Koniec powstania warszawskiego we wspomnieniach Piotra Łubieńskiego

opublikowano: 2022-08-11, 12:29
wszelkie prawa zastrzeżone
Czuliśmy też wściekłość, pragnęliśmy zemsty za te wszystkie zbrodnie. Z tym że my, w przeciwieństwie do Niemców, zabijaliśmy tylko w walce. Aby się mścić, musieliśmy więc wojować dalej – wspominał Piotr Zbigniew Łubieński.
reklama

Ten tekst jest fragmentem książki Adama Studzińskiego i Piotra Zbigniewa Łubieńskiego „Powstanie, kacet i inne historie”.

Myślisz o walce. Co widzisz?

Wieczny kurz, pył i dym. Ale walka to nie tylko obraz. To też dźwięk. Ogłuszający hałas strzałów i wybuchów, walących się domów i pożarów, zgrzyt jadących czołgów, warkot nadlatujących samolotów, krzyki rannych i wrzaski komend. Czuć przy tym odór niepogrzebanych, rozkładających się, często spalonych ciał, zapach krwi, smród kordytu, płonących budynków i wszystkiego wokół. Piekło na ziemi? Nie, moim zdaniem to coś tysiąckrotnie gorszego!

A co przeżywał żołnierz, znalazłszy się w środku tego cyklonu?

Skrajne emocje. Szok, napięcie, stres. Strach i wybuchy szaleńczej odwagi. Ale pojawiało się też otępienie. Brak snu i nieziemskie zmęczenie zobojętniały. Walczyłeś, bo tak trzeba, bo ci kazali. Byłeś jednak bliski znieczulicy na wszystko, co działo się dookoła, na rany własne, śmierć swoją i kolegów.

Pierwsze dni sierpnia 1944 roku (fot. Stefan Bałuk)

Rezygnacja?

Nie, to nie to. Szedłeś do ataku i chociażby podświadomie szukałeś sposobu, jak dorwać wroga, a samemu ocaleć. To trudno wytłumaczyć. Bałeś się, wiadomo, ale ten, kto wciąż myślał o tym, że za chwilę może zginąć, prawdopodobnie wariował.

Alkohol był popularnym znieczulaczem?

Wśród niektórych, bo to najprostszy sposób, ale niekoniecznie u wszystkich.

Pamiętasz swoje umundurowanie?

Właśnie nie za bardzo. Teoretycznie powinienem być w szarym kombinezonie, w jakich walczono na Mokotowie, ale jakoś tego nie kojarzę. Więc albo kombinezon, albo bluza i spodnie, może plus kurtka. Na prawym rękawie opaska powstańcza. Czapka polowa rogatywka, bez hełmu. To tyle

Co z jedzeniem?

Początkowo nie było głodu. Poza tym walczyłem głównie na Sielcach, wtedy okolicy przedmiejskiej, z ogrodami, sadami, więc i jedzenie było pod ręką. Tyle że wyprawy po nie wiązały się z ryzykiem, bo na polu stawało się łatwym celem dla strzelców wyborowych. Wielu tak poległo, szczególnie kobiet. W powstańczej aprowizacji nie brakowało sztucznego miodu. Głód pojawił się później.

Kiedy nie walczyliście, to…

Nasz pluton walczył cały czas. Z przerwami na sen, a czasem bez. Szczególnie w drugiej połowie września snu brakowało. Spaliśmy, gdy tylko była chwila spokoju i jakiekolwiek warunki, byle się gdzieś położyć. W opuszczonych mieszkaniach szukaliśmy też jakiejś bielizny na przebranie, nikt przecież prania nie robił.

Powstańcze przyjaźnie?

