Komuna Paryska - droga do klęski
Na początku lipca 1870 roku pruski kanclerz Otto von Bismarck wysunął kandydaturę drobnego księcia z rodu Hohenzollernów na pusty tron Hiszpanii. We Francji natychmiast uznano to za próbę „osaczenia”, czyli czegoś, co niepokoiło Ludwika XIV w XVII wieku, ale nie mogło mieć znaczenia w wieku XIX. Reakcja Francuzów była jednak tak gwałtowna, że kandydatura została natychmiast wycofana. Nie złagodziło to jednak ani obaw, ani namiętności. Francuzi byli zachwyceni imperialną polityką zagraniczną Napoleona III i popierali zaangażowanie kraju w działania wojenne na Krymie oraz we Włoszech. Napawała ich radością nawet niezwykła eskapada w Meksyku, a jej niepowodzenie wzbudziło w nich wstyd. Sugestię zawartą w propozycji Prus uznali za afront dla pozycji Francji. A ponieważ dostrzegali szybki wzrost sił i znaczenia Prus, potraktowali tę propozycję również jako wyzwanie. Cały kraj uznał nagle, że wojna może stać się panaceum na wszystkie mankamenty sytuacji międzynarodowej i samego państwa francuskiego. Osłabiony chorobą cesarz dał się ponieść nastrojom społeczeństwa i zażądał od króla Prus pokornego odcięcia się od propozycji kanclerza. Kiedy otrzymał odmowę, 15 lipca 1870 roku wypowiedział Prusom wojnę.
Kilka dni wcześniej historyk Jules Michelet opublikował płomienny manifest. „Posadźmy flagę pokoju — napisał w konkluzji. — Niech wojny toczą tylko ci, którzy w dzisiejszym świecie mogą pragnąć wojny”. Podpisał też zredagowany przez Karola Marksa, Louisa Blanka oraz wszystkich przebywających w Londynie wybitnych emigrantów niemieckich i francuskich apel, w którym wzywali oni swoje narody do udaremnienia planów tyranów i odmowy udziału w walkach. Ich odezwa kończyła się słowami Marsylianki: „Ludzie są dla nas braćmi, a tyrani wrogami”. Kierowali się przekonaniem, że zwolennikiem wojny jest tylko tyran, czyli Napoleon III. Było ono błędne.
Przeczytaj:
Wszędzie śpiewano Marsyliankę, towarzyszył temu jednak zupełnie nowy nastrój, a trójkolorową flagą powiewano z takim zapałem, jakiego Francja nie widziała od dziesięcioleci. Teatry wystawiały sztuki osnute na tle wydarzeń 1792 roku oraz żywe obrazy, w których występowały Boginie Wolności ze sztandarem w rękach oraz prawdziwi żołnierze. Widzowie klękali i przyłączali się do partii chóralnych. Pragnienie wojny było silne i głębokie. „W końcu poznamy uroki masakry — pisał jeden z dziennikarzy. — Niech krew Prusaków płynie strumieniami, niech tworzy gwałtowne wodospady o boskiej sile powodzi! Niech każdy nieszczęśnik, który ośmieli się wymówić słowo «pokój», zostanie natychmiast rozstrzelany jak pies i wrzucony do ścieku!”5 W tych okolicznościach tylko człowiek bardzo odważny mógł wspomnieć o możliwości klęski. W rzeczywistości armia francuska była w fatalnym stanie, bo korpus oficerski tkwił w gorsecie skostniałych poglądów na sposób prowadzenia działań bojowych, a jej infrastruktura nie była zdolna do rozwiązywania logistycznych problemów współczesnej wojny. Prusacy szybko zdobyli przewagę, którą zawdzięczali w znacznym stopniu dobrej organizacji. 31 sierpnia, po bezbarwnej kampanii, dowodzący głównymi siłami Francuzów Napoleon III został zmuszony do kapitulacji pod Sedanem. Na tym cały epizod powinien zostać zamknięty, zwłaszcza w obliczu wydarzeń, do jakich akurat w tym czasie doszło w Paryżu.
I tak 3 września, kiedy w stolicy ogłoszono wieści o klęsce pod Sedanem, tłumy jej mieszkańców wyszły na ulice. Następnego dnia wdarły się do Palais Bourbon, a potem — powtarzając wydarzenia z 1848 roku — pomaszerowały do ratusza, w którym sformowano rząd tymczasowy i proklamowano Drugą Republikę. W mieście zapanował nastrój karnawału. Mieszkańcy Francji, którzy na przestrzeni ostatnich tygodni demonstrowali agresywny szowinizm, teraz przyjęli inny punkt widzenia, oparty na przekonaniu, że wojna została rozpoczęta przez nikczemnego cesarza, a ponieważ już go nie ma, Francuzi mogą wyciągnąć do Niemców rękę z gałązką oliwną. Wyobrażali sobie naiwnie, że zostanie ona przyjęta bez żadnych pretensji i że wszystko wróci do normy.
Niemcy nie mogli zaakceptować takiego punktu widzenia. Jak słusznie przewidywał Bismarck, wojna obudziła zadawnione animozje, których nie uśmierzyło zadowolenie z kilku zwycięstw. W Niemczech zapanował duch 1813 roku, podsycany przez agresywną postawę Francuzów i znajdujący psychologiczną pożywkę w spektakularnie szybkich sukcesach pruskiej armii. Zwycięstwa odniesione w 1813 roku nie znieczuliły zranionej dumy ani nie uleczyły kulturalnych kompleksów Niemców. Te zwycięstwa, które nastąpiły w 1870 roku, miały inny charakter i stały się podstawą propozycji, by dzień wiktorii pod Sedanem był obchodzony jako niemieckie święto narodowe. Jest to bardzo pouczające, gdyż narody wybierają zwykle na swe narodowe święto nie rocznice podbojów, lecz rocznice wyzwolenia. Niemcy z 1870 roku postrzegali upokorzenie Francuzów pod Sedanem jako wyzwolenie od ich kulturalnej dominacji. Ryszard Wagner, który wzbudził w sobie euforyczne podniecenie zwycięstwami Niemców, poczuł się na tyle pewny siebie, by napisać komedię (sic!) w której wyszydzał Francuzów.
