Komisje zdrowia w II RP
Ten tekst jest fragmentem książki Andrzeja Ceglarskiego „Wrzesień 1939. Polscy sprawcy klęski”.
Początkowo, w pierwszych latach pomajowych, nie było tak łatwo eliminować z wojska tych oficerów, którzy sami nie wyrazili chęci jego opuszczenia. Nie pozwalały na to przepisy emerytalne, których wówczas jeszcze czasem przestrzegano.
Egzystowały na ten czas pochodzące z wolnych wyborów sejm i senat, pułkownik Czesław Mączyński jako przewodniczący sejmowej komisji wojskowej próbował na poważnie wykonywać swoje obowiązki, prasa zaś dopiero przyuczała się do z wolna wprowadzanej cenzury.
W dwóch pierwszych latach po maju 1926 roku Józef Piłsudski dbał przynajmniej o zachowanie pozorów prawnych dla swych działań, sanacyjna dyktatura dopiero raczkowała. Dlatego pod koniec listopada 1926 roku Rada Ministrów, na czele której stał sam Piłsudski jako premier, dokonała licznych zmian w różnych aktach prawnych regulujących status wojskowych. Uproszczono m.in. procedury regulujące przenoszenie w stan spoczynku oficerów zawodowych, także bez ich zgody, otwierając drogę, jak się dopiero z czasem miało okazać, do masowych i coraz bardziej bezceremonialnych zwolnień.
Od maja 1926 roku tylko do początku 1929 roku zwolniono z wojska 2675 oficerów, głównie wyższych stopni. Zwalniano niemal wyłącznie oficerów zawodowych wywodzących się z armii zaborczych, zakwalifikowanych jako nadających się do zwolnienia przez oficerów legionistów nieposiadających wykształcenia wojskowego; ot, taki sanacyjny paradoks.
W myśl obowiązujących do grudnia 1926 roku przepisów wiek emerytalny dla generałów broni i generałów dywizji wynosił 61 lat, a dla generałów brygady ‒ 59. Tylko niewielka część generałów przeniesionych na emeryturę po przewrocie na podstawie ustawodawstwa przedmajowego i tak w latach 1926‒1927 musiałaby się pożegnać z mundurem z uwagi na przekroczenie limitu wieku. Dotyczyło to: generała dywizji Eugeniusza Pogorzelskiego (ur. 1866) oraz generałów brygady ‒ Władysława Bejnara (ur. 1868) i Adama Bielińskiego (ur. 1868); wszyscy pochodzili z armii rosyjskiej.
W grudniu 1926 roku dokonano więc nowelizacji ustawy emerytalnej, obniżając o 7 lat limity wieku. W tej sytuacji wiek prekluzyjny dla generałów dywizji i broni spadł do 54 lat (w 1927 roku dotknęło to urodzonych w 1873 roku), a dla generałów brygady ‒ do 52 lat (w 1927 roku byli to urodzeni w 1875 roku). Gdyby tylko tę regulację zastosować w praktyce, i tak mielibyśmy najmłodszy korpus generalski w Europie. Niestety, tych już bardzo niskich limitów wieku zupełnie się nie trzymano. Z wytworzeniem wakansów niezbędnych dla awansów legionowej kliki spieszono się z coraz mniejszą dbałością o jakiekolwiek pozory.
Z czasem generałów wywodzących się z armii zaborczych przenoszono w stan spoczynku nawet w wieku 40 lat (Kontanty Plisowski). Podobnie zrobiono z legionowym rywalem Piłsudskiego, jego następcą w roli dowódcy I Brygady, generałem dywizji Marianem Januszajtisem, również odesłanym na emeryturę w wieku 40 lat, czyli o całe 14 lat za wcześnie w stosunku do znowelizowanej ustawy.
