Komandosi podziemnej Polski
Forpoczta. W nocy z 15 na 16 lutego 1941 r. z angielskiego bombowca Whitley wyskoczyło nad Polską trzech spadochroniarzy. Jeden z nich był kurierem podziemnego MSW, dwaj inni polskimi komandosami specjalnie wyszkolonymi do dywersji w okupowanym kraju. Do grudnia 1944 r. leciało ich do Polski trzystu szesnastu. Nie byli zwykłym wojskiem – nie mieli sztandaru ani mundurów, nie znali się nawzajem.
Strażnik. Przy wchodzeniu do samolotu Strażnikowi pomagało dwóch ludzi. Chłopak wyglądał jak beczka: ubrany w garnitur, na to battle dress, kombinezon i wielki spadochron. Opięli go drelichowym pasem, w którym upchali 60 tys. dol. Pod tyłkiem miał paczkę z ciepłym ubraniem, bielizną na zmianę i kapeluszem. Pufy rękawów i nogawek wypakował nabojami i czekoladą. Gdy przyszło do wybierania broni, wziął sobie tylko poręcznego colta siódemkę.
Pod koniec września 1944 r. startowali już z włoskich baz, latali amerykańskimi Liberatorami. Kazik Śliwa, radiotelegrafista, miał wtedy 19 lat. W 1939 r. Rosjanie wywieźli całą jego rodzinę ze Lwowa aż pod Archangielsk. Potem była wędrówka z Andersem przez Persję do Afryki, rodzina została w Ugandzie, Kazik popłynął naokoło kontynentu do Anglii do wojska. Przebył kilkanaście tysięcy kilometrów lądem i morzem, żeby teraz spaść do Polski prosto z nieba. Nie mam pseudonimu – zwierzył się kolegom w samochodzie wiozącym ich na lotnisko. Wszyscy byli spięci, nie mieli ochoty na rozmowę. To sobie wymyśl jakiś – poradził któryś. Pseudonim to była ważna rzecz, nadawali go przez radio do placówek w kraju w ślad za spadochroniarzem. Strażnik! – Kazik starał się przekrzyczeć warkot silnika. Dyspozytor kiwnął głową i zapisał w zeszycie.
Leciało ich wtedy sześciu cichociemnych. Za każdym kołem zataczanym przez samolot nad miejscem zrzutu skakać miało dwóch. Z czterema poszło gładko, ale piloci chyba zapomnieli o Strażniku i jego parze, bo wzięli kurs z powrotem na lotnisko Campo Casale. Psiakrew! – darł się dyspozytor przez pokładowy interkom. – Przecież jeszcze dwóch miało iść! Piloci byli zdenerwowani – Liberator zabierał akurat tyle paliwa, żeby wykonać zadanie i wrócić. Nadlecieli jeszcze raz, ale placówka wygasiła już światła sygnalizacyjne. Rozkaz mówił, żeby w takim wypadku wracać do bazy. Zresztą i tak w samolocie brakowało tlenu. Strażnik zasnął w pełnym rynsztunku, pogodzony z myślą, że to jeszcze nie tym razem.
Właśnie wtedy potrząsnął nim dyspozytor i wskazał otwartą dziurę w podłodze. Do wnętrza wdzierała się mgła z chmur. Action station! Go! – ryczał Strażnikowi do ucha. Strażnik skoczył. – Widziałem świecący księżyc i mój samolot, który zawraca – wspomina dziś Kazimierz Śliwa. – I na jakąś mikrosekundę ścisnął mnie straszny żal. Leciałem w niewiadome.
Na ziemi na niego czekali. Tylko że radiotelegrafista się pomylił – Kazimierz Śliwa skacząc jako Strażnik, wylądował jako Strażak i tak już miało pozostać.
Tułacze. Jesienią 1939 r. gen. Władysław Sikorski, świeżo zainstalowany w Paryżu premier rządu polskiego i Naczelny Wódz Sił Zbrojnych, zdecydował o utworzeniu organizacji konspiracyjnej o nazwie Związek Walki Zbrojnej (ZWZ). Terenem działania miała być okupowana Polska, ale ZWZ nie miał wtedy żadnej stałej łączności z krajem. Kurier z Warszawy do Paryża podróżował 2 tygodnie, pierwsza radiostacja rozpoczęła pracę dopiero w marcu 1940 r. Jeżeli w otoczeniu Sikorskiego w ogóle mówiło się o zrzutach lotniczych, to jako o marzeniu, bo przedwojenne Wojsko Polskie prawie nie miało doświadczeń spadochroniarskich: w maju 1939 r. utworzono w Bydgoszczy Wojskowy Ośrodek Spadochronowy, a w sierpniu odbył się pokaz skoków grupy dywersyjnej.