Rozpoczęciu wojny nie towarzyszyły żadne roszczenia terytorialne, ale zwycięstwa naturalną koleją rzeczy obudziły w Niemcach zachłanność, pod której wpływem zaczęli się domagać aneksji Alzacji i Lotaryngii. Niemiecki rząd nie mógł w tych warunkach nie zażądać ustalenia nowej granicy, która gwarantowałaby jego krajowi ochronę przed wojowniczością Francuzów. A niemiecka opinia publiczna domagała się totalnego upokorzenia Francuzów jako narodu.
Tekst jest fragmentem książki:
Doszło do tego, co wydawało się niewyobrażalne. Konflikt, który rozpoczął się jako wojna dwóch monarchów, zamienił się w wojnę na śmierć i życie między dwoma narodami. Podobnie jak w 1813 roku broniący swej sprawy Niemcy stroili się w szaty duchowego posłannictwa. Niemiecka prasa domagała się zburzenia „współczesnego Babilonu”, czyli Paryża, z którego — jej zdaniem — nie powinien zostać kamień na kamieniu. Ale te postulaty tylko częściowo maskowały prawdziwe uczucia Niemców, cieszących się głównie z tego, że zdołali upokorzyć naród, który od tak dawna dawał im odczuć ich kulturalną niższość. Równie cienki liść figowy zakrywał walkę Francji o zachowanie pozycji mocarstwa. 5 września, w dzień po proklamowaniu republiki, wracający z uchodźctwa Wiktor Hugo wjechał w kłębach pary na Gare du Nord, paryski dworzec północny, witany przez ogromne tłumy. Jego przybycie było deklaracją. Miało oznaczać, że Francja na nowo podjęła swą rolę chorążego wolności oraz strażnika wartości 1789 roku i że jej sprawa była znowu sprawą ludzkości. „Kiedy Francja walczy o republikę, walczy o wolność świata” — stwierdził jeden z dziennikarzy. Odkurzono całą retorykę i metaforykę 1792 roku. Wiele się mówiło o guerre à outrance, o wojnie do końca, opartej na hiszpańskim wzorcu z 1808 roku.
Kiedy armie niemieckie podeszły pod Paryż, który zaczęły oblegać 23 września, część rządu tymczasowego i dowództwa armii przeniosła się do Tours, gdzie pod kierownictwem ministra spraw wewnętrznych Léona Gambetty podjęto próbę przegrupowania francuskich sił zbrojnych. Sytuacja bynajmniej nie była rozpaczliwa, bo do tej pory zmobilizowano tylko niewielką część potencjalnych poborowych, a w położonych na tyłach Niemców fortecach, takich jak Belfort i Metz, nadal broniły się liczne formacje wojskowe.
W miastach i miasteczkach powstawały oddziały ochotników reprezentujących wszystkie barwy francuskiej polityki — od powiewających białą flagą legitymistów z Wandei do czarnych anarchistów. Nie mając zaufania do francuskiej armii, która ich lekceważyła, tworzyli kompanie francs-tireurs, co pozwalało im prowadzić operacje w sposób zgodny z ich politycznymi przekonaniami i demonstrować swe estetyczne preferencje za pomocą niezwykłych mundurów i dziwacznych nazw. Ale zdecydowana większość społeczeństwa była pogrążona w apatii, a wiarę w możliwość zwycięstwa straciła nawet większość korpusu oficerskiego.
Przeczytaj:
- Era wielkich imperiów
- Haussmann i przebudowa Paryża: od średniowiecznej zabudowy do nowoczesnej metropolii
Choć jednak nie była to Hiszpania 1808 roku, liczne nieregularne starcia wzbudziły w Niemcach przekonanie, że Francuzi nie grają fair. Oni sami zachowywali się na początku wojny bardzo poprawnie, płacąc za dostawy żywności i powstrzymując się od grabieży, kiedy jednak za sprawą francs-tireurs, a nawet cywilów zaczęli ponosić straty, sięgnęli po środki odwetowe. Zachęcał ich do tego amerykański generał z okresu wojny secesyjnej William Tecumseh Sherman, który obserwował działania wojenne jako gość niemieckiego sztabu. „Właściwa strategia — oznajmił po Sedanie — sprowadza się do tego, żeby zadawać armii nieprzyjaciela jak najcięższe ciosy, a równocześnie narażać ludność cywilną na takie cierpienia, by zaczęła tęsknić za pokojem i zmusiła rząd do wystąpienia z propozycją jego zawarcia. Cywilom należy zostawić tylko oczy, żeby mogli opłakiwać skutki wojny”. Bismarck dostrzegał logikę tej teorii i zalecał stanowcze metody postępowania, choć nie opowiedział się za militarnym terroryzmem i zgromił swoją żonę, kiedy napisała, że wszyscy Francuzi powinni być „rozstrzelani i zakłuci na śmierć, aż do małych dzieci”. Wszystkim schwytanym francs-tireurs odmawiano statusu kombatanta i rozstrzeliwano ich bez sądu, a ludność cywilna była traktowana coraz brutalniej.
Wkrótce po wybuchu wojny Kossuth telegraficznie zaproponował Bismarckowi utworzenie węgierskiego legionu, który walczyłby po stronie Niemców. Garibaldi z radością oznajmił, że „germański naród odpłaca w końcu Napoleonowi za jego wszystkie łotrostwa”. Nigdy nie lubił Francuzów. Ale gdy proklamowano republikę, dostrzegł na nowo we Francji kolebkę 1789 roku i ojczyznę bratniego zagrożonego narodu, więc 6 września pisemnie zgłosił chęć służenia jej swoim mieczem. Jego francuscy admiratorzy wywieźli go z Caprery na pokładzie prywatnego jachtu i 7 października wyszedł na brzeg w Marsylii, owacyjnie witany przez zgromadzone na nabrzeżu tłumy. Pojechał prosto do Tours, by zobaczyć się z Gambettą.
Garibaldi nie był jedynym, który chciał bronić sprawy Francji. Jej dramatyczna klęska wzbudziła na nowo w wielu sercach gorące uczucia. Swinburne wyraził je w poemacie Quia Multum Amavit, ukazując Francję jako córę Niebios, która upadła i stała się jędzą, ale jak pokutująca za grzechy Magdalena może liczyć na przebaczenie, gdyż jej miłość była prawdziwie głęboka. Benito Juarez przysłał cenne wskazówki dotyczące partyzanckich metod prowadzenia wojny. Bakunin, przerażony wizją niemieckich żołnierzy depczących świętą ziemię, która wykarmiła zarodki 1789 roku, przybył 14 września do Lyonu i założył tam Komitet na rzecz Ocalenia Francji. Wygłaszał podniosłe, gorąco oklaskiwane mowy, a 26 września wydał manifest, żądając w nim likwidacji instytucji państwa i oświadczając, że „naród francuski przejmuje pełną kontrolę nad swym losem”. Zdumiewające jest to, że całe przedsięwzięcie przybrało postać farsy dopiero po dwóch tygodniach. Bakunin, zmuszony do wymknięcia się z Lyonu, pojechał do Marsylii, gdzie grupa jego akolitów założyła siostrzane nie-państwo.
Równe zdumienie budzi to, że Gambetta zdołał przeżyć entuzjastyczne objawy sympatii wszystkich tych, którzy przybywali do Tours, by zaoferować mu swoją pomoc. Byli wśród nich ci sami co zwykle Włosi, Polacy, Hiszpanie, Irlandczycy i Amerykanie. Na czele tej procesji stali Mierosławski i Wysocki, a każdy z nich przedstawił inny plan działania. Poważną próbą było dla Gambetty przybycie Garibaldiego. Samo jego nazwisko stanowiło obelgę dla francuskich katolików i konserwatystów, a rządowa armia uważała go za wrogiego bandytę. Gambetta zaproponował mu dowództwo nad kilkoma setkami włoskich ochotników, którzy zgromadzili się w Chambéry. Garibaldi uświadomił sobie, że jest spychany na margines, i zagroził powrotem na Caprerę. Gambetta dałby wiele, żeby się pozbyć starego bohatera, wiedział jednak, że rzuciłoby to złe światło na Francję, bo Garibaldi nadal miał status legendy. Mianował go więc dowódcą francs-tireurs operujących na wschodzie Francji, a on połączył ich w jeden oddział, który zdobył sławę jako Armée des Vosges, Armia Wogezów.
Tekst jest fragmentem książki:
Dnia 14 października Garibaldi dotarł do swojej kwatery głównej mieszczącej się w Dôle i zaczął reorganizować różne stacjonujące tam oddziały ochotników. Pomagał mu Jean Philippe Bordone, który służył pod jego rozkazami w Cacciatore delle Alpi i na Sycylii w 1860 roku, a teraz został szefem sztabu Armii Wogezów. Dwa dni później zjawił się tam Hauke-Bosak. Garibaldi mianował go dowódcą pierwszej i najsilniejszej z czterech brygad, złożonej z ponad czterech tysięcy żołnierzy. Drugą miał dowodzić Cristiano Lobbia, a trzecią i czwartą synowie Garibaldiego — Menotti i Ricciotti.
Jednostka oddana w ręce Garibaldiego nie przedstawiała się obiecująco. Liczba żołnierzy ulegała zmianom, ale nigdy nie przekroczyła szesnastu tysięcy. Byli uzbrojeni w różne typy karabinów, mieli najróżniejsze mundury i mówili wszystkimi językami Europy. Trzon jednostki stanowili dawni żołnierze Gardes Mobiles oraz rekruci o niewielkiej wartości bojowej. Były tam też złożone z francuskich ochotników jednostki, których nazwy — Les Francs-Tireurs de la Mort i Les Enfants Perdus, czyli partyzanci śmierci i zaginione dzieci — korespondowały z ich wyglądem, a także liczący tysiąc żołnierzy oddział czerwonych koszul, jak zwykle zbieranina młodych włoskich poetów, studentów i poszukiwaczy przygód oraz dawnych garibaldini. Liczba Polaków nie przekraczała dwustu, a w brygadzie Bosaka służyły jedna kompania angielska i jedna hiszpańska. Po kwaterze Garibaldiego kręcił się fra’ Pantaleo z Sycylii, a rannymi niezmiennie zajmowała się wierna Jesse White Mario. Ale, jak powiedział jeden z francuskich oficerów, „w Armée des Vosges nie brakowało wiary”.
Garibaldi był nieugięty. W liście do francuskiego rządu napisał, że chce ofiarować sprawie to, co z niego zostało — i istotnie nie było to zbyt wiele. Jego niespożyte siły zostały nadwątlone przez życie pełne trudów i wyrzeczeń. Jedna noga była niemal bezwładna, gdyż odniósł w swoim czasie dwie ciężkie rany i nie pozwolił się do końca wyleczyć, a ponieważ całe jego ciało paraliżował artretyzm, spędzał znaczną część czasu na noszach. Dodajmy, że nigdy nie tracąc pogody ducha. W kolejnych listach wyrażał niezłomne przekonanie, że naród francuski, wspierany przez wiernych przyjaciół z innych krajów, odniesie zwycięstwo. Wierzył, że skala zmagań jest jedynie zapowiedzią ich jeszcze bardziej chwalebnego zakończenia, a wstrząs wywołany przez ewentualną klęskę obali tyranów rządzących Niemcami, a potem Austrią i Rosją. Pod koniec października, kiedy jego armia była już jako tako zorganizowana, wydał proklamację zawierającą doktrynę całego ruchu. „Zebrani pod sztandarami ludzkiego braterstwa, oznajmiamy, że wszystkie różnice, dzielące narody, muszą zniknąć, a my będziemy wspólnie maszerować, by zdobyć wolność, ponieważ tylko ona może ożywić wielkie humanitarne zasady”.
Przeczytaj:
Armia Wogezów wkroczyła do akcji na początku listopada 1870 roku. Garibaldi dotarł do Autun i zaczął przeprowadzać ataki rozpoznawcze na okupujących Dijon Niemców. 14 listopada brygada Ricciottiego dokonała błyskawicznego natarcia na tyły niemieckie pod Châtillon i rozbiła kolumnę wojsk generała Augusta von Werdera, a 26 listopada Garibaldi ruszył szturmem do Dijon. Początkowo odnosił sukcesy i wdarł się do miasta. Ale armie niemieckie z 1870 roku nie były oddziałami neapolitańskich czy papieskich żołnierzy zaciężnych. Zostały zaskoczone przez niespodziewane manewry i wielką odwagę garibaldini, lecz gdy tylko się otrząsnęły, przeszły do kontrataku. Na otwartej zaś przestrzeni ochotnicy Garibaldiego nie mogli się równać z żołnierzami regularnych sił. Po dwudniowych ciężkich walkach zostali zmuszeni do opuszczenia Dijon i wycofania się.
Tymczasem Francuzi zgromadzili dużą, dowodzoną przez generała Charles’a-Dennisa Bourbaki armię, która miała opuścić centralne regiony kraju i przyjść z odsieczą twierdzy Belfort, a potem zaatakować od tyłu siły niemieckie oblegające Paryż. Armia Wogezów otrzymała rozkaz osłaniania jej tyłów. Garibaldi ruszył więc na północ i 29 listopada zajął pozycje wokół opuszczonego przez Niemców miasta Dijon. Jego zadanie polegało na tym, by uniemożliwić generałowi Manteuffelowi atak od zachodu, który mógłby zagrozić armii generała Bourbaki maszerującej w kierunku Belfort.
„Nigdy, moi drodzy, nie pragnąłem tak jak teraz, żeby być o dwadzieścia lat młodszy — pisał Garibaldi do mieszkających w Genui przyjaciół w ostatnich dniach 1870 roku. — Uważam tę wojnę za najważniejszą w moim życiu. Z radością widzę, że sprawa Republiki przybiera pomyślny obrót. Nigdy nie wątpiłem w ostateczne zwycięstwo, a teraz jestem go bardziej pewny niż kiedykolwiek. Duch tych społeczeństw zmartwychwstał. Mężczyźni w najróżniejszym wieku garną się pod nasze sztandary. Charakter pisma zdradza, że moja ręka drży, ale poza tym cieszę się doskonałym zdrowiem i bez trudu wsiadam na konia”. Ale następnego dnia zachorował, więc przez następne dwa tygodnie Armia Wogezów przyjęła głównie defensywną taktykę. Wynikało to po części z problemów z zaopatrzeniem (żołnierze nie mieli ciepłych płaszczy, a panująca zima należała do najcięższych w dziejach), a po części z postawy operujących na jej skrzydłach regularnych wojsk francuskich, które nie chciały z nią współpracować.
Dnia 21 stycznia Armia Wogezów została zaatakowana przez silne ugrupowanie niemieckie dowodzone przez generała Kettlera. Garibaldi był tak chory, że musiał dowodzić z powozu. Jego ludzie walczyli jak lwy i dwukrotnie odparli Niemców, a potem ścigali ich aż do Pouilly, gdzie zdobyli pułkowy sztandar. Ich heroizm jednak nie na wiele się zdał. Podczas gdy Garibaldi nękał Kettlera, Manteuffel przeszedł za jego plecami i natarł na tyły generała Bourbaki. Co gorsza, Armia Wogezów zapłaciła za swój sukces wysoką cenę, tracąc najlepszych i najdzielniejszych żołnierzy. 21 stycznia w Hauteville nieopodal Dijon Józef Hauke-Bosak, idący na czele swych ludzi do ataku, został śmiertelnie ranny w klatkę piersiową. Kiedy znaleziono jego ciało, okazało się, że umarł z błogim uśmiechem na twarzy. Ale choć on sam znalazł w końcu spokój, jego śmierć była ciężkim ciosem dla sprawy.
Tekst jest fragmentem książki:
Inną bolesną i jeszcze bardziej dotkliwą stratą była śmierć młodego poety Giorgia Imbrianiego, który urodził się w Neapolu podczas rewolucji 1848 roku i otrzymał imię Waszyngtona. Klęska rewolucji zmusiła jego rodzinę do ucieczki, więc dorastał w Piemoncie. Uczył się w turyńskiej akademii militarnej, ale zrezygnował z kariery wojskowej na rzecz literatury. W 1866 roku wstąpił jako osiemnastolatek do oddziału Garibaldiego i był równie zdegustowany wynikiem wojny jak jego dowódca. W liście do przyjaciela napisał, że wolałby zginąć w bitwie, niż być narażony na taki wstyd. Rok później wkroczył z Garibaldim do Państwa Kościelnego i przeżył upokorzenie pod Mentaną. Ale jego wiara była nadal niezłomna. Jeszcze przed Garibaldim dotarł do Francji i zaczął nosić czerwoną koszulę. „Stoimy twarzą w twarz z nieprzyjacielem — pisał do ojca z Dôle 31 października. — Ci żołnierze nigdy nie byli tak przekonani o zwycięstwie i tak oddani szlachetnej sprawie”. Jego listy wpadają w ekstatyczny ton: „Oto stoję na honorowym posterunku — pisał 12 listopada. — Na posterunku, który wyznaczyły mi moje przekonania i moja wiara, na posterunku chwały i niebezpieczeństwa”. Zginął na swym posterunku pod Dijon w tym samym dniu, w którym poległ Hauke-Bosak, mając zaledwie dwadzieścia dwa lata. „Łączył w sobie wiarę męczennika z miłością i zapałem apostoła” — stwierdził jeden z jego przyjaciół.
Opłakujący swych bohaterów żołnierze w czerwonych koszulach dowiedzieli się 29 stycznia, że Paryż skapitulował i że podpisano zawieszenie broni. Po wstrzymaniu walk rząd tymczasowy przeprowadził wybory do nowego Zgromadzenia Narodowego — z praktycznych względów miało się ono zebrać w Bordeaux. Garibaldi, którego kandydaturę zgłoszono w Paryżu, znalazł się w gronie deputowanych, podobnie jak inni znani wyznawcy rewolucyjnej tradycji, między innymi Wiktor Hugo. Ale zdecydowaną większość głosów zdobyli kandydaci prawicy, wśród których byli liczni monarchiści. Kiedy 13 lutego Garibaldi wkroczył do Izby, został powitany stekiem inwektyw przez innych posłów, którzy kwestionowali jego prawo do reprezentowania Francuzów, ponieważ był cudzoziemcem. Po daremnych próbach przekrzyczenia wrzeszczących zrezygnował z mandatu i wrócił na wyspę Caprerę. Wiktor Hugo, przemawiający w jego obronie, przypomniał, że był jedynym walczącym po stronie Francji generałem, który zdobył nieprzyjacielski sztandar, ale przedstawiciele prawicy wszczęli tumult i zarzucili mu obrazę francuskiego narodu. Zdegustowany pisarz również opuścił niebawem salę obrad.
Gesty Garibaldiego i Wiktora Hugo nie były podyktowane tylko osobistym żalem. Obaj byli zaciętymi przeciwnikami zawieszenia broni, które oddawało Niemcom Alzację i Lotaryngię (podczas oblężenia Paryża król pruski został w Wersalu ogłoszony cesarzem niemieckim) i narzucało Francji upokarzające restrykcje oraz odszkodowania. Uważali porozumienie za zdradę narodu, a ratyfikacja jego warunków przez Zgromadzenie Narodowe bynajmniej nie zmieniła tego poglądu. Podzielali go liczni patrioci oraz ludność Paryża, która bardzo ucierpiała podczas czterech miesięcy oblężenia miasta.
Przeczytaj:
Proces zmian rozpoczął się od odtworzenia Gwardii Narodowej, zlikwidowanej przez Napoleona III. Do służby powołano w sumie trzysta tysięcy mężczyzn wywodzących się z wszystkich klas społecznych, co oznaczało, że Gwardia Narodowa nie będzie już narzędziem walki o prawo i porządek reprezentującym interesy klas średnich. Zradykalizowała się ona pod względem ideologicznym podczas oblężenia, gdyż wstąpiło do niej kilkuset cudzoziemców. Niektórzy z nich byli członkami Międzynarodówki Robotników i osiedli w Paryżu po proklamowaniu republiki.
Po odrodzeniu ducha 1792 roku niektórzy zaczęli rozważać możliwość zrobienia kroku naprzód i przejścia do ducha roku 1793. Pierwsza próba zbrojnej rewolty nastąpiła już dziesięć dni po rozpoczęciu oblężenia. Była ona zainspirowana i kierowana przez Gustave’a Flourensa, typowego działacza na zagmatwanej paryskiej scenie politycznej — inteligentnego, lecz rozpuszczonego i niezrównoważonego chłopca z dobrego mieszczańskiego domu. W 1866 pojechał on na Kretę, by wesprzeć tamtejszą rebelię wymierzoną przeciwko Turkom. Po powrocie do Paryża zachowywał się tak nierozważnie, że w 1869 roku musiał uciec do Anglii, by uniknąć aresztowania. Wrócił we wrześniu 1870 roku, po proklamowaniu republiki, i został powitany jak bohater. Ten wysoki, szczupły mężczyzna o jasnych włosach i przenikliwym spojrzeniu niebieskich oczu mógł wydawać się archetypem dzielnego żołnierza, choć był nieco zniewieściały. Wstąpił do Gwardii Narodowej i został wybrany dowódcą jednego z batalionów odbywających służbę w Belleville. Odrzucił regulaminowy niebieski mundur i kazał sobie uszyć „kreteński” uniform, a ponieważ zdobył jakimś cudem najlepsze konie zrabowane z cesarskich stajni, paradując na nich po Paryżu, zyskał zupełnie niezasłużony rozgłos. 2 października poprowadził pięć batalionów swej Gwardii Narodowej na ratusz, siedzibę rządu tymczasowego, ale wycofał się po krótkiej wymianie obraźliwych okrzyków i wyzwisk. Podjął drugą próbę (31 października), kiedy do stolicy dotarły wieści o upadku Metzu, ale i tym razem nie odniósł większych sukcesów. W warunkach przeciągającego się oblężenia większość paryżan myślała raczej o tym, jak zdobyć ciepły posiłek, a nie o politycznych protestach, więc z ulgą powitała zawieszenie broni.
Ale upokorzenie było nieuniknione, zwłaszcza że Niemcy domagali się prawa do triumfalnego przemarszu przez Paryż, który miał być symbolem ich zwycięstwa. A robotnicy z biednych dzielnic postrzegali zawieszenie broni nie tyle jako zapowiedź pokoju, ile jako potencjalne zagrożenie dla ich rewolucyjnych działań. Stanowili teraz o wiele potężniejszą siłę niż w 1848 roku i choć nie potrafili wyartykułować swego politycznego programu, byli napędzani uczuciami patriotycznymi, a kapitulacja była dla nich równie hańbiąca jak dla innych Francuzów. Podobnie myśleli niektórzy młodzi oficerowie i intelektualiści oraz ci, którzy nie mieli nic do stracenia albo gotowi byli stracić wszystko, łącznie z własnym życiem. Paryż zaczął przyciągać wszelkiego rodzaju niespokojnych wyznawców ducha wolności. Między innymi francuskiego szlachcica Arthura de Fonvielle’a, który wyprawił się aż na Kaukaz, żeby walczyć pod dowództwem Imama Szamila o wolność plemion górskich, czy François Rochebrune’a, byłego dowódcę żuawów śmierci, a także piękną Elizabeth Dimitriew, która porzuciła męża, by zaprzyjaźnić się z Marksem, a ten wysłał ją do Paryża jako agitatorkę rewolucji. Dla takich ludzi Paryż stał się — według słów dziennikarza i niezbyt znanego powieściopisarza Jules’a Vallesa — „Ojczyzną honoru, miastem zbawienia, biwakiem rewolucji”.
Tekst jest fragmentem książki:
Niesławna kapitulacja z 28 stycznia i upokorzenie wywołane niemiecką defiladą (paryżanie wyszli po niej na ulice, by zmywać mydłem i środkami dezynfekującymi bruk, po którym maszerowali nieprzyjacielscy żołnierze) w połączeniu z lutowymi wyborami, które ujawniły dominację prawicowych przekonań na prowincji, wzbudziły w stolicy głębokie poczucie alienacji. Miało ono się stać zaczynem rewolucji w wyniku poczynań rządu, powołanego przez byłego orleańskiego ministra Adolphe’a Thiersa, urzędującego tymczasowo w Wersalu. Zaczął on zwalczać działania lewicy, zawieszać publikacje i aresztować czołowych opozycjonistów. Mianował też na stanowisko dowódcy Gwardii Narodowej niepopularnego generała i ostentacyjnie stosował politykę siły.
Rankiem 18 marca armia otrzymała rozkaz przejęcia od Gwardii Narodowej kilkuset armat, pozostałych z okresu oblężenia i stojących bezczynnie na Butte Montmartre. Wojska dotarły na miejsce, ale kiedy zaczęły rozważać różne możliwości wyciągnięcia dział z miasta, zgromadził się wokół nich tłum gapiów. Żołnierze zbratali się z cywilami, a potem z członkami Gwardii Narodowej, którzy przybyli tam, by bronić swoich armat. Zastrzelono kilku oficerów i zamordowano dwóch generałów. Tego wieczoru miasto opuściły resztki lojalnych wobec rządu wojsk, a wraz z nimi uciekli wszyscy jego reprezentanci. Na ratuszu załopotał czerwony sztandar, a dziesięć dni później ukonstytuowała się formalnie Komuna Paryska. Karnawałowy nastrój powszechnej radości zmazywał w pewnym sensie hańbę, jaką przyniosła kapitulacja. Na ulicach pojawiły się nawet ladacznice przebrane za cantinières z 1792 roku. I właśnie w takim klimacie ślepego optymizmu Paryż wkroczył w dwa najgorsze miesiące swojej historii.
Wojska rządu wersalskiego 2 kwietnia zajęły pozycje ofensywne na zachód i południowy zachód od Paryża, a następnego dnia siły Komuny wyszły im naprzeciw. Ich wymarsz nie wyglądał do końca poważnie, gdyż Flourens przyjmował bohaterskie pozy i wymachiwał zakrzywioną turecką szablą. Jego ludzie żywili zakorzenione w mitologii bitwy pod Valmy przekonanie, że wersalczycy na sam ich widok rzucą się do panicznej ucieczki. Ale pierwsza salwa z ciężkich dział fortecy Mont Valerien przecięła ich kolumnę na pół. Część oddziału zaczęła się w nieładzie wycofywać, a druga część próbowała uciec przed nacierającymi versaillais. Flourens, który znalazł się w tej drugiej grupie, poniósł śmierć na polu bitwy.
Przeczytaj:
- Krótka historia złotówki
- Zawłaszczanie i wypieranie – dramat współczesnej dyskusji o powstaniu styczniowym
Po tym niepowodzeniu Komuna mianowała nowego wodza naczelnego. Został nim Gustave Paul Cluseret, oficer francuskich wojsk regularnych, który otrzymał Legię Honorową za stłumienie rewolucji paryskiej w czerwcu 1848 roku, a potem służył na Krymie, gdzie został ranny, i w Algierii, gdzie wydalono go z wojska za defraudację. Postanowił wtedy szukać szczęścia po drugiej stronie Atlantyku, a w 1860 roku wrócił stamtąd wraz z grupą Amerykanów, którzy przyłączyli się do wojsk Garibaldiego na Sycylii. W następnym roku zgłosił się na ochotnika do amerykańskiej armii Unii, którą opuścił w randze generała. Potem związał się z Fenianami i snuł plany powstania w Kanadzie mającego wesprzeć sprawę niepodległości Irlandii, by następnie wrócić do Europy i w roku 1867 wziąć udział w ataku na więzienie w Chester. Podczas pobytu w Londynie nawiązał współpracę z Bakuninem i pomógł mu zorganizować zamach stanu w Lyonie (wrzesień 1870). Zmuszony do opuszczenia tego miasta, proklamował Komunę w Marsylii i mianował się Dowódcą Armii Południa. Szef jego sztabu twierdził, że „zdaje się on człowiekiem nieposiadającym ani niewzruszonych zasad, ani głębokiej wiedzy, ani poważnego doświadczenia” i że „był wyróżniającym się młodzieńcem, ale wyrósł na miernotę”. Niemniej to Cluseret doprowadził Gwardię Narodową do stanu gotowości bojowej, usztywniając dyscyplinę, zwalniając nieudolnych oficerów, zakazując noszenia co bardziej dziwacznych mundurów i wprowadzając profesjonalne standardy. Potem zaczął modyfikować strukturę dowodzenia.
Na swego szefa sztabu wybrał jednego z najzdolniejszych francuskich żołnierzy owych czasów, człowieka, który w innych okolicznościach z pewnością zrobiłby olśniewającą karierę — Louisa-Nathaniela Rossela. Rossel posiadał wszystkie przymioty młodego Bonapartego. Miał też ciemną karnację oraz ostre rysy. Był człowiekiem pracowitym, małomównym, umiarkowanie korzystał z uroków życia. Pod względem duchowym można go uznać za ucznia Micheleta, oddanego republikańskiej matce — czyli Francji. W wieku dwudziestu pięciu lat został kapitanem wojsk inżynieryjnych, a rok później, w 1870 roku wraz z armią marszałka Bazaine’a znalazł się w oblężeniu w twierdzy Metz. Próbował zorganizować spisek młodych oficerów i odebrać dowodzenie pasywnej elicie władzy, a kiedy Bazaine poddał twierdzę, zdezerterował i dotarł przez Belgię do Tours, gdzie zaoferował swe usługi Gambetcie.
„Mogę śmielej niż ktokolwiek inny powiedzieć, że przyszłość należy do mnie — pisał do siostry w grudniu 1870 roku. — Nikt nie rozumie wojny, a tylko nieliczni jej pragną. Ja jej pragnę i ją rozumiem”. Można się tylko domyślać, jak bardzo oburzyło go podpisane miesiąc później zawieszenie broni. Kiedy zaś dowiedział się o wydarzeniach, do jakich doszło w Paryżu 18 marca, zrezygnował ze służby wojskowej i zaoferował swe usługi Komunie, choć nie żywił do niej politycznej sympatii. „Mój wyjazd [do Paryża] jest bardziej poświęceniem niż czymkolwiek innym — tłumaczył. — W obliczu katastrofy i upadku morale całego kraju paryskie ugrupowanie rewolucyjne było jedyną godną rozważenia opcją”.
Tekst jest fragmentem książki:
Na dowódcę I Armii, która miała bronić zachodnich przedmieść Paryża przed głównym uderzeniem ofensywy versaillais, Cluseret wybrał Jarosława Dąbrowskiego, człowieka, który osiem lat wcześniej miał kierować polskim powstaniem. Rosjanie aresztowali go tuż przed jego wybuchem, ale ponieważ niczego mu nie udowodniono, został skazany „tylko” na piętnaście lat ciężkich robót. Podobnie jak młody Rossel Dąbrowski nie chciał tracić czasu, więc uciekł z więziennego konwoju podczas przejazdu przez Moskwę. Unikając carskiej policji, dotarł do Sztokholmu, a potem do Paryża. W 1866 roku zaczął tam formować polski legion, chcąc wykorzystać wojnę austriacko-pruską i wesprzeć planowane powstanie na Węgrzech. W 1870 roku wstąpił do paryskiej Gwardii Narodowej. Dąbrowski nie był wysoki, ale doskonałą sprawność fizyczną zawdzięczał udziałowi w walkach z górskimi plemionami Kaukazu, w których uczestniczył pod koniec lat pięćdziesiątych jako carski oficer. Miał zaledwie trzydzieści pięć lat, a wydawał się jeszcze młodszy, ale posiadał tak władczy, niemal dyktatorski sposób bycia, że podkomendni ślepo słuchali jego rozkazów. „Nie wiem, jak jest gdzie indziej, ale w tym sztabie panują spokój, stanowczość i brak ostentacji” — napisał pewien brytyjski dziennikarz, który odwiedził główną kwaterę Dąbrowskiego w Neuilly.
Dnia 29 kwietnia wersalczycy zdobyli fortecę Issy, dominujący element południowo-zachodniego fragmentu linii obronnych miasta. Choć Cluseret osobiście poprowadził atak, który pozwolił na jej odbicie, został aresztowany przez Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, będący teraz najwyższym organem Komuny. Jego stanowisko zajął Rossel, który przekazał Dąbrowskiemu dowodzenie całym prawobrzeżnym odcinkiem pozycji obronnych, obejmującym ich główny front położony w Neuilly. Południowo-zachodni sektor powierzył generałowi Napoléonowi La Cécilii, synowi neapolitańskiego oficera i weterana powstania 1820 roku. La Cécilia, z zawodu nauczyciel matematyki, wypłynął z Garibaldim jako uczestnik Wyprawy Tysiąca w wieku dwudziestu pięciu lat. Dowodził artylerią w bitwie pod Palermo i odznaczył się w tak wielu bitwach, że zaproponowano mu szarżę oficerską w armii Piemontu. Odmówił i zajął się studiowaniem sanskrytu w Neapolu, a potem matematyki na Uniwersytecie w Ulm. W 1870 roku zgłosił się ochotniczo do oddziału francs-tireurs, by walczyć za Francję. O rok starszy od Dąbrowskiego, był pod każdym względem jego przeciwieństwem. Chudy, łysiejący i ohydnie ospowaty. Tryskał energią i entuzjazmem.
Rossel powierzył południowy sektor innemu Polakowi, generałowi Waleremu Wróblewskiemu. Podobnie jak Dąbrowski pochodził on z drobnej szlachty ze wschodnich Kresów. Byli urodzeni w tym samym roku i zaprzyjaźnili się podczas studiów uniwersyteckich. W powstaniu styczniowym Wróblewski dowodził oddziałem kawalerii i został ciężko ranny, ale uciekł i dotarł do Francji. Nowym szefem sztabu Rossela został generał August Okołowicz, który służył w polskim legionie podczas wojny krymskiej i w Armii Wogezów.
Przeczytaj:
- W bojach o wolność Hiszpanii. Udział Polaków w hiszpańskiej wojnie domowej (1936–1939). Cz. 2: Po stronie republikańskiej
- Humanitarna śmierć. Krótka historia gilotyny
Liczebna przewaga Polaków na najwyższych stanowiskach odzwierciedla trudności, na jakie natrafiał Rossel, poszukując gotowych do walki w służbie Komuny Francuzów. W miarę jak wzrastało zagrożenie ze strony armii versaillais, przywódcy Komuny stawali się coraz bardziej radykalni (wprowadzając nawet dawny, rewolucyjny kalendarz i zamieniając maj 1871 na floréal 79 roku), a to zniechęcało do nich większość członków społeczności. Zamiast bronić miasta, liczni mieszkańcy Paryża zaczęli się ukrywać i modlić o rychłe zwycięstwo wojsk rządowych. 7 maja Rossel doszedł do przekonania, że dalsza obrona jest bezowocna, a dwa dni później, ostrzeżony przed grożącym mu aresztowaniem, sam zaczął się ukrywać.
Tekst jest fragmentem książki:
Stanowisko naczelnego wodza objął po nim Dąbrowski, a następnego dnia Wróblewski przejął sektor generała La Cécilii, który zapadł na ciężką chorobę. 10 maja dowództwo nad siłami Komuny sprawowali więc dwaj trzydziestopięcioletni polscy szlachcice, potomkowie ludzi, którzy w 1768 roku porzucili swe niewielkie majątki na Litwie i Wołyniu, by walczyć o świętą sprawę w oddziałach konfederacji barskiej. Jeśli nie liczyć około czterystu ich rodaków oraz garstki innych cudzoziemców i wywodzących się z klasy średniej lub arystokracji idealistów, takich jak na przykład hrabia de Beaufort, stojący na czele oddziału komunardów, to można powiedzieć, że dowodzili oni ludźmi, z którymi nie mieli nic wspólnego. W skład sił Komuny wchodzili teraz głównie pochodzący z biedniejszych dzielnic żołnierze Gwardii Narodowej oraz zaniedbani i prości mieszkańcy Belleville, którzy — nie mając wyboru — byli gotowi zginąć w obronie swej rewolucji.
W ciągu następnych dziesięciu dni żołnierze Komuny odpierali kolejne ataki versaillais i odzyskiwali wszystkie utracone przedtem fortece. Zdobywali się na to, ostrzeliwani z ciężkich dział ustawionych na podparyskich wzgórzach, lekceważąc wymowę faktów, które dowodziły beznadziejności ich sprawy.
Dnia 21 maja wojska rządowe zdołały przełamać linie obrony na obrzeżach Paryża. Przeniknąwszy do miasta, nie dały się z niego wyprzeć i rozpoczęły powolny marsz w kierunku centrum. Choć istniał skomplikowany system koncentrycznych punktów obrony, oparty na ustawionych w poprzek ulic barykadach, nie ulegało wątpliwości, że upadek Komuny to kwestia najbliższych dni. Siły Dąbrowskiego zaczęły topnieć, gdyż jego żołnierze oddalali się — pojedynczo lub w grupach — by podjąć obronę własnych dzielnic. Prośby o posiłki Komitet Bezpieczeństwa Publicznego ignorował, przyjmując strategię Nerona — podczas gdy wojska versaillais szły naprzód, burząc kolejne barykady za pomocą armat, Komuna przystąpiła do oczyszczania stolicy z wrogich kulturowo akcentów. Przewodził tej akcji malarz Gustave Courbet, który uważał się za następcę rewolucyjnego mistrza pędzla Davida. Kolumna z placu Vendôme została uroczyście obalona i roztrzaskana na kawałki, a gwardziści, którzy powinni byli stać na barykadach, pluli kolejno na leżącą postać Napoleona. Spalono pałac Tuileries, a katedra Notre Dame uniknęła zniszczenia tylko dlatego, że zabrakło na to czasu.
Następnego dnia Dąbrowski nawiązał kontakt z Niemcami otaczającymi północne i wschodnie obrzeża Paryża i zażądał prawa do bezpiecznego wyjścia z miasta dla siebie i innych polskich oficerów. Nie mógł w bardziej wymowny sposób przyznać, że nie mają już o co walczyć. Kiedy spotkał się z odmową, zaczął igrać ze śmiercią, usiłując na czele brygady marynarzy komunardów odbić utraconą barykadę przy rue Myrrha. Śmiertelnie ranny, został zaniesiony do szpitala Lariboisière, gdzie zmarł. Jego przykryte czerwoną flagą ciało zostało uroczyście przeniesione w szpalerze prezentujących broń gwardzistów do ratusza, gdzie było wystawione na widok publiczny przez całą noc i następny dzień. Wieczorem 25 maja kondukt pogrzebowy wyruszył w kierunku cmentarza Père Lachaise. Kiedy żałobnicy dotarli do placu Bastylii, orszak przystanął, by położyć ciało Dąbrowskiego u stóp wielkiej kolumny. Leżało tam przez jakiś czas w świetle pochodni, a setki komunardów przechodziły obok niego, by złożyć mu ostatnie wyrazy szacunku. Liczni spośród nich przyklękali i całowali czoło zmarłego.
Versaillais nacierali nieubłaganie od zachodu, obeszli północne dzielnice i zmierzali w kierunku wschodnich mateczników komunardów, czyli dzielnic Belleville i Faubourg Saint -Antoine. Udało się ich zatrzymać jedynie na południu. Wróblewski energicznie kierował obroną, osobiście prowadząc ataki na bagnety i starając się odzyskać utracone pozycje, ale gdy liczebność jego żołnierzy zmalała, musiał cofnąć się w kierunku fortec Montrouge, Bicêtre i Ivry, a potem na niewielkie wzniesienie Butte-aux-Cailles, gdzie bronił się przed naporem versaillais jeszcze przez cztery dni. 25 maja niechętnie wykonał rozkaz ewakuacji z lewego brzegu i wycofał się przez most Austerlitz z tysiącem pozostałych mu żołnierzy i z wszystkimi działami. Zaproponowano mu objęcie naczelnego dowództwa, ale odmówił, kiedy uświadomił sobie rozmiary klęski. Wziął karabin i poszedł na linię ognia, by walczyć jako zwykły żołnierz. Zginął 28 maja. Resztki sił Komuny, dowodzone przez olbrzymiego garibaldino, który powiewał czerwonym sztandarem, stawiły opór wrogowi na barykadzie przy Château d’Eau. Ostatnie strzały zostały oddane przez komunardów, którzy wiedzieli, że nie ujdą z życiem, i walczyli do końca wśród grobów wielkich romantyków na cmentarzu Père Lachaise.