Krawcowe z Litzmannstadt Ghetto
Ten tekst jest fragmentem książki Agnieszki Dobkiewicz „Dziewczyny z Gross-Rosen. Zapomniane historie z obozowego piekła”.
Jest 1942 rok. Trwa II wojna światowa. Polska cały czas znajduje się pod niemiecką okupacją. Ruth siedzi przy wysokim, drewnianym stole. Z trudem próbuje dosięgnąć nogą metalowego pedału. Maszyna jest duża i ciężka. Najpierw trzeba nawlec na nią nitkę. Wkłada więc koniec włókniny do ust, by ułatwić sobie zadanie, i namacza go tak, by stał się podatniejszy. W końcu wprawnie przeciąga nitkę przez liczne dziurki mechanizmu. Musi teraz założyć bębenek. Później ręką próbuje ruszyć metalowe koło i jednocześnie nogami rozruszać mechanizm. Dla 13-letniej dziewczynki to skomplikowane zajęcie. Wie jednak, że tylko praca pozwoli jej i rodzinie przeżyć, więc nie ma wyjścia. Męczy się i próbuje zgrać niezborne, dziecięce jeszcze przecież ruchy. Noga boli, nitka się rwie, nic nie idzie tak, jak powinno. Tuk, tuk, tuk – miarowo obracają się koła maszyn. Truk, truk, truk – synchronizują się błyskawiczne odgłosy igieł, które przeszywają nitki przez materiał. Tuk, tuk, tuk. Truk, truk, truk. Tuk, tuk, tuk. Truk, truk, truk. Kobiety siedzą skupione i skulone nad zwojami materiałów. Pracy nie można przerwać. Wszystko musi być w rytmie i na czas. Tuk, tuk, tuk. Truk, truk, truk. Ten odgłos zawsze już będzie jej się kojarzył z pracą w resorcie.
W fabryce Glazera umieszczą docelowo aż 800 takich maszyn do szycia. Pracować będzie na nich 1,5 tysiąca osób na dwie zmiany. Wszyscy szyją. Na akord, szybko, sprawnie. Za miskę zupy. To może uratować życie. Dzieci też muszą się nauczyć szyć. Specjalnie dla nich otwarto przy resorcie szkółkę. „Szkółka była jednym z oddziałów resortu Wäsche und Kleider Abteilung [Wyrobów Bieliźnianych i Sukien – A.D.], mieściła się przy ulicy Żydowskiej 19 – mówiła Ruth po latach. – Po likwidacji gimnazjum w 1941 roku prezes getta Chaim Rumkowski zatroszczył się o młodzież i stworzył dla niej możliwość nauki przysposabiającej do pracy rzemieślniczej. Dla nas oznaczało to prawo do kawałka chleba i porcji zupy. W tej szkółce uczono nas kroju i szycia. Po skończonym kursie szyłyśmy już, jak dorośli ludzie, dziecięce sukienki. Do dziś mam przed oczami stosy małych sukienek w czerwono-czarną pepitkę z białymi kołnierzykami, gotowych do prasowania. Zamówienia na tę produkcję przyjmował od niemieckich firm Hans Biebow. Przez dwa lata szyłyśmy na akord, systemem taśmowym, ten sam model sukienki”.
Maszyny nie przestawały pracować nawet na chwilę. Tuk, tuk, tuk. Truk, truk, truk. Nużący odgłos tylko pozornie wprowadzał senną atmosferę. W fabryce Glazera toczyła się walka o przeżycie. Wszędzie było czuć opary z prasowanych sukienek, które dusiły w gardło i podrażniały płuca. I ten ból małej stopy, nieprzyzwyczajonej do tak ciężkiej pracy… I strach, czy zdąży z zamówieniem. Dla 13-letniego dziecka to za dużo.
Więc szyłyśmy – nasza grupa – szyłyśmy sukienkę dziecięcą z materiału, pepitko-czerwono-czarne – opowiadała w 2005 roku pracowniczce Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie to, co zapamiętała. – Przez dwa lata ten sam model i ta sama sukienka. To znaczy masa sukien wychodziła, bo trzeba było to robić na akord i miałyśmy obliczony czas, kiedy to musi być wydane. To była sukienka z białym kołnierzykiem. Ja szyłam rękawy, pamiętam. Rękawy nie były duże, było trudno uszyć z tym mankiecikiem, to nie było proste. […] Myślę, żeśmy pracowały więcej niż osiem godzin. Ja nie pamiętam dokładnie, więc mi jest trudno powiedzieć, ale na pewno więcej niż osiem godzin. Bo inaczej byłybyśmy wracały o czwartej do domu, to trochę za wcześnie. Na ósmą trzeba było się stawić, na ósmą rano. Więc musiałyśmy pracować więcej. […] Najpierw zaczęło się od tej nauki. Przecież musieli nas nauczyć użyć [maszyny], pracować tym pedałem i umieć nawlec maszynę, umieć coś skroić, zrozumieć tę suknię w ogóle. I do tego były dwie panie, które nas uczyły. Jedna z nich, pani Flora, uczyła nas kroju. Więc nauczyłyśmy się wtedy, jak zbudować manekin, obwody i tak dalej, jak wziąć miarę. I to były pierwsze nasze kroki, jak skroić prostą sukienkę. A ta pani od szycia nazywała się Kujawska. […] Ja robiłam tę sukienkę. Były takie, które szyły staniki, paski, bo były różne tam oddziały, różnych, różnych rzeczy. Ja pamiętam swoje…”.
Gdy Rutka wracała do domu z talerzem zupy, matka brała tę zupę i razem ze swoją porcją zlewała do jednego garnka. Dodawała wodę, obierki ziemniaków i to był posiłek dla czterech osób – mamy Róży, taty Izydora, brata Salka i samej Rutki. Ta chwila musiała nadawać sens ciężkiej pracy, choć młode serce i tak pewno się buntowało przeciwko zniewoleniu. Głód był strasznym uczuciem. „Nas już chyba Bóg nie kochał – pisała. – Tak myślałam wtedy i potem, gdy pozwolił na nasze głodowanie, a przez następne lata zabierał nas do siebie. Do krematorium”.
Do końca życia dorosła już kobieta miała wyrzuty sumienia, że wyjadała wiśnie z galonu schowanego przez mamę. Hodował je ojciec, który wydzierżawił jedno drzewko. Mama gromadziła owoce i robiła z nich wino, które miało służyć w chorobie. Rutka była tak głodna, że wspinała się do schowanego wysoko naczynia i wyjadała owoce. „Przepraszam Cię, Mamo, […] gdy wykradałam z gąsiora resztkę wiśni, które chowałaś na najgorszą godzinę. Za to wszystko… wybacz mi teraz, Mamo” – napisała 60 lat po tym zdarzeniu, pełna wstydu.
To właśnie mama namówiła Rutkę, by zaczęła naukę w szkółce krawieckiej. Czy wiedziała, że to uratuje życie jej dziecku, a potem nada mu sens? Dziś budynek, w którym się mieściła szkółka – przy dawnej ulicy Dworskiej 14, a obecnie ulicy Organizacji Wolność i Niezawisłość – nie istnieje. Podobnie jak mieszcząca się na tyłach szkółki fabryka wyrobów bieliźniarskich i sukien Leona Glazera. Po wojnie w ruinach getta dziennikarz Abraham Wolf Jasny znalazł niewielką książeczkę, malowaną ręcznie. Bajkę o królewiczu i cudownym kraju. Nieznany autor utrwalił w ten sposób fabrykę Glazera. Na okładce niebieską i czerwoną kredką dopisano: „Gdzie mimo głodu i nieurodzaju trzy pokolenia przeżyły chwile radosne poprzez zimę, jesień, lato, wiosnę”. Pod spodem autor namalował królewicza w niebiesko-żółtym płaszczu, z mieczem w dłoni i koroną na głowie. Ma on twarz właściciela fabryki. Obok niego biegają dzieci, a może skrzaty. Na drugiej stronie książki królewicz stoi naprzeciw dwóch smutnych, ślicznych dziewczynek w podkolanówkach i z kokardkami we włosach. Dziewczynki przynoszą mu ciężkie bele kolorowych materiałów i gotowe sukienki. Królewicz ma teraz żółty płaszcz i nadal twarz Glazera. Historia zaczyna się od tego, że do biednych i zziębniętych dzieci przychodzi anioł i zapoznaje je z nitką, nożyczkami, maszyną do szycia i igłą. Te, tańcząc, prowadzą dzieci do szkółki. Tam taniec trwa nadal, a szycie pokazane jest jako baśniowa zabawa, w której pomagają dziewczynkom małe skrzaty. Jest wesoło, kolorowo, a dzieci już nie są biedne. Do 17 ilustracji dołączono długi wiersz napisany po polsku.
(…) Gdy słońce świeciło cudnie, / Na łące przy ruczaju, / Aniołowie oznajmili: / Że ten, kto chce zostać w Raju, / ten, nie tracąc ani chwili, / Musi zacząć bieg do mety. / Ten, kto potknie się niestety, / Wyrzucony będzie z Raju, / wróci do starego kraju. / A z daleka już przeszkoda, / Leży w poprzek niby kłoda, / Kto się nie potyka, o nią nie uderza, / Ten pasowany jest na rycerza, / A rycerz taki już znakomity / Przyjęty zostaje do dworskiej świty. / Pracują wszyscy na kraju chwałę / I godziny długie całe spędzają nad maszynami. / Suknie wylatują już drzwiami, / Pasków układają całe stosy / Od nich zależą przecież Raju losy. / Kto przy tej przeszkodzie się nie załamie, / Kto teraz całe wyniesie ramię, / Kto wyjdzie teraz z czołem wzniesionym,/ Sowicie zostanie wynagrodzony. (…)
Ale Bajka o królewiczu i cudownym kraju to nie jest zwykły wierszyk dla dzieci, taki, który powinno się czytać w zimowy wieczór przy rozpalonym kominku, pijąc kakao. Za historią o królewiczu z twarzą Glazera i kolorowych dzieciach tańczących z igłą i nitką ukrywa się opowieść o Wielkiej Szperze, podczas której ludzie trafiali do obozu zagłady. Nie zapominajmy bowiem, dokąd przeniosły nas wspomnienia Ruth Eldar – do getta w Litzmannstadt, w Łodzi. A my mamy 1942 rok.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Agnieszki Dobkiewicz „Dziewczyny z Gross-Rosen. Zapomniane historie z obozowego piekła” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Agnieszki Dobkiewicz „Dziewczyny z Gross-Rosen. Zapomniane historie z obozowego piekła”.
Na drewnianym podeście na tzw. placu strażackim przy ulicy Lutomierskiej stoi starszy, siwy pan. Mieszkańcy łódzkiego getta są przyzwyczajeni do jego regularnych wystąpień w tym miejscu; 13-letnia Rutka też go zapewne słucha i może nawet wierzy w jego słowa. W domu rodzice – Róża i Izydor – prawdopodobnie głośno komentują to, co obwieszcza stłoczonym w getcie, przerażonym ludziom. Możliwe, że dyskutują o każdym jego słowie czy geście, szukając w nich nadziei dla siebie i potwierdzenia tego, że człowiek w gruncie rzeczy nie może być tak zły, by mordować. Starszy pan pewnym i donośnym głosem mówi o nowych zarządzeniach władz niemieckich, które to miejsce stworzyły, odnosi się do plotek krążących w zamkniętej dzielnicy, zachęca do wydajniejszej pracy, bo ona ma być drogą do wolności. Na sobie ma zazwyczaj jasny, dobrze skrojony garnitur, na piersiach przypiętą żółtą gwiazdę Dawida, srebrne włosy zakrywa kapelusz, a twarz osłaniają okulary. To prezes, niepodzielny władca łódzkiego getta – der Älteste der Juden Chaim Mordechaj Rumkowski. Oglądam jego czarno-białe zdjęcia, których zachowało się całkiem sporo. Widać na nich człowieka, który mówi z zapałem, całym sobą, gestykuluje rękami, przybiera pozy i miny – dziś być może wyglądają one śmiesznie, ale wtedy musiały robić na ludziach wrażenie. To nie era telewizji i Internetu. Zawsze słucha go tłum. Mężczyzna jest nienawidzony i kochany. Nie można mu odmówić charyzmy. Przed wojną był przedsiębiorcą, filantropem i syjonistycznym działaczem społecznym. Na szefa getta w Łodzi wyznaczyli go Niemcy. Oficjalnie pełni funkcję przełożonego Starszeństwa Żydów. To on odpowiada za organizację życia ponad 160 tysięcy ludzi stłoczonych na nieco ponad 4 kilometrach kwadratowych przestrzeni miejskiej. To zadanie jego życia.
Za cel postawił sobie stworzenie w łódzkim getcie jak największej liczby zakładów pracy. To one miały uzasadniać istnienie tej zamkniętej dzielnicy. Rumkowski wierzył, że im wydajniej Żydzi będą pracować, tym bardziej będą potrzebni i nic im się nie stanie. Praca miała być też lekarstwem na inne bolączki gettowej społeczności – przestępczość i demoralizację. „Naszą jedyną drogą jest praca – M. Ch. Rumkowski”, napisano na ścianie jednego z resortów. Prezes do końca istnienia getta wierzył w politykę ocalenia właśnie przez pracę. Czas pokazał, jak złudne były to nadzieje. I jaką naiwnością było w nie wierzyć. Z perspektywy czasu niekwestionowany władca wewnątrz getta oceniany jest krytycznie, padają stanowcze oskarżenia o jego kolaborację z Niemcami. Ale współczesna perspektywa nigdy nie będzie właściwa. Gdy pod wieczór 4 września 1942 roku Rumkowski stanął przed mieszkańcami getta, padły z jego ust słowa, których się nie spodziewali:
– Na getto spadł ciężki cios. Żądają od nas dostarczenia rzeczy najdroższej: naszych dzieci i naszych starców – mówił, gestykulując. Wpatrzony w niego tłum stał jak zahipnotyzowany. Na placu zapanowała kompletna cisza. Słowa Rumkowskiego brzmiały jak… wyrok. Nie, one były wyrokiem. – Nie przypuszczałem nigdy, że moje ręce będą musiały złożyć tę ofiarę. W dniach mojej starości muszę wyciągnąć ręce i błagać. Siostry i bracia, oddajcie je nam! Ojcowie i matki – oddajcie mi swoje dzieci. Świadkowie mówią, że w tym momencie słowa prezesa przerwał płacz. Płakały nie tylko kobiety. Z piersi zniewolonych ludzi wydobył się szloch rozpaczy.
– Wczoraj otrzymałem rozkaz deportowania z getta ponad 20 tysięcy Żydów. Zadaliśmy sobie pytanie: czy mamy przyjąć ten rozkaz i wykonać go sami, czy zostawić jego wykonanie innym? Lecz pytaniem, które zajmowało nasze umysły, nie było, ilu nas zginie, lecz ilu da się uratować. Postanowiliśmy, to znaczy ja i moi współpracownicy, wziąć ten rozkaz na siebie. To ja muszę wyko nać tę krwawą operację, to ja muszę amputować członki, by zachować ciało! To ja muszę dostać wasze dzieci, bo inaczej mogą paść ofiarą inni, broń Boże. Nie jestem dziś pocieszycielem, nie przyszedłem was uspokoić.
Rumkowski, nie zważając na reakcję zrozpaczonych ludzi, mówił dalej. Twierdził, że udało mu się wynegocjować z Niemcami, iż z getta wywiezionych zostanie nie 24 tysiące, a 20 tysięcy osób.