Mimo to w grudniu 1939 r. do Sztabu Naczelnego Wodza wpłynął plan szkolenia spadochronowego polskich żołnierzy, podpisany przez dwóch kapitanów – Macieja Kalenkiewicza i Jana Górskiego – wówczas wykładowców kursu saperskiego w Wersalu, dziś uznanych za ojców chrzestnych cichociemnych. Wysyłali swój plan do sztabu trzy razy, poparł ich gen. Kazimierz Sosnkowski, szef ZWZ odpowiedzialny za łączność z Polską, aż nadeszła odpowiedź: brak maszyn, przedsięwzięcie zbyt trudne. Wśród żołnierzy panowało przekonanie, że Francuzi skąpią sprzętu – czekają na ruch Niemców. – Sikorski przewidywał ruchomą wojnę, ale Francuzi tkwili przy starej doktrynie –opowiadał reporterowi POLITYKI płk Stefan Bałuk, ps. Starba, cichociemny, zmarły w styczniu 2014 r. – Wierzyli w nienaruszalność linii Maginota.
W czerwcu 1940 r. Niemcy weszli do Paryża bez żadnego kłopotu. Premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill, po rozmowach z gen. Sikorskim w Londynie, polecił brytyjskim okrętom znajdującym się jeszcze we francuskich portach zabrać na Wyspy polskich żołnierzy. Stefan Bałuk wypłynął z Bordeaux do Liverpoolu. Statek Royal Scotchman szedł przez Atlantyk bez eskorty, poniżej linii zanurzenia, z trzema tysiącami Polaków na pokładzie. Zgodnie z rozkazem wszyscy zostawili rzeczy osobiste na brzegu, ale Bałuk miał specjalne pozwolenie dowódcy na aparat fotograficzny, bo dokumentował swoją i kolegów wojenną drogę od początku. Gazety na Zachodzie nazywały ich turystami Sikorskiego, ale polskim tułaczom Anglia dawała nową nadzieję, bo miała zorganizowaną armię, która jako jedyna na tym etapie wojny chciała jeszcze walczyć z Niemcami. Francja zawiodła.
Dwa lata później w angielskiej miejscowości Hartford, gdzie z grupą cichociemnych na sygnał do lotu czekali także francuscy spadochroniarze, miało się okazać, że bardzo ich śmieszy polska kawaleria z kampanii wrześniowej. Dla towarzyskiej draki Francuzi dosiadali odwróconych oparciami do przodu krzeseł i udając ułanów, galopowali po stołówce, wywijając nad głową wyimaginowanymi szabelkami. W rewanżu cichociemni ustawili barykadę z krzeseł w taki sposób, aby runęła po dotknięciu palcem. Krzesła posypały się na podłogę – oto była linia Maginota.
Tekst jest fragmentem Pomocnik Historyczny POLITYKI: „1944. Powstanie Warszawskie”:
Szóstka. Winston Churchill nie miał zamiaru popełniać francuskich błędów. Nocą 16 lipca 1940 r. wezwał do swojego gabinetu Anthony’ego Edena, ministra wojny, i Hugh Daltona, ministra blokady ekonomicznej. Podczas tego spotkania powstała Special Operation Executive (SOE) – organizacja, która za pomocą dywersji i sabotażu, za brytyjskie pieniądze, miała przenieść wojnę na tereny okupowane przez Niemców. Najprościej ujął to Churchill, zwracając się do ministrów słowami: Panowie, podpalicie Europę. SOE składała się z sekcji narodowych, na czele polskiej stanął kpt. Harold Perkins, Anglik, który kilkanaście lat mieszkał w Bielsku-Białej, miał tam fabrykę tekstylną, a tak naprawdę był śpiochem, czyli rezydentem brytyjskiego wywiadu. Wiecznie się uśmiechał, nie rozstawał ze szpicrutą, której używał jak dyrygent batuty, jeździł wytworną limuzyną, a polskim skoczkom przed odlotem do kraju zwykł mówić: Powiedz, że tu w Anglii żyją prawdziwi przyjaciele Polaków, którzy nigdy was nie opuszczą.
Harold Perkins od razu skontaktował się z Wydziałem VI polskiego Sztabu Głównego w londyńskim hotelu Rubens. Tzw. Szóstka, tak jak SOE, powstała zaledwie kilka dni wcześniej i odpowiadała za łączność z podziemną Polską. Wkrótce po polskich jednostkach rozjechali się wysłannicy sztabu w poszukiwaniu chętnych do tajnej misji w kraju.
Służba w Wielkiej Brytanii wcale nie była dla żołnierzy bardziej pasjonująca niż ta we Francji, intensywniejsze okazały się tylko deszcze. Na prowincji Polacy przejmowali od starszych wiekiem członków Home Guard ochronę wybrzeży, a zwolnieni z tego obowiązku miejscowi dyskutowali w pubach o polityce i pogodzie. Czasem przystanął przy patrolu jakiś rowerzysta i pokrzepił wonderful Polish boys odrobiną whisky. Wielu chłopaków romansowało na potęgę, a każdy przedstawiał się swojej wybrance jako polski landlord. Zanim wprowadzono racjonowanie żywności, jedzenia było tyle, że niejeden żołnierz miał lepiej niż przed wojną w domu. Zachwycali się białym chlebem, dorszem i bekonem.
Dla oficerów dowództwo miało ciekawszy program zajęć: kierowano ich na tak wiele szkoleń, że z czasem traktowali je jako upierdliwy przymus. Ludzie z Szóstki zjawiali się niezapowiedziani, incognito, na dzień lub dwa zajmowali pokój w dowództwie i wzywali na rozmowy wytypowanych przez oficerów informacyjnych żołnierzy. Jednak nosili zbyt nowe battle dresy, aby uchodzić za zwykłych oficerów, więc choć nikt w oddziałach nie wiedział, o co chodzi, wiadomo było, że dzieje się coś ważnego. Przyjezdnych bezbłędnie identyfikowało się jako gości z Rubensa. – Przeszedłem szkolenie samochodowe, minerskie, sanitarne, strzeleckie i miałem już serdecznie dosyć. Kiedy wezwano mnie na kolejną rozmowę, byłem pewien, że to następne szkolenie – wspominał płk Bałuk.
W pokoju siedziało trzech oficerów, jak się później miało okazać, jeden z nich prowadził szkołę wywiadu w Londynie pod nazwą Wyższy Kurs Administracji Wojskowej. Najpierw długo się kandydatowi przyglądali, potem zagajali, że w kraju trwa walka z okupantem i można w tej walce uczestniczyć, choć oni oczywiście nikogo nie zmuszają. Wspominali też o tajemniczej dziurze w podłodze samolotu – skacząc przez nią, człowiek mógł być w kraju dosłownie za minutę.
Obraz dziury w podłodze wielu nie dawał spokoju, prosili o czas do namysłu. Werbownicy chętnie się na to godzili, bo chcieli mieć ludzi zdecydowanych, doświadczonych, pewnych siebie, takich awanturników, silnych bardziej psychicznie niż fizycznie. O rozmowie z gościem z Rubensa nie wolno było nikomu mówić. Wytypowani znikali z jednostek cicho w nocy – i był to pierwszy powód, aby nazwać ich cichociemnymi. Nieobecność usprawiedliwiano lakonicznym „wysłany na szkolenie”. – Ja byłem gotów – mówił Stefan Bałuk. – Przez długie miesiące ćwiczeń i szkoleń czekałem, kiedy wreszcie zacznie się ta wojna.
Starba. Stefan Bałuk, ps. Starba, warszawiak, dostał swój pierwszy aparat fotograficzny na dwunaste urodziny, czyli w 1926 r. Rok szkolny w gimnazjum Zamoyskiego zakończył z 9 dwójami i rodzice wysłali go do szkoły z internatem prowadzonej przez ojców pijarów pod Krakowem. Pijarzy mieli pracownię fotograficzną i tak się zaczęła pasja, która miała zaważyć na całym jego życiu.
6 września 1939 r. Stefan Bałuk, student prawa, ożenił się w warszawskim kościele, zjadł z rodzicami i teściami kolację, zabrał żonę do swojej kawalerki i wtedy właśnie przyszedł szwagier z wiadomością, że wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni mają jechać na wschód od Warszawy, gdzie zbiera się polska armia. Pan młody wziął aparat i pojechali nocą pod Lublin zameldować się w baonie kawalerii pancernej, który wkrótce został zdziesiątkowany przez naloty. Bałuk przeszedł przez zieloną granicę na Węgry, potem przez Rumunię, statkiem przez Istambuł i Bejrut przedostał się do Marsylii. We Francji zