Komunizm to walka o przetrwanie - rozmowa ze Zbigniewem Mikołejko
Dorota Kowalska: Z czym się Panu kojarzy komunizm?
Zbigniew Mikołejko: Z mnóstwem przeróżnych rzeczy. Przede wszystkim jednak z szarością, zastygnięciem czasu, nieruchomością, niemożnością działania. Z beznadzieją. Z pajęczą, niewidzialną siecią, która oplata człowieka i wyznacza bardzo wąskie ścieżki aktywności. Z nudą i prostackim rytualizmem oficjalnych uroczystości, wszystkich tych „akademii ku czci”. Z militaryzacją wielu obszarów życia i świadomości. Z barbarzyńską „arcytekturą”, czyli estetyczną zbrodnią na pejzażu zaśmiecanym i kaleczonym bezlitośnie „słupkami”, „gargamelami”, „pawilonami”, „blokami”. No i z walką o przetrwanie. Z nieustanną troską o to, co się będzie jadło, czy pensja wystarczy do pierwszego, bo niby wszyscy pracowali, ale większości się nie przelewało. Z kolejkami, kartkami na mięso, buty, cukier...
Ale komunizm to też ograniczenie wolności słowa, czasami na bardzo elementarnym poziomie. Chociaż mieliśmy do czynienia z państwem komunistycznym względnie liberalnym, w którym można było powiedzieć rzeczy, które z punktu widzenia Sowietów, Bułgarii, Rumunii, Czechosłowacji czy NRD, a nawet stosunkowo liberalnych Węgier, były nie do pomyślenia. Można było publikować książki, które wyda wały się gdzie indziej absolutnie niedrukowalne. Oglądać filmy zakazane w innych krajach wschodniego bloku, dość swobodnie rozmawiać o polityce. Nawet podróżować na Zachód. Ale gdzieś obok tego wszyscy czuli niebywałą nie ruchomość. Dławiła ich zatrważająca świadomość, że nie ma żadnej zmiany, że jesteśmy jak gdyby przywiązani do miejsca i sposobu egzystencji, że czas nie istnieje. I wreszcie przychodził moment buntu społecznego, wodospad ruszał. Działał przy tym bardzo mocno archaiczny sposób na przezwyciężenie kryzysu, obecny w komunie – składanie kozła ofiarnego.
To znaczy?
Kiedy w określonej społeczności panuje kryzys, a państwo komunistyczne było stanem permanentnego kryzysu, to archaiczne społeczności, nie tylko archaiczne zresztą, składają w ofierze istotę zwaną kozłem ofiarnym. To z reguły jest ktoś albo wyróżniony w dół – obcy, niższy kulturowo, społecznie, odmienny w wierze czy języku, naznaczony przez los, kaleka, kobieta, Żyd, sierota, dziecko – albo ktoś wyższego rzędu – święty król, władca, arcykapłan, zamożny, wykształcony. Komuna posługiwała się tym mechanizmem po to, aby trwać. System, narzucony przez obcą prze moc, musiał egzystować, ale równocześnie lud domagał się, aby coś z kryzysem zrobić. Dlatego okresowo składano w ofierze przywódcę systemu, takiego właśnie kozła ofiarnego. Po Bierucie był więc Gomułka, po Gomułce – Gierek, „Edward Utracjusz”, rzekomo „dobry król”, dla mnie najgorszy chyba z przywódców Polski komunistycznej, po Gierku – Jaruzelski. I oto najpotężniejszy dotąd człowiek, razem ze swoim najbliższym otoczeniem, „dworem”, człowiek, który był do nie dawna arcyświętym, okazywał się winny całego zła. Media rzucały mu się do gardła, prasa szalała, a myśmy cieszyli się bardzo, bo mogliśmy zacząć trochę swobodniej oddychać. Przez krótki czas uwalniały się słowa, ten zamarznięty wodo spad ruszał, bezczasowość przestawała istnieć, zrywała się w nas jakaś nadzieja zmiany. Po czym, tak jak w przypadku każdej śmierci, nad tym kimś ongiś najważniejszym, a teraz kozłem ofiarnym, zapadała cisza grobowa jak na cmentarzu. A po paru latach na ostatniej stronie urzędowej gazety pojawiała się notka: „Zmarł taki to a taki, zasłużony działacz ruchu robotniczego”. I tyle.
Zabicie kozła ofiarnego oczyszcza atmosferę – tyle tylko, że na jakiś czas.
lkich mocarstw, takich jak Francja czy Anglia? Bo Grecy znajdowali się wówcza
Właśnie, system przekształca się jak gdyby na nowo, na nowo układa się hierarchia, zaczyna się trochę lżej żyć. Po czym wszystko wraca w stare łożysko.
Jaki jest Pana stosunek do Wojciecha Jaruzelskiego?
O mój Boże! Kiedy rozumuję racjonalnie i pozbywam się emocji, które mam z racji paskudnych moich doświadczeń ze stanu wojennego, to myślę, że Jaruzelski nie miał wyjścia. Mielibyśmy chyba do czynienia z rosyjską interwencją, tak przypuszczam. Ale Jaruzelski zrobił też jedną rzecz fatalną, choć miał pełną swobodę w tej sprawie, bo aparat partyjny był wtedy niewydolny, niesprawny i – co najważniejsze – pokorny, wystraszony przez armię. Jaruzelski mógł zatem, korzystając z tego paraliżu aparatu partyjnego, przeprowadzić szereg reform gospodarczych – nie politycznych, ale gospodarczych. Trochę jak Kadar na Węgrzech po zdławieniu przez Sowietów tamtejszej rewolucji. A może nawet więcej niźli Kadar. Rosjanie by na to poszli. Nie zrobił tego jednak. I były to lata stracone dla kraju, a tak łatwiej by nam było w 1989 roku, bo komunizm i tak musiał upaść.
Jest wiele dokumentów, z których wynika, że do interwencji rosyjskiej by nie doszło, bo Rosjanie wcale nie byli skorzy, aby wjeżdżać czołgami do Polski.
Może i Rosjanie nie byli do tego skorzy, ale te małe reżimy wokół nas czuły się zagrożone, zwłaszcza wschodnioniemiecki i czechosłowacki. Rwał się zwłaszcza bardzo Erich Honecker, by sprowadzić chociaż jedną dywizję na Pomorze Zachodnie. Nie wiemy więc z pewnością, jak by było. Rosjanie byli wprawdzie zaangażowani w Afganistan, ale wiedzieli, że w Europie nie prowadzi się wojen tak dzikich jak tam.
Czasem w historiografii podobne pytanie przybiera postać pytania: dlaczego Grecja w XIX wieku wybiła się na niepodległość, a Polska nie mogła? Dlaczego Grecja mogła zwalczyć to niebywałe, to potworne panowanie tureckie, pomijając skoncentrowane interesy wieś na dużo niższym poziomie cywilizacyjnym niż Polacy – byli biedni, pasterscy, cygańscy prawie. „Dzisiejsi Grecy – szydził gdzieś Hegel – pasą krowy na Akropolu”.
Dlaczego biednym, tym na niższym poziomie cywilizacyjnym łatwiej wybić się na niepodległość?
Nie znam zwycięskiej wojny partyzanckiej w wielkim nowoczesnym mieście, z jego pełną infrastrukturą, z masami ludności cywilnej, z licznymi dobrami cywilizacji. Jak skończyło się powstanie warszawskie? Jaką hekatombą? A tymczasem partyzanci jugosłowiańscy Josipa Broza Tity zwyciężyli Niemców i Włochów w górach, nie w Belgradzie… A tymczasem „brodacze” Fidela Castro pokonali reżim Battisty w górach i dopiero na koniec wkroczyli do Hawany… A tymczasem ci potworni Czerwoni Khmerzy zwyciężyli reżim Lon Nola najpierw w dżungli i dopiero na koniec zajęli stolicę Kambodży, Phnom Penh… Takich przykładów jest bez liku. O co chodzi? Dlaczego wyżej zorganizowane armie, dysponujące najnowocześniejszą na swe czasy techniką – Aleksandra Wielkiego, imperium brytyjskiego, ZSRR, a teraz USA i całego Zachodu – nie są w stanie poradzić sobie z góralami i koczownikami z Afganistanu, sadowiąc się tylko niepewnie, przy stałym zagrożeniu, w większych miastach?
Odpowiedzi udziela na przykład Józef Piłsudski w swoich znakomitych szkicach o powstaniu styczniowym. Notabene książce, w której niemiecki przekład zaopatrzył Wehrmacht swoich oficerów, kiedy przyszło im we wrześniu 1939 roku wkroczyć do Polski. Otóż Piłsudski – zupełnie inaczej niż ogromna większość analityków – uważał, że to powstanie styczniowe, nie zaś listopadowe, miało szanse na zwycięstwo. Powstańcy popełnili jednak mnóstwo karygodnych błędów, do których zaliczył on między innymi unikanie walki w miastach i miasteczkach. Unikanie, bo Rosjanie puszczali później te miasta i miasteczka z dymem. Słowem, powstańcy chcieli ocalić infrastrukturę miejską oraz ludność cywilną. Koczownicy i górale nie mają natomiast nic takiego do stracenia – nie ma w ich świecie takiej infrastruktury i znaczniejszych, trwałych dóbr materialnych, nie ma większych skupisk ludności cywilnej. Żyje się doraźnie, życiem, które łatwo można przenieść gdzie indziej i odbudować gdzie indziej. A na doda tek nowoczesne armie z ich technologią nie radzą sobie zupełnie na bezdrożach i pustkowiach – potrzebują dróg, zaopatrzenia, potrzebują wielkich zasobów i środków łączności. Wojna prowadzona archaicznymi sposobami jest przy tym tania, wojna nowoczesna – piekielnie droga. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale ktoś wyliczył, że zabicie żołnierza przeciwnika kosztowało w głębokiej starożytności jakieś sto dolarów, a na zabicie partyzanta Wietkongu Amerykanie musieli wydać w latach sześćdziesiątych XX wieku ponoć aż milion dolarów. Nie wiem, czy to prawda, ale ceny na pewno radykalnie poszły w górę.
Ot – i cała tajemnica. W każdym razie nie mogliśmy pójść na wojnę z Rosjanami w Europie u schyłku minionego stulecia, a Afgańczycy mogli, bo nie mieli nic do stracenia – oprócz wolności.
Nasze społeczeństwo też dojrzało do buntu. Było już zbyt zmęczone? Poczucie beznadziei stało się nie do zniesienia?
Wszystko razem. Ale sprawa była mocno skomplikowana. Na pomoc zewnętrzną oczywiście w żadnym wypadku nie mogliśmy liczyć. Kościół też odgrywał swoją rolę, działał asekuracyjnie, przecież prymas Józef Glemp nie pojawił się przypadkiem. Nie wiem, jak by było, chociaż Ryszard Kukliński twierdzi, a różne rosyjskie papiery mówią, że Rosjanie bali się tej interwencji jak jasna cholera. Ale może jednak by się na nią zdecydowali.
Dzisiaj trudno oceniać. W każdym razie ja przeżyłem stan wojenny w sposób straszny. Płakałem, nie spałem wiele nocy. Przyjechałem z Włoch, wróciłem z ogromną nadzieją – mogłem tam zostać, ale w Polsce się tyle działo, chciałem brać w tym udział, tworzyć historię.