalonu. Trzydzieści tysięcy Filistynów tedy padło”.
Był Dawid, z namaszczenia proroka Samuela oraz Saula, pierwszego władcy Izraela, królem narodu wybranego. Jego panowanie rozciągało się od Eufratu po Potok Egipski na Synaju, który dzisiaj nazywa się Wadi al-Arisz. Zdobywca i poeta, ale też niepoprawny, choć ostentacyjnie bogobojny bigamista i cudzołożnik. Intrygant; w Drugiej Księdze Samuela stoi jak wół, że Uriasza Hetytę, jednego ze swych najdzielniejszych wojowników i męża uwiedzionej kochanki Batszeby, wysłał na bitwę, z której rogacz nie miał szans cało powrócić.
Zrazu panował z Hebronu, potem z Miasta Dawidowego, aż wreszcie, zgodnie z Obietnicą, zdobył Jerozolimę. Śniła mu się wspaniała Świątynia na górze Moria, lecz wybuduje ją dopiero syn Dawida i Batszeby – Salomon.
Jeśli więc o zwierzchnictwo nad osiadłymi w pradawnej Gazie Filistynami bił się taki władca jak Dawid, skoro ich pokonał i ujarzmił, tego spłachetka piasku nie opuszcza się tak po prostu, choć przecież Gaza – o czym mówi Biblia – pozostała ziemią Filistynów. Słyszałem to w Gusz Katif wiele razy. A i opór osadników z Gazy przeciwko werdyktowi państwa Izrael miał w sobie coś z postawy Dawida, gdy ten jeszcze był pasterzem i szykował się do walki z Goliatem.
W sierpniu 2005 roku oglądałem, jak armia zajmuje osiedle Necer Hazani. To było pierwsze żydowskie osiedle w Gazie, utworzone na miejscu obozu, gdzie zbierano młodzież przygotowującą się do służby wojskowej, i zamieszkałe przez prawie setkę religijnych ortodoksów. Gdy wprowadzali się tu pierwsi cywile, ówczesny premier Icchak Rabin powiedział: „To wielki dzień dla państwa Izrael i dla żydowskiego osadnictwa. Symbolizuje nasze głębokie zakorzenienie na wydmach Gazy, regionu, który od czasów wojny sześciodniowej jest integralną częścią państwa żydowskiego i jego bezpieczeństwa”.
Na początku buldożer rozbił zamkniętą, mocarną bramę Necer Hazani. Wojsko mogło łatwiej wejść do osiedla, rozrywając otaczający je płot, lecz dowódcy umówili się z przywódcami protestujących, że nie będą dodatkowo podgrzewać nastrojów. Kolumny żołnierzy bez broni weszły w wyrwę. Miały przeciwko sobie rozparzoną młodzież, rówieśników ukrytych za barykadą, zdenerwowanych, w nadzwyczajnym napięciu. Barykadę podpalono, gdy wojsko było już o parę kroków. Nie pamiętam, by ktokolwiek rzucał kamieniami, choć atmosfera, przynajmniej po stronie obrońców, była naprawdę bojowa; zapowiadali wszak, że będą walczyć do końca. W powietrzu unosił się czarny, duszący dym z płonących opon. Chyba wszystkich stojących w pobliżu zdjął strach, że zaraz wybuchnie beczkowóz z benzyną, ustawiony tuż obok podpalonej barykady. Nikt, prócz funkcjonariusza służb specjalnych, nie wiedział, że zawczasu spuszczono paliwo.
Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Smoleńskiego „Wnuki Jozuego”:
Kiedy żołnierze przeszli przez ścianę dymu, poleciały na nich obelgi. To było absolutnie nierzeczywiste: młodzi Żydzi, niektórzy z prowokacyjnie przypiętymi do koszul żółtymi gwiazdami Dawida, urągają innym młodym Żydom od SS-manów i gestapowców. Lecz na dobrą sprawę, prócz histerycznych wrzasków i szlochów – „Żydzi krzywdzą Żydów” – nic więcej się nie stało, nikomu na całe szczęście nie spadł włos z głowy. Oglądałem bezwstydnie wywalone na wierzch, gwałtowne, silne emocje prezentowane przed chyba wszystkimi telewizjami świata, ale też miałem wrażenie, że uczestniczę w jakimś dobrze wyreżyserowanym przedstawieniu, gdzie przynajmniej jedna strona – wojsko – ma znakomicie przećwiczone i precyzyjnie rozdane role: osiedla powinny zniknąć, a osadnicy i ich młodzi sojusznicy odejść z Gazy, lecz tak, by nikt nie ucierpiał.
Prawdziwy lament chował się w opuszczanych właśnie domach, po których już niebawem przejadą się buldożery i najcięższe koparki. To już nie były dramaty na pokaz, by telewizje miały czym zapełnić kilka minut wieczornych wiadomości. Osadnicy żegnali się z dotychczasowym życiem, zostawiali za sobą ściany kuchni i pokojów, jeszcze wczoraj przyozdobione zdjęciami najbliższych. Niektórych doświadczono tak po raz drugi w życiu; w Gazie mieszkało sporo ludzi wyrzuconych z Jamit. Mówili, że Ariel Szaron znów ich oszukał i że doczeka się kary boskiej, bo nie uniknie pomsty żaden człowiek (Icchak Rabin już – ich zdaniem – doczekał się boskiej sprawiedliwości, bo trafiła go kula zamachowca), który ucieka się do zdrady i wyrzuca innych ze swoich domów.
Na ciężarówkach lądowały kufry i skrzynie, meble, ciężkie walizy i kwiaty w wielkich donicach. Żołnierze pomagający pakować dobytek też łykali łzy. Armijni psychologowie pomagali osadnikom pojednać się z bólem. Wśród specjalistów uczestniczących w ewakuacji byli nawet tacy, którzy dbali, by dzieci nie zapomniały o kotkach, psach, rybkach akwariowych i chomikach. Jestem pewien, że w osiedlach w Gazie nie było wówczas ani jednej duszy, na której ten rozdzierający płacz nie robił wrażenia.
W tym samym zaś momencie, lecz po drugiej stronie asfaltowych dróg, w odległości niekiedy bliższej niż karabinowy strzał, na wywózkę Necer Hazani patrzyły z satysfakcją setki oczu, skrytych w cieniu lichych ruder i marnych bud przykrytych czarną, plastikową folią. Pierwszy świat zasobnego osiedla graniczył o miedzę z czwartym światem biedy, nienawiści i upokorzenia. Nikt z ewakuowanych nie zawracał sobie nim głowy. Arabowie powracali we wspominkach, ale nie jako groźni, dzicy wrogowie, lecz bardziej jako sąsiedzi specjalnej troski, upośledzeni, ułomni, choć w gruncie rzeczy poczciwi, no chyba że im odbije, co też było jakąś niepisaną regułą. Kiedy sąsiadom odbija, należy ich skarcić i szybko wszystko wraca do normy: wycieczki na plażę, surfing, morskie kąpiele, zakupy w mieście Gaza, palestyńscy robotnicy zatrudnieni w szklarniach, którym można zapłacić nędzne grosze, a i tak będą węszyć za robotą u Żydów.
To – powtarzano w Necer Hazani – zbrodnicze porozumienia z Oslo i Icchak Rabin („Niech będzie zapomniane jego imię”) sprowadziły do Gazy bandytów.
– Było nam dobrze, a i Palestyńczykom było dobrze z nami – słyszałem. – Tak wielka niesprawiedliwość nie może ujść bezkarnie.
Pomarańczowy Izrael odbierał ewakuację Gazy jak dezercję i zdradę. Za to niebieski uważał, że to kolejny – po układach pokojowych z Oslo – krok w dobrą stronę. Przy tak rozbieżnych stanowiskach zgoda nie jest możliwa. Mam wrażenie, że pęknięcia wywołanego likwidacją osiedli nigdy nie udało się skleić. A i klimatu Oslo dawno już nie ma.
A wszystko to działo się przecież epokę temu. Przed tysiącami rakiet wystrzelonych z Gazy na pograniczne miasteczka i kibuce oraz przed kilkoma operacjami wojskowymi przeciwko islamistycznym bojownikom. Przed porwaniem w 2006 roku izraelskiego żołnierza Gilada Szalita; Palestyńczycy uprowadzili go przez tunel (te do dzisiaj są zmorą Izraela), przetrzymywali w niewoli pięć lat, za zwolnienie Szalita Izrael wypuścił ponad tysiąc palestyńskich więźniów, nierzadko terrorystów z kilkukrotnymi wyrokami dożywocia. Przed krwawym przewrotem w Gazie i rządami islamistycznego Hamasu, który jeszcze bardziej spodlił i tak marną rzeczywistość Strefy. Przed blokadą ekonomiczną, przed trzema wojnami, a te nie przyniosły dosłownie nic, jeśli nie liczyć ponad trzech tysięcy zabitych (w znakomitej większości Palestyńczyków) i dalszego urągania międzynarodowej opinii publicznej na Izrael.
Ewakuacja Gazy rozdarła Izrael i przyniosła kolejne napięcia. Kosztowała ciężkie miliony szekli. Wydano je po to, by wywieźć raptem kilkanaście tysięcy osadników. Nie rozwiązała żadnego problemu okupacji.
Teraz, mądrzy po fakcie, Izraelczycy mówią, że sprawę z Gazą trzeba było inaczej rozegrać. Jak? To już wyższa matematyka. Jedni mówią, że nie wolno było oddawać ani guzika. Inni – że trzeba było od razu negocjować pokój i zwrot Zachodniego Brzegu. Jeśli w 2005 roku przynajmniej co drugi Izraelczyk był za zwrotem Strefy, dzisiaj to ledwie margines. Gaza dała argumenty przeciwnikom negocjacji i ugody z Palestyńczykami, a zwolennikom porozumienia odebrała głos.