Wymieniłem już kilku chłopaków, dobrych kolegów. Szczególnie bliskimi, wojennymi przyjaciółmi byli mi: Jurek Kryński „Jerzy” i wspomniani Mietek Bonder, Jurek Walerych i Zygmunt Szczutkowski. Walcząc, zawsze trzymaliśmy się razem. Dwóch z nich poległo. Tak sobie myślę… my wszyscy byliśmy zwykłymi żołnierzami, którzy po prostu spełniali swoją powinność, nie oszczędzali się, walczyli nie dla orderów czy awansów. Niech więc ci chłopcy zostaną w tej opowieści upamiętnieni. Oni, i każdy bezimienny powstaniec, który się bił, bo uważał, że tak należy postąpić.

reklama
Portrety Hitlera wyrzucone ze zdobytego przez powstańców niemieckiego urzędu przy ul. Marszałkowskiej (fot. Eugeniusz Lokajski)

A dowódcy? Jak ich oceniasz?

Tych bezpośrednich, dowódców plutonów, jak najlepiej. „Tur”, „Kant” – mówiłem już o nich, to byli podchorążacy z okresu okupacji, pełni entuzjazmu i inicjatywy. „Ran” – dowódca drugiego plutonu, świetny żołnierz. Podobnie ppor. „Edward” i por. „Stefan” prowadzący obronę Chełmskiej 46, czy por. Antoni Woszczyk „Tosiek” dowodzący K 3, bardzo bojowy mężczyzna. Wspaniałym dowódcą był też nadmieniony rotmistrz „Jeżycki” z Dywizjonu „Jeleń”. Ale z kolei dowódcę mojej kompanii, porucznika „Wirskiego”, przez całe powstanie widziałem raz, i to nie podczas dowodzenia. Po prostu kiedyś przyszedł do nas, by obok kwater w forcie Legionów Dąbrowskiego przestrzelać otrzymanego ze zrzutów Colta. Akurat wtedy zdarzyła się ta sytuacja z niemieckim skoczkiem. Poza tym podobno cały czas siedział w piwnicy ze swoją przyszłą żoną. Po wojnie zmarł we Włoszech na gruźlicę. Bywało więc i tak… Gdybym jednak miał stopniować bohaterstwo różnych grup powstańczych, to na najwyższym szczeblu, na pierwszym miejscu, wiesz, kogo bym postawił?

Kogo?

Kobiety. Bez wątpienia one. Sanitariuszki i łączniczki. Bohaterstwem najwyższej klasy było iść na pole bitwy, aby pomóc rannym czy przenieść ich na tyły, pod ogniem nieprzyjaciela, mając za broń tylko opatrunek! Myślę też o harcerkach, które zostawały w szpitalach z chorymi i rannymi, przypłacając to nawet życiem… Wspomnę zaś „Kamę”, Zofię Beisert, dziewczynę o wspaniałym sercu, która służyła z nami. Co do jej śmierci wersje są dwie. Jedna, że zginęła na Sadybie w czasie ataku na niemieckie cekaemy; i druga, że trafił ją snajper, gdy poszła na pole zerwać pomidory dla rannego powstańca. Nie byłem świadkiem jej śmierci, chłopcy znaleźli ją już martwą. Pierwsza wersja jest bardziej bojowa. Druga bliższa jej charakterowi i osobiście w nią właśnie wierzę. Obydwie są jednak poruszające, szkoda że trzeba wybierać! W powstaniu żołnierską śmiercią zginęła też starsza siostra „Kamy” – Halina. Co warto dodać, dziewczyny były kuzynkami gen. „Grota” Roweckiego.

A czy spotkałeś powstańców pochodzenia żydowskiego? A może obcokrajowców?