– Starałem się wszystkimi siłami zażegnać to nieszczęście, a nie mogąc mu zapobiec, próbowałem je nieco załagodzić – mówił. – Wczoraj wydałem rozkaz zarejestrowania wszystkich dzieci do 9. roku życia, pragnąłem bowiem uratować choć jeden rocznik od 9 do 10 lat, ale i tego nie chcieli mi uznać. I tylko jedno mi się udało: uchylić od tego dzieci w wieku powyżej 10 lat. Niech chociaż to będzie pociechą w naszym ogromnym nieszczęściu. Mamy wielu chorych na gruźlicę, których dni są policzone. Nie wiem sam, czy to plan szatański, czy nie, ale muszę go wam przedłożyć. Oddajcie nam tych chorych, aby ocalić zdrowych. Wiem, jak drogi jest każdemu z nas chory w domu naszym, ale musimy zastanowić się, odmierzyć i odważyć w umysłach, kogo ratować, kto mógłby zyskać ratunek. Zdrowy rozum podpowiada, że wielką szansę na ocalenie ma ten zdrowy. Przerażeni ludzie płakali, a Rumkowski dodał:
– Będziecie w stanie jeszcze urodzić dzieci.
Rozpoczęło się wyłapywanie przeznaczonych na zagładę. Początkowo robili to żydowscy policjanci, ale nie mogli sobie poradzić z determinacją rodziców zabieranych dzieci. Ostatecznie więc na ulice zamkniętej dzielnicy wkroczyli Niemcy. Systematycznie, dom po domu, wyprowadzali mieszkańców i dokonywali selekcji. Wybierali dzieci poniżej lat 10 i dorosłych powyżej 65 lat. W tym czasie patrole dokonywały przeszukiwań. Jak podają badacze tej strasznej historii, podczas całej akcji za strzelono 600 osób, w większości rodziców odbieranych gwałtem dzieci.
Życie Ruth, jej brata i kuzynów widocznie też było zagrożone, bo rodzice ich ukryli. „Nas, tzn. mnie, mojego brata i dwóch młodszych od nas kuzynów rodzice umieścili na antresoli, którą było bardzo trudno spostrzec. Mieszkaliśmy przecież na trzecim piętrze i wejście na antresolę zasłaniała firanka. Słyszeliśmy tragiczne krzyki, tumult, szczekanie psów i trzęśliśmy się ze strachu. Strach odbierał nam mowę. Szpera trwała 9 dni” – wspominała po latach. Co musi dziać się w głowie dziecka, które – przerażone – zamknięto na antresoli i któremu nakazano nie istnieć? Czy tyle wystarczy, by pożegnać się z dzieciństwem?
Wyselekcjonowanych podczas Wielkiej Szpery przewieziono do miejscowych szpitali i tam ich przetrzymywano przed wywiezieniem na śmierć. W przewodniku po getcie w Litzmannstadt Ślady zamieszczone jest czarno-białe zdjęcie dokumentujące te dni. Zrozpaczona kobieta stoi przy otwartym oknie szpitala. Ale pojawiają się przed nim dwaj żydowscy funkcjonariusze. Jeden trzyma kobietę za rękę. Odpycha ją czy łapie? Próbowała uciec czy kogoś ratować? Jest młoda, wygląda na zdrową. Może przyszła po swoje dziecko, które jej tak okrutnie odebrano? Jak przeżyć taką zbrodnię? Jak żyć ze świadomością, że twoje dziecko zginie niebawem zagazowane w obozie zagłady Kulmhof w Chełmnie nad Nerem? Między 5 a 12 września z getta w Litzmannstadt wywieziono 15 tysięcy 681 osób. Nikt nie przeżył. To właśnie te wydarzenia nazwano Wielką Szperą. Rumkowski w lutym 1942 roku skończył 65 lat. Żył jeszcze dwa lata. W 1944 roku razem z ostatnią grupą zniewolonych w getcie został wywieziony transportem do Auschwitz-Birkenau. Zginął między 30 sierpnia a 1 września w niewyjaśnionych okolicznościach. W grupie tej byli też Rutka, Salek i jej rodzice – Róża i Izydor. Była to ich ostatnia wspólna podróż. Ojciec Ruth do końca nie wierzył w istnienie krematoriów.