Najmłodsi z generałów przeniesionych w stan spoczynku w kwietniu i w maju 1927 roku to generałowie dywizji: Wacław Fara (ur. 1874), inspektor armii w Wilnie, Eugeniusz Tinz (ur. 1877), dowódca krakowskiej dywizji piechoty, a także Kazimierz Ładoś (ur. 1877) ‒ temu ostatniemu nie pomogło ani ociąganie się z pomocą rządowi w maju 1926 roku, kiedy stał na czele Grupy Ożarowskiej, która miała przyjść z odsieczą Warszawie, ani wybitne opinie inspektorskie, ani ponoć nawet osobista interwencja generała Romera u marszałka Piłsudskiego, oraz generałowie brygady: Franciszek Antoni Zieliński (ur. 1876), Tadeusz Jastrzębski (ur. 1877), Kazimierz Pławski (ur. 1877), Erwin Melhem (ur. 1878) i Jan Tabaczyński (ur. 1879).
Kilku z nich przed majem wydawało się murowanymi kandydatami na najwyższe stanowiska w armii (choćby generał Tinz). Generał Fara zaraz po maju został nawet inspektorem armii, Tinz z kolei wedle powszechnej plotki miał go na tym stanowisku zastąpić. Wiadomo było, że dobrą opinią u Piłsudskiego cieszyli się też artylerzyści z armii rosyjskiej, w szczególności wyżej wspomniani generałowie Jastrzębski i Pławski. Klika potrafiła jednak sobie z tym poradzić, znajdując haki na nieswoich (jak doniesiono marszałkowi, Pławski miał być zbyt profrancuski, a Jastrzębski za blisko związany z endecją). Oddajmy głos jednemu z tak pospiesznie zwolnionych, generałowi brygady Pławskiemu: Piłsudski jako minister wojny faworyzował kawalerię, […] o technice nikt nie myślał, a braki w armii były duże: mało było samochodów pancernych, brakowało ciężkiej artylerii i innego nowoczesnego sprzętu. Nie chcąc brać nadal odpowiedzialności za uzbrojenie armii, poddałem raport o zwolnienie mnie z obowiązków szefa Departamentu Uzbrojenia. Otrzymałem to zwolnienie za podpisem Prezydenta Mościckiego i Piłsudskiego. Kilka miesięcy otrzymywałem pobory, lecz nie miałem żadnego przydziału. Zameldowałem się u generała Góreckiego, który wtenczas był szefem Administracji Armii, i prosiłem go, by mnie wykorzystano na jakimś innym stanowisku. Powiedział on mi, że „bardzo was cenimy”, […] lecz pewnego dnia przeczytałem w gazecie „Kurier Czerwony” dekret o zwolnieniu mnie w stan spoczynku (cyt. za tekstem wspomnień generała Pławskiego opublikowanym w Internecie: https://genealogia.okiem.pl/forum/viewtopic.php?hilit=Frank*&p=12758).
Podobnie kilka miesięcy potem potraktowano kolejnego szefa Departamentu Uzbrojenia w Ministerstwie Spraw Wojskowych, traktującego tę funkcję poważnie i profesjonalnie, tj. generała Tadeusza Jastrzębskiego.
Dla marszałka Piłsudskiego te czystki prowadzone na ogromną skalę, które dopiero w latach trzydziestych ubiegłego wieku przebije Stalin, jeśli nawet nie rozmiarami, to na pewno okrucieństwem, były, co ciekawe, powodem do nieukrywanej dumy. Stosunek Piłsudskiego do większości jego nielegionowych generałów był bowiem nad wyraz krytyczny, a czasem wprost wrogi. Jeszcze na długo przed majem 1926 roku, na posiedzeniu Kapituły Orderu Virtuti Militari w 1924 roku, zdenerwowany wnioskiem o nadanie Orderu II klasy generałowi Józefowi Hallerowi marszałek perorował o swoim dowodzeniu w wojnie z bolszewikami: Nie było intrygi, której by przeciwko Naczelnemu Wodzowi generałowie nie robili… (cyt. za: M. Patelski, Generał broni Tadeusz Jordan Rozwadowski, Warszawa 2002, s. 277). Oczywiście marszałek mijał się w tej sprawie z faktami. Nigdy nie pojawił się namacalny dowód na choćby jeden przykład takiej generalskiej intrygi, do dzisiejszego dnia historia podobnych intryg nie zna.
Wprost przeciwnie, oddanie generalicji Naczelnemu Wodzowi na wojnie 1920 roku, nawet wtedy, kiedy ów załamany podał się do dymisji i opuścił stolicę, było absolutnie bezgraniczne. Dziewiątego marca 1927 roku Piłsudski, odsyłając kolejnych generałów na przedwczesne emerytury, mówił zebranym inspektorom armii: Ze 169 doszedłem do 59. Dumny jestem z tego [chodziło o liczbę generałów, acz nie były to dane prawdziwe ‒ przyp. A.C.]. Trzy dni później, w czasie rozmowy z prezydentem Mościckim i premierem Bartlem, marszałek powiedział zaś: Zrobiłem to, że ze 159 generałów mam 59 obecnie. Jednak ja to zrobiłem, a więc było to możliwe do zrobienia (cyt za: Jerzy Halbersztadt, Józef Piłsudski a mechanizm podejmowania decyzji wojskowych w latach 1926‒1935, „Przegląd Historyczny”, 1983, nr 74/4, s. 682).
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Andrzeja Ceglarskiego „Wrzesień 1939. Polscy sprawcy klęski”!
Ten tekst jest fragmentem książki Andrzeja Ceglarskiego „Wrzesień 1939. Polscy sprawcy klęski”.
Z czasem skala czystek tylko rosła, przechodząc na niższe stopnie oficerskie, przestano też zwracać uwagę na jakiekolwiek pozory. W ciągu pierwszych ośmiu pomajowych lat w stan spoczynku przeniesiono tysiące oficerów, w tym niemal wszystkich generałów nielegionowych. Skuteczną metodą masowego wysyłania na przedwczesny stan spoczynku było zaproszenie delikwenta na komisję lekarską. Takie komisje zwano wówczas powszechnie rupertkami od nazwiska szefa Departamentu Zdrowia MSWojsk., jednego z ulubieńców marszałka, generała Stanisława Roupperta, zwanego przezeń pieszczotliwie Stachurkiem, oczywiście wywodzącego się z Legionów. Doskonale i skutecznie radziły one sobie z każdym nieszczęśnikiem. Jak wiadomo, nie ma ludzi zdrowych, trzeba tylko dobrego lekarza, a ten już chorobę znajdzie ‒ z tej też mądrości praktycznie korzystał generał doktor Rouppert. W takich przypadkach, stosownie do zapotrzebowania, zadaniem komisji lekarskiej było właśnie wynalezienie choroby, która rzekomo uniemożliwiała oficerowi pełnienie dalszej służby. Jak łatwo się domyślić, takie poszukiwanie dolegliwości oficerskich musiało stać się kanwą dziesiątek pysznych anegdot.
Samo powołanie „rupertek” powszechnie wiązano z osobą bliskiego powiernika i przyjaciela Piłsudskiego, Aleksandra Prystora, gdy był szefem gabinetu Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Jak zanotował pułkownik Marian Romeyko (Przed i po maju, Warszawa 1967): Pochodziła stąd modna wśród udających się na komisję parafraza powiedzenia rzymskich gladiatorów udających się na arenę ze słowami: Idący na śmierć pozdrawiają Cezara! [czyli po łacinie Ave Ceasar, morituri te salutant! ‒ przyp. A.C.]. Wojskowi ‒ przyszli emeryci – udając się na komisję gen. Roupperta, wołali zaś: Idący na emeryturę pozdrawiają Prystora (czyli: Ave Prystor, emerituri te salutant!).
Romeyko, niezrównany gawędziarz i pamiętnikarz, opisuje m.in. przypadek pułkownika Antoniego Buckiewicza, wybitnego oficera lotnictwa, który czując pismo nosem, postanowił przechytrzyć komisję i przed badaniem odwiedził kilku cywilnych lekarzy specjalistów, od których uzyskał wysoką ocenę swojej kondycji ‒ miał być prawdziwym okazem zdrowia. Na komisji generała Roupperta usłyszał jednak, że jest chory, i to jednocześnie na wątrobę, serce i śledzionę. Wtedy dopiero przedstawił diametralnie odmienną ocenę cywilnych lekarzy. Nie będąc w stanie jej zakwestionować, wobec przedstawionych mu pieczęci autorytetów medycznych, lekarz wojskowy nie dał się jednak zbić z pantałyku i zapytał, ile będzie 325 przemnożone w pamięci przez 178. Na to Buckiewicz odpowiedział, że mnożenia dokona na papierze. Zadowolono się tą odpowiedzią i wydano nań wyrok: zanik pamięci. Konsekwencją była przedwczesna emerytura przed ukończeniem 41. roku życia, w lutym 1928 roku, jak chytrze zapisano, z powodu „utraty zdolności fizycznych”. Dodajmy jako epilog tej jednostkowej, ale bardzo znamiennej historii, że w czasie drugiej wojny światowy pułkownik Buckiewicz, przecież starszy wówczas już o kilkanaście lat, walczył dzielnie i z powodzeniem jako pilot brytyjski w jednostkach RAF-u ‒ jak widać, Brytyjczycy stosowali znacznie łagodniejsze kryteria zdrowotne...
W stan spoczynku odesłano też 38-letniego mistrza szermierczego Okręgu Korpusu nr IV w Łodzi, pułkownika Sztabu Generalnego Franciszka Arciszewskiego, hallerczyka, bohatera walk w 1920 roku, kiedy to pełnił funkcję szefa sztabu przy pewnie najlepszym, a na pewno najbardziej skutecznym dowódcy dywizji w tamtej wojnie, generale Franciszku Krajowskim ‒ i to jako całkowitego inwalidę! (Franciszek Arciszewski, Patrząc krytycznie, Londyn 1972, s. 62).
Obok Samodzielnego Referatu Personalnego GISZ, którym po pułkowniku Prystorze kierowali kolejno sami najwierniejsi z wiernych, oczywiście legioniści: Adam Korwin-Sokołowski, Franciszek Sobolta (ten dorobił się najgorszej opinii, nawet pierwszobrygadowcy uważali go za nadgorliwca) i Kazimierz Busler, funkcjonowało też Biuro Personalne MSWojsk. Zostało utworzone na początku 1927 roku i podporządkowane bezpośrednio Piłsudskiemu. Samodzielny Referat Personalny GISZ zachował sprawy wyższych dowódców, a resztą korpusu oficerskiego zajmowało się właśnie Biuro Personalne.
We wspomnieniach oficerów dość powszechnie występuje przekonanie, że w imieniu| Piłsudskiego sprawami personalnymi zajmowała się w praktyce wąska grupa oficerów (zwykle z umocowaniem w Biurze Personalnym) określana nieprecyzyjnie jako „mafia legionowa” lub „mafia belwederska” ‒ jako jej złego ducha wskazywano często podpułkownika Soboltę, któremu przypisywano więcej łajdactw, niż ów byłby w stanie zrobić.
Spośród zwolnionych w pierwszym rzucie czystek 30 generałów i 235 pułkowników nie było ani jednego z I albo III Brygady Legionów ‒ raczej nie dlatego że odznaczali się zdecydowanie lepszym zdrowiem.
Legioniści zajmowali natomiast z miejsca stanowiska opróżniane przez oficerów o „niewłaściwej” proweniencji. Jak informował opozycyjny „Szaniec” w skonfiskowanym przez cenzurę numerze z 15 maja 1928 roku, w artykule redakcyjnym Polityka personalna w wojsku: Dziennik personalny dzisiaj stał się symbolem despotyzmu. [...] jest mieczem Damoklesa wiszącym stale nad korpusem oficerskim. Pojedyncze jego numery (jak nr 9), dochodzące do 100 stron druku, przedstawiają dowód wielkiego, zbyt wielkiego rozmachu szefa Biura Personalnego. Każdy oficer niebędący legionistą, a przy tym niezwiązany silnymi więzami z kimś dobrze umocowanym w kołach legionowych musiał się w każdej chwili spodziewać przeniesienia w stan bez związku z jego osiągnięciami, doświadczeniem, wiekiem, stanem zdrowia czy opiniami służbowymi. Trudno było szukać gdziekolwiek ratunku. Nie trzeba dodawać, do jakich granic w takich warunkach dochodziła czasami służalczość względem legionowych panów.