Mieliśmy w kompanii Żydów, przy czym byli to starsi ludzie, oni nie walczyli. Nie umieli, czy nie było dla nich broni – nie wiem. Byli sanitariuszami. Ale był też jeden Żyd, przypadek naprawdę interesujący. Na oko robociarz, dziarski gość. Skumplował się z Polakiem, kryminalistą, co to siedział na Mokotowie i jakoś stamtąd zbiegł. Owa niebanalna para należała do naszej kompanii, jednak na specjalnych zasadach. Do walki z nami nie szli, za to nocami wypuszczali się na łowy, na niemieckie tyły. Co tam dokładnie robili, to ich tajemnica. Nad ranem przynosili dla nas broń, mundury, jakieś żołnierskie wyposażenie. Zdaje się, że zegarki też zdobywali, ale tymi oczywiście już się nie dzielili. Pomagali więc nam na swój sposób. Po kapitulacji ten Żyd, nazwiska nie pamiętam, postanowił schować się w kanałach. Jak dalej potoczyły się jego losy, sam jestem ciekawy. W temacie obcokrajowców zaś, to naszym kompanijnym lekarzem był Gruzin, Zelfigar Kerimow pseudonim „Kaukaz”. Zbiegły z niewoli oficer Armii Czerwonej, świetny medyk i dobry człowiek. Z pomocą napotkanych Polaków wędrował na Wschód, w stronę swoich, aż wreszcie znalazł się w podwarszawskich lasach. Mógł tam zostać, ale poszedł do miasta z wracającymi żołnierzami K 1 i K 3. Po latach, jeszcze za ZSRR, koledzy odszukali go i odwiedzili w Gruzji. On oczywiście bardzo ucieszył się ze spotkania. Lecz wojenni towarzysze nie przyjechali z pustymi rękoma – przywieźli mu odznaczenie, Warszawski Krzyż Powstańczy. „Krzyż?!” – przestraszył się Kerimow. – „A broń cię panie Boże! Nie, ja mam serdecznie dosyć tego wszystkiego, co przeżyłem za swoją przynależność do AK i udział w powstaniu!”. „Kaukaz” opowiedział im, że kiedy po wojnie wrócił do Związku Radzieckiego, to w „nagrodę” dostał ileś tam lat gułagu. Szczęśliwy, iż wyszedł stamtąd żywy, bał się, że za to odznaczenie znów go wsadzą.

reklama

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Adama Studzińskiego i Piotra Zbigniewa Łubieńskiego „Powstanie, kacet i inne historie” bezpośrednio pod tym linkiem!

Adam Studziński, Piotr Zbigniew Łubieński
„Powstanie, kacet i inne historie”
cena:
49,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Bellona
Rok wydania:
2022
Okładka:
miękka
Liczba stron:
320
Premiera:
27.07.2022
Format:
135 x 215 [mm]
ISBN:
978-83-111-6632
EAN:
9788311166332

Ten tekst jest fragmentem książki Adama Studzińskiego i Piotra Zbigniewa Łubieńskiego „Powstanie, kacet i inne historie”.

Konali ludzie, konało miasto. Jak do powstania nastawieni byli cywile? Sprzyjali wam?

Oczywiście. Od początku walk zachowywali się wspaniale. Pomagali powstańcom jak tylko mogli, budowali barykady, informowali o ruchach Niemców, organizowali żywność, zapewniali pomoc przy transporcie rannych. Powstanie bez ich poparcia upadłoby od razu. Warszawiacy chcieli się odegrać na Niemcach za lata terroru i egzekucji. Nie było tendencji kapitulanckich. W miarę mordowania ludności i niszczenia miasta nastroje odwetowe ulegały ochłodzeniu, ale tylko ochłodzeniu. A mnie samego i moich kolegów cywile uratowali przed pewną śmiercią tuż po kapitulacji… Jednak to jeszcze przed nami.

Wróćmy więc do 16 września.

W nocy ewakuowaliście się z Chełmskiej. Skierowano nas na kwatery do fortu przy Idzikowskiego. Tam rankiem przysypał mnie gruz i ziemia z walącej się kazamaty.

Patrol sanitarny Wojskowej Służby Kobiet na ul. Moniuszki 9 w Warszawie (fot. Eugeniusz Lokajski)

Co się stało?

O fort toczyły się już walki. Od samego rana trwał ostrzał artyleryjski, preludium do natarcia i któryś z pocisków trafił w forteczną kazamatę. Szczęście, że przygniotło mi tylko połowę ciała i koledzy jakoś mnie odkopali. Po ostrzale zaczął się atak. Nieprzyjaciel wypchnął nas z fortu, a my wspięliśmy się po skarpie i obsadziliśmy Królikarnię.

reklama

Pałac ten góruje nad Dolnym Mokotowem wyjaśniam nieznającym Warszawy.

O tak, widok z pałacowego balkonu bardzo nam się podobał. W zasadzie każdy ruch wroga był wyraźny, mogliśmy dobrze przycelować. Ja jednak odczuwałem skutki zasypania, bolał mnie kręgosłup, trudno było mi się poruszać, miałem też coś jakby zaniki pamięci, i zdaje się, że to dlatego dowódca mnie oszczędzał. Tymczasem napór Niemców osłabł. Już nie szturmowali, tylko ograniczyli się do ostrzału artyleryjskiego i bombardowania.

Liczyliście na pomoc zza Wisły?

Wierzyliśmy, że wsparcie nadejdzie.

Pytam, bo w tym czasie desant rzeczywiście nastąpił, chociaż niewiele zmienił. Podobnie jak ogromny zrzut broni z amerykańskich latających fortec B-17. Większość ładunku trafiła niestety do Niemców.

Tak, 18 września obserwowaliśmy przelot tamtych bombowców. Następnego dnia zginęła „Irka”, Irena Czosnowska, nasza łączniczka i sanitariuszka. Z kolei rankiem, 21 września, przy Idzikowskiego, naprzeciwko naszych stanowisk na skarpie, zatrzymała się kolumna niemieckich ciężarówek! Stanęła w tak niedogodnym dla siebie miejscu, bo drogę zagrodził jej rów przeciwczołgowy. Skorzystaliśmy z niespodziewanej okazji i porządnie ją ostrzelaliśmy. Niemcy, kompletnie zaskoczeni, nie wiedzieli, co robić, w panice próbowali zawracać i jedno z aut stoczyło się do rowu. Widok ten radował nasze serca. Na pomoc ruszyły im dwa wozy pancerne, ale kierowca i strzelec jednego oberwali, a drugi się wycofał. Potem Niemcy strzelali do nas granatnikami, a po południu poprosili o rozejm, by zabrać swoich rannych i zabitych. Ichniejszych trupów naliczyliśmy co najmniej 30. Ale że przy okazji próbowali zabrać też swój transporter, to rozejm się skończył. Wreszcie pod osłoną czołgów wóz odzyskali, zaś w nasze ręce wpadły przyniesione wieczorem z ciężarówek pancerfausty, amunicja, a także mundury, bielizna czy… harmonia. Z tych mundurów wynikało, że mieliśmy do czynienia z elitarną dywizją pancerno-spadochronową „Hermann Göring”. Były też jakieś dokumenty, które dostarczono ppłk. Stanisławowi Kamińskiemu „Danielowi”, dowódcy „Baszty”. Ten, po ich przejrzeniu miał sam do siebie powiedzieć: „To już koniec”.

Wróg tłumił powstanie, a front za Wisłą stanął.

Czekaliśmy na niemiecki szturm. Mokotów był już wówczas bardzo zniszczony, brakowało jedzenia i wody. Jeśli chodzi o nasz pluton, to została z niego garstka chłopaków, znużonych, głodnych, wycieńczonych fizycznie i psychicznie. Na zbiórce stawiło się nas trzynastu. 23 września wzmógł się ostrzał, ale ciągu dalszego nie było. W nocy K 1 wycofano do kwater na Puławskiej, a Królikarnię obsadziła kompania B 3. Chociaż szczerze, to ja tego pójścia na kwatery nie pamiętam, wydaje mi się, że mój pluton nie opuszczał terenu przy pałacu. Następnego dnia Niemcy ruszyli. Najpierw spadł na nas huraganowy ogień artylerii i moździerzy, bombardowały Sztukasy, a potem zaatakowały piechota i czołgi. Polska obrona nie dała rady. Z kolegami cofaliśmy się, przeskakując z Królikarni przez jar na drugą stronę, bliżej kościółka Niepokalanego Poczęcia NMP. Wtedy ranny został dowódca naszej drużyny „Zbyszko”. Przewrócił się, podbiegliśmy do niego. Miał spanikowaną twarz, dzikie oczy, aż baliśmy się, że weźmie nas za Niemców i zacznie strzelać. Próbowaliśmy więc rozładować go luźną rozmową: „Pokaż te swoje rany! Gdzie dostałeś? W dupsko?! To masz farta! Dziewczyny będą cię po tyłku głaskać, zmieniać opatrunki, a ty jak panisko będziesz sobie leżeć w łóżeczku” i tym podobne. Uspokoił się, pozwolił zobaczyć ranę. Rzeczywiście dostał w siedzenie, mała dziurka, trochę krwi, nie było widać wylotu. Przybiegły sanitariuszki, opatrzyły go i zaniosły do szpitala. Byliśmy spokojni, że z tego wyjdzie. Po wojnie odnalazłem „Zbyszka”, ale na cmentarzu. Zmarł w pół godziny czy w godzinę po tym, jak ostatni raz go widzieliśmy. Niepozorna rana okazała się śmiertelna.

reklama

Niemcy opanowali Królikarnię.

Jednakże dowództwo postanowiło pałac odbić. To była nocna akcja, brało w niej udział kilka oddziałów. Nasz pluton atakował z północy. Po jednej stronie murowanego ogrodzenia byli Niemcy, z drugiej my, i obrzucaliśmy się granatami. Bez skutku, Królikarnia pozostała w rękach wroga. Nie pamiętam, czy po wycofaniu się stamtąd zostaliśmy skierowani do jakiegoś domu na Puławskiej, czy od razu do szkoły na Woronicza. W każdym razie w szkole dostaliśmy stanowiska obronne na parterze. I znów od rana mieliśmy silny ostrzał artyleryjski, a potem zaczęło się natarcie.

Barykada na skrzyżowaniu ulic Żytniej i Karolkowej w Warszawie (fot. Stefan Bałuk)

Mówisz o budynku na rogu Woronicza i Tynieckiej, obecnym X LO im. Królowej Jadwigi?

Tak. Już poprzedniego dnia zażarcie walczono o szkołę, a my wzmocniliśmy jej obsadę. Piechota SS atakowała nas nieustannie. Po południowej stronie Woronicza, w polu czy w sadzie, stał jeden, może dwa czołgi, i dziurawiły budynek. Latały też Sztukasy, kontrowane przez samoloty i artylerię sowiecką. Ściany parzyły, wszędzie latały kule, odłamki pocisków oraz rozpryskiwany przez nie gruz. A my od doby nic nie jedliśmy.

„Dochodziło do walki wręcz. Esesmani i Ukraińcy podjeżdżali wozami opancerzonymi pod gmach szkoły i wypierali z niej powstańców. Ale nasi nie dawali za wygraną, w chwilę później idąc żywiołowo, wypierali z budynku przeciwnika, obrzucając go granatami” – opisuje ten bój Lesław Bartelski w książce Mokotów 1944.

Przyznaję, że nie kojarzę wyrzucania ze szkoły. Nie, myśmy cały czas tkwili w środku. Ale na innych odcinkach jej obrony tak mogło być. I podobnie jak na Chełmskiej, przy skrajnym, fizycznym wycieńczeniu przetrwaliśmy chyba dziewięć, a może i dziesięć szturmów. Strasznie oberwał mój przyjaciel, Mietek Bonder. Zastępował rannego czy zabitego erkaemistę, strzelał z okna, wypatrzył go czołg, pocisk urwał mu rękę i nogę. Było z nim źle, krew się lała, potrzebował natychmiastowej pomocy. Z kolegami wynieśliśmy go na tyły budynku. Tam byli jacyś młodzi cywile. Kazaliśmy im wziąć rannego na drzwi i przenieść kilkadziesiąt metrów, na Naruszewicza do punktu opatrunkowego. Oni się bali, pogroziliśmy im bronią i zaraz musieliśmy wracać na swoje pozycje. Po wojnie dowiedziałem się, że cywile go nie donieśli i porzucili. Pewnie ze strachu, a „Artagan” prawdopodobnie się wykrwawił. Jednak, kto wie, może nawet lekarz by mu już nie pomógł?

reklama

25 września powstanie w zasadzie dogasało.

Tamta szkoła była redutą małego, południowego fragmentu Mokotowa, okolic ulicy Woronicza, Krasickiego i Naruszewicza. Zostało nas na tym obszarze około stu żołnierzy z batalionu Karpaty oraz pozostałości z kompanii B 3 i OS V. Kończyła się amunicja, groziło odcięcie.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Adama Studzińskiego i Piotra Zbigniewa Łubieńskiego „Powstanie, kacet i inne historie” bezpośrednio pod tym linkiem!

Adam Studziński, Piotr Zbigniew Łubieński
„Powstanie, kacet i inne historie”
cena:
49,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Bellona
Rok wydania:
2022
Okładka:
miękka
Liczba stron:
320
Premiera:
27.07.2022
Format:
135 x 215 [mm]
ISBN:
978-83-111-6632
EAN:
9788311166332

Ten tekst jest fragmentem książki Adama Studzińskiego i Piotra Zbigniewa Łubieńskiego „Powstanie, kacet i inne historie”.

„Gdyby Niemcy przeciągnęli walkę jeszcze o godzinę, to kto wie, czy udałoby się nam utrzymać. Lecz oni nie umieją walczyć w ciemności”, napisał we wspomnieniach Baszta K-3 walczy por. „Tosiek”, dowódca zachodniego odcinka obrony szkoły.

Naszemu oddziałowi pod wieczór pozwolono trochę wypocząć. Potem przyszedł rozkaz, że mamy się wycofać. Dowództwo uznało dalszą obronę za beznadziejną. Ale ten odwrót to nie był bezpieczny manewr, przecież obok znajdowali się Niemcy.

„Wszyscy wyglądali jak inwalidzi, zakrwawieni, obdarci i brudni” – tak Bartelski opisuje waszą kompanię tuż po wyjściu ze szkoły.

Było nas zaledwie 22 zdolnych do walki żołnierzy. Szliśmy wschodnią stroną Puławskiej. Bo o ile zachodnia paliła się, to tam, wśród krzewów, drzew i nielicznych domów, było ciemno. Na rogu Malczewskiego stały czołgi, słyszeliśmy rozmawiających Niemców. Musieliśmy jakoś przemknąć koło nich, na odległość rzutu granatem. Szczęśliwie tamci, stojąc w świetle pożarów, nie zauważyli nas. Dotarliśmy do głównych sił Mokotowa. Tej nocy wycofywali się też żołnierze obsadzający pobliskie wille. By zdezorientować Niemców, jeden z powstańców pozostał w piwnicy i stwarzał pozory obecności reszty, grając przy świecach na pianinie.

reklama
Płonące domy na ul. Marszałkowskiej w Warszawie

Obszar kontrolowany przez Polaków stale się kurczył. 26 września stanowił on już niewielki teren między Różaną na północy i Ursynowską na południu. A Niemcy nacierali.

Myśmy zajęli pozycje na Ursynowskiej, Niemcy byli na Odyńca, dzielił więc nas park Dreszera, wówczas praktycznie otwarta przestrzeń.

Raz jeszcze zacytuję Lesława Bartelskiego, który tak przedstawił obsadzanie Ursynowskiej: „Piwnice przepełnione do ostatniego miejsca uchodźcami, nie było gdzie złożyć broni, ludzie zaczęli się burzyć na wiadomość, że wille będą bronione. Społeczeństwo Mokotowa nie widziało już sensu w dalszej walce”.

Broniliśmy się tam cały dzień. Niemcy sprowadzili dwa Tygrysy. W którymś momencie to jednak one znalazły się pod ostrzałem, waliła w nie artyleria zza Wisły. Wycofały się. Ale nasze zmęczenie było potworne. Pamiętam, jak z Ursynowskiej wypatrzyłem żołnierza w bramie na Puławskiej, strzelał z pozycji klęczącej. Nie pomyślałem, że skoro celował na południe, w stronę Niemców, to nie mógł być Niemcem. Szczęście, że go nie trafiłem i że wreszcie ta oczywista pomyłka do mnie dotarła. To był właśnie skutek kompletnego zmęczenia i otumanienia.

Dowódca Mokotowa ppłk „Karol” podjął decyzję o odwrocie resztek sił kanałami do Śródmieścia.

Wszyscy chcieli uciekać tą drogą, my też. Granice ludzkiej wytrzymałości zostały przekroczone. Dlatego byliśmy wściekli, kiedy w nocy z 26 na 27 września skierowano nas z Ursynowskiej na Wiktorską, do ochrony włazu. Zamiast się ewakuować, mieliśmy pilnować ewakuacji innych.

Chodziło o właz na Szustra?

Staliśmy na Wiktorskiej, zaś czy właz znajdował się na Szustra, czy gdzieś w pobliżu, to nie wiem. Wokół było mnóstwo ludzi, panował okropny tumult. A my przeklinaliśmy, na czym świat stoi, bo znowu robiliśmy za straceńców! Nad ranem wycofano nas z Wiktorskiej na Racławicką róg Puławskiej.

Pod ziemią działy się rzeczy straszne, ludzie błądzili, tracili zmysły, umierali.

Nie tylko pod ziemią. Wstrząsającą tragedią był chociażby mord popełniony przez Niemców na około 140 żołnierzach, którzy wyszli z kanałów przy Dworkowej.

Rankiem 27 września dowództwo Mokotowa zdolność do obrony oszacowało na… dwie godziny. Do Niemców posłano parlamentariuszy.

Ale nieprzyjaciel wcale nie wstrzymał natarcia i ostrzału. Kapitulacja Mokotowa nastąpiła przed południem.

Powstańców pędzono do niewoli, z domów wyganiano mieszkańców…

U nas zaczęły się gorączkowe dyskusje. Poddać się? Ukryć, wymieszać z cywilami? Iść za Wisłę, do Berlinga? Nasza paczka chciała walczyć dalej.

Jak?

Ponoć, tak usłyszeliśmy od ludzi, na Dolnej stał oddział rtm. „Gardy”, mający zamiar bronić się do wieczora, by w nocy przebić się nad rzekę i przepłynąć na drugą stronę. Trzeba się było tylko do nich przyłączyć.

Wysiedleni mieszkańcy Warszawy w obozie przejściowym w Pruszkowie

Sam jednak mówiłeś o strasznym zmęczeniu.

reklama

Ale czuliśmy też wściekłość, pragnęliśmy zemsty za te wszystkie zbrodnie. Z tym że my, w przeciwieństwie do Niemców, zabijaliśmy tylko w walce. Aby się mścić, musieliśmy więc wojować dalej. Zresztą debatę, co robić, przerwało nagłe pojawienie się czołgów, a za nimi piechoty. Daliśmy nogę. Z Racławickiej, pod osłoną barykady, przeskoczyliśmy Puławską i dalej, ile tchu, zbiegaliśmy Dolną. Zaraz Niemcy z góry, z Puławskiej, zaczęli do nas strzelać. Dopadliśmy rowu łącznikowego, jednak nie wszyscy. Jurek Kryński padł ranny dosłownie tuż przed. Pozostali, nie widząc, co się stało, wbiegli do pobliskiej kamienicy. Zostałem w rowie sam. Z góry szedł gęsty ogień. Jak ratować Jurka? Zapytałem go, czy zdoła chwycić pas karabinu. Potwierdził. To wysunąłem mu karabin, Jurek chwycił pas i tak ściągnąłem go do siebie, do tego rowu łącznikowego. Wrócili chłopcy, pomogli. Jerzy dostał w prawą łopatkę. Przybiegły też sanitariuszki, odnieśliśmy go do lekarza, „Kaukaza”. On nas uspokoił, „budziet żyť” – mówi. Skoro tak, to w czwórkę ruszyliśmy dalej: Jurek Walerych, Zygmunt Szczutkowski, Julek Myśliwiec „Lilas” (dołączył do nas niedawno) i ja. Ale Jerzy, dowiedziałem się potem, zginął jeszcze tego samego dnia. Niemcy zamordowali go w szpitalu na Dolnej, wraz z innymi rannymi, którzy nie mogli wstać i wyjść.