Rzadko, ale czasem wysłanie oficera na emeryturę bywało utrudnione. Tam, gdzie nawet najbardziej wpływowi piłsudczycy nie sięgali, działał już sam marszałek Piłsudski. Tak było przy okazji przeniesienia w stan spoczynku biskupa polowego Wojska Polskiego, generała dywizji Stanisława Galla, który notabene po majowych czystkach nagle został jednym z najstarszych generałów w armii. Sprawa nie była łatwa, bo biskup polowy miał oparcie w hierarchii kościelnej. Piłsudski dał sobie jednak i z tym radę. Opornego, niespieszącego się na emeryturę biskupa wywalił ostatecznie z wojska z hukiem, nie szczędząc mu przy tym niewybrednych wyzwisk: On był nierobem…, pełen intryg i świństw…, lepiej zabić, niż w wojsku trzymać…, można pluć na niego…, nazywam go świnią i to plugawą. Księdza Galla mogło to spotkać, że każdy oficer miałby prawo go bić po pysku i ja nie mógłbym wobec tego faktu wyciągnąć konsekwencji, taki czyn byłby bezkarny (A. Korwin-Sokołowski, Fragmenty wspomnień, Paryż 1985, s. 93‒95).
Czasem przenosiny w stan spoczynku bywały też bardzo emocjonujące. Tak było np. z długoletnim dowódcą skierniewickiej 26. Dywizji Piechoty, generałem Mieczysławem Mackiewiczem. Chociaż wywodził się z armii rosyjskiej, miał wieloletnią bliską relację z Józefem Piłsudskim, który wiele mu zawdzięczał (Mackiewicz był m.in. jego informatorem w armii rosyjskiej), stąd pozwalał sobie zdecydowanie na więcej niż inni generałowie nielegionowi. Potrafił Mackiewicz niejednokrotnie wręcz postawić się legionowej mafii, ba!, wystawiał niektórym legionistom negatywne opinie, jak choćby dowódcy Armii „Pomorze” w 1939 roku, a wtedy jeszcze pułkownikowi Władysławowi Bortnowskiemu. Tak było niemal do samej śmierci Piłsudskiego. Przyszedł jednak wreszcie i na niego czas. Wtedy odwiedził go posłaniec marszałka z kwitami emerytalnymi (Mackiewicz miał tylko podpisać wniosek o przeniesienie w stan spoczynku), a wówczas generał: Oświadczył mi, że zawsze nosi przy sobie rewolwer i gdyby nie żona i dzieci, to zaraz by ze sobą skończył, bo życia nie ceni. […] obawiałem się, iż może sobie niespodziewanie strzelić w łeb w moim gabinecie w Ministerstwie Spraw Wojskowych (A. Korwin-Sokołowski, op. cit., s. 127).
Skala czystek, jaka dotknęła armię polską, w tych ciemnych sanacyjnych czasach da się porównać tylko z tym, co działo się kilka lat potem w armii sowieckiej. Rzecz jasna, porównanie to dotyczy li tylko skali personalnej zmian w korpusie wyższych dowódców wojskowych. Józef Stalin skazywał za pośrednictwem uległego mu korpusu sędziowskiego swoich marszałków i generałów hurtowo na śmierć, a wyroki wykonywano.
W Wojsku Polskim przypadki pozbawienia życia generałów spoza legionowej sitwy były absolutnie odosobnione, realizowane przez nieznanych sprawców, a nie usłużny partyjny aparat sądowniczy. W tym kontekście można wymienić morderstwo generała Włodzimierza Zagórskiego w 1927 roku czy skrytobójstwo generała Jana Hempla pięć lat potem. Często natomiast zwolnionych z armii generałów szykanowano czy wręcz prześladowano, jeśli nie zachowywali się w pożądany sposób.
Już chwilę po maju 1926 roku powstała lista generałów zakwalifikowanych osobiście przez Piłsudskiego do wykończenia moralnego. Otwierali ją generałowie: Sikorski, Stanisław i Józef Hallerowie, Rozwadowski, Zagórski, Kuliński (H. Dzendzel, Moje wspomnienia, rok 1926, cz. 4, k. 381‒382, Ossolineum Manuscripts 14448/II, vol. 2–3, BN mf.). Istnienie takiej listy potwierdzają też zachowane odręczne notatki marszałka Piłsudskiego. Wymienione na niej osoby inwigilowano, wytaczano im procesy uderzające w honor i dobre imię, prześladowano niemal na każdym polu aktywności.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Andrzeja Ceglarskiego „Wrzesień 1939. Polscy sprawcy klęski”!
Ten tekst jest fragmentem książki Andrzeja Ceglarskiego „Wrzesień 1939. Polscy sprawcy klęski”.
Potrafiono stosować wobec opornych sowieckie metody, łącznie z umieszczeniem niepokornego delikwenta w szpitalu psychiatrycznym, jak to uczyniono choćby z generałami Bolesławem Roją czy Włodzimierzem Rachmistrukiem. Zwykle prześladowania nie były jednak aż tak skrajne. Stosowane środki zapisał dla potomnych m.in. wspomniany wcześniej generał Januszajtis, którego wysłano na emeryturę w wieku, bagatela!, 40 lat (cyt. za: Życie moje tak burzliwe, Warszawa 1993, s. 24): W okresie pomajowym aż niemal do wybuchu wojny byłem brutalnie prześladowany przez ówczesny reżym. Towarzyszyło mi zawsze kilku konfidentów. Miałem z nimi cały szereg zajść przykrych i gorszących. Byłem administracyjnie karany przez starostę krzemienieckiego (później kuratora liceum), sądzony za takie przestępstwa jak nieuzyskiwanie zezwolenia na zebrania w moim prywatnym domu lub prywatnych mieszkaniach moich przyjaciół, względnie wygłoszenie okolicznościowego przemówienia na chrzcinach dziecka osadnika, mego byłego legionowego podkomendnego [Marian Januszajtis służył w II Brygadzie Legionów, był posądzany o rywalizowanie z Piłsudskim, po którym przejął dowodzenie I Brygadą ‒ przyp. A.C.]. Osobiście mam prawo przeklinać i nienawidzić tego rodzaju rządy.
Odwołać się nie było gdzie i do kogo. Znamienna jest sprawa porucznika Józefa Wójcika, który odważył się otwarcie skrytykować złamanie przysięgi przez wojskowych popierających marszałka Piłsudskiego w maju 1926 roku. W toku dalszej wymiany grzeczności napisał do jednej z legionowych wielkości, pułkownika Juliusza Ulrycha, wówczas dowódcy 36. pułku piechoty, upubliczniony list, w którym określił go jako: Typ urzędniczyny wojskowego, który przehandlował 13 maja 1926 roku swój honor (o ile miał ten balast), nie jest w stanie nikogo obrazić ani nie ma prawa obrażać się. Najlepiej nie prowokować społeczeństwa otwartymi listami, to nie wywoła się reakcji. W rewanżu kolejnego dnia o godzinie 6 rano zjawiło się u niego dwóch uzbrojonych zbirów, którzy zranili mu żonę, ale że sam Wójcik strzelał dobrze, ranił jednego z napastników, zanim obydwaj uciekli. W sądzie okazało się jednak najbardziej dlań nieoczekiwanie, że napastnicy byli… oficerami, a nawet sekundantami, którzy przyszli z misją wyzwania go na pojedynek. Wójcik został najpierw aresztowany, a potem prawomocnie skazany, i to nie tylko za usiłowanie zabójstwa, ale jeszcze za obrazę pułku.
Społeczeństwo nie miało jednak zupełnie świadomości tego, co wyprawia się z wojskiem. Armia, jak mawiają Francuzi, to wielki niemowa. Wiadomości o czystkach wśród wojskowych prawie nie przedostawały się do opinii publicznej, oddzielonej od informacji coraz grubszym filtrem cenzury. W sejmie np. poseł Burda (nomen omen ‒ przyp. A.C.), zapalony piłsudczyk, wykrzykiwał, że zwalniani są z wojska tylko: ignoranci, alkoholicy, histerycy, kokainiści, morfiniści etc. (C. Łuczak, Z badań nad polityką personalną Ministerstwa Spraw Wojskowych w latach 1926‒1935, [w:] „Studia i materiały do dziejów wojskowości”, t. 36, 1994).
Niewątpliwie duża część społeczeństwa brała tego rodzaju opowieści za dobrą monetę. Reszta zaś nic nie wiedziała. Prawdę znali tylko nieliczni, a ci zwłaszcza po głośnych przypadkach pobić i zniknięć osób niepokornych nie byli rozmowni. W efekcie bardzo niewielu profesjonalnych wojskowych ze stosownym wykształceniem i z praktyką pozostało na stanowiskach generalskich do końca Drugiej RP (spośród generałów z nielegionowym rodowodem mianowanych przed majem 1926 roku do września 1939 roku doczekali tylko Juliusz Rómmel, który twierdził, że choć nie był legionistą, to ma wyłącznie legionową duszę, oraz Wiktor Thommée, jeden z przywódców „IV Brygady”). Takim pozostawionym w wojsku generałem przedmajowym był też Aleksander Osiński (z uwagi na zaawansowany wiek odejdzie jednak w stan spoczynku cztery lata przed wojną), pochodzący podobnie jak Rómmel z armii rosyjskiej, onegdaj nieszczęsny dowódca jednego z korpusów polskich w Rosji. Pyszną charakterystykę tego generała przedstawił Tadeusz Machalski (Co widziałem i przeżyłem, Londyn 1980, s. 116): Generał był ogromnie przejęty swoją misją, uważając się za jedną czołowych postaci w wojsku, nie zdając sobie nawet sprawy, że jest tylko nieszkodliwym manekinem, że wybór padł na niego tylko dlatego, że miał piękną postawę, sarmacką twarz i szumiaste wąsy, które dobrze się prezentowały na różnych pogrzebach czy akademiach, na które legionistom nie chciało się chodzić.
Tenże Osiński wiosną 1927 roku, na przednówku wielkiej czystki, prowadził grę wojenną z udziałem generałów Tinza (z armii austriackiej) i Jasieńskiego (z armii rosyjskiej) jako dowódców walczących stron. Obaj generałowie mieli wypaść doskonale, a jak zanotował Machalski (op. cit., s. 120): rozwiązania Tinza [przez wielu uznawanego za najzdolniejszego dowódcę dywizji w ówczesnej armii, szeptano, że właśnie szykowanego na inspektora armii w miejsce niedawno zwolnionego z tego stanowiska generała Fary ‒ przyp. A.C.] było tak starannie opracowane, że wystąpiłem z wnioskiem by po skończonej grze wojennej złożyć je w Wyższej Szkole Wojennej, aby mogło służyć jako wzór doskonałego rozpracowania dla słuchaczy. […] poszedłem do kiosku kupić sobie ranne wydanie [dziennika „Polska Zbrojna”, organu prasowego wojska] i oniemiałem ze zdumienia ‒ obaj nasi generałowie przeniesieni zostali w stan spoczynku.
Nawet bowiem najbardziej usłużni z profesjonalnej generalicji byli dla marszałka Piłsudskiego bardziej kłopotliwi niż legioniści. Przede wszystkim choćby skrzętnie to ukrywali, jednak musieli posiadać jakąś wiedzę o wojsku, mechanizmach jego funkcjonowania. A jeśli ‒ co gorsza ‒ byli w miarę na bieżąco z aktualnymi prądami rozwoju poszczególnych broni, miewali też wizje przyszłej wojny zgoła odmienne od jego wyobrażeń (stąd tak bardzo irytujące marszałka wnioski dotyczące modernizacji armii składane przez oddanych mu starych generałów z armii zaborczych). Ci rozumieli i z czasem coraz bardziej widzieli potrzebę modernizacji armii. Zdaje się zaś, że każdy pomysł rzucony w tym kierunku wprowadzał marszałka w irytację i złość.
Wszelkie idee w tym względzie przedstawiane przez pozostawionych w armii na kilka lat jeszcze po maju generałów Skierskiego (z armii rosyjskiej) czy Romera (z armii austriackiej) były przez Piłsudskiego konsekwentnie odrzucane. Kiedy zaś jego ulubieniec spośród zawodowej generalicji, pełniący nawet czasowo obowiązki jego zastępcy w Ministerstwie Spraw Wojskowych, generał dywizji Daniel Konarzewski, sformułował śmiałą koncepcję stopniowego przekształcenia brygad kawalerii w brygady zmotoryzowane (a było to na 10 lat przed wrześniem 1939 roku), skończyło się to dlań z miejsca utratą sympatii marszałka, i omal i karnym dochodzeniem (Waldemar Jaskulski, Generał dywizji Daniel Konarzewski, zarys biografii, Oświęcim, 2015, s. 110‒111).