Kolejne barbarzyństwo.

Byliśmy przyjaciółmi. Jurek miał 15 lat i trzymał się mnie w powstaniu jak starszego brata. Żal mi go ogromnie. W ogóle to był rodzinny dramat. Także 27 września, ale w kanałach, zginął jego ojciec, Gustaw Kryński „Kapitan”, a ledwie kilka dni wcześniej na Górnym Czerniakowie Niemcy rozstrzelali Irenę „Busię”, łączniczkę, córkę Gustawa i siostrę Jurka. Z całej rodziny została tylko matka. Odnalazłem ją po wojnie i opowiedziałem o okolicznościach śmierci syna, ale ona nie chciała mi wierzyć. „Pan kłamie. Jurek zginął, jak wychodząc z kanału rzucił się na Niemców”. Widocznie taki rodzaj śmierci uważała za godniejszy. „Może ma pani rację” – nie spierałem się z nią. Tak czy inaczej, Jurek zginął jak bohater, a jeżeli ona chciała to widzieć inaczej… trudno byłoby matce takie wyobrażenie odbierać.

Trafiliście na oddział „Gardy”?

Nie. Natomiast chyba w okolicach Konduktorskiej zatrzymali nas cywile. „Stójcie! W następnym domu są już szkopy, wszystkich wyrzucają na ulicę! Jak was dorwą z bronią, to rozwalą na miejscu!”. Z pewnością mieli rację, Niemcy nie bawiliby się w doprowadzanie takiej małej grupki jeńców. Broń schowaliśmy więc na strychu, w słomianym dachu, podarliśmy legitymacje AK, a ludzie dali nam jakieś cywilne ubrania. Ja dostałem też gumiaki, bo moje buty były na wykończeniu. I to jest właśnie przykład wspaniałej postawy warszawiaków, nawet w chwili kapitulacji. Zaraz potem wpadli z krzykiem niemieccy lotnicy, tłukli wokół kolbami, my w stresie, oni również. Zmieszanych z cywilami, popędzili nas wśród tlących się, zniszczonych domów. Mijaliśmy trupy, wdychaliśmy smród wojny… Apokalipsa! Zdani na łaskę i niełaskę wroga, zobojętnieni, raz jeszcze mieliśmy szczęście. Nie rozstrzelali nas, chociaż po drodze słychać było salwy. To podobno zabijano tych, którzy nie mogli już dalej iść. Tak zakończyła się moja powstańcza epopeja.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Adama Studzińskiego i Piotra Zbigniewa Łubieńskiego „Powstanie, kacet i inne historie” bezpośrednio pod tym linkiem!

Adam Studziński, Piotr Zbigniew Łubieński
„Powstanie, kacet i inne historie”
cena:
49,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Bellona
Rok wydania:
2022
Okładka:
miękka
Liczba stron:
320
Premiera:
27.07.2022
Format:
135 x 215 [mm]
ISBN:
978-83-111-6632
EAN:
9788311166332
reklama
Komentarze
o autorze
Piotr Zbigniew Łubieński
(1927-2022), warszawiak, w czasie drugiej wojny światowej żołnierz konspiracji i powstaniec. W Powstaniu Warszawskim w szeregach pułku AK „Baszta” bił się na Mokotowie i Sielcach, m.in. w obronie Królikarni i szkoły przy ul. Woronicza. Po kapitulacji nie trafił, jak większość akowców, do obozu jenieckiego, lecz do obozu koncentracyjnego Stutthof niedaleko Gdańska. Cudem przeżył uwięzienie i ewakuację droga morską do Zatoki Lubeckiej w północno-zachodnich Niemczech.
Adam Studziński
Pasjonat historii, specjalista od public relations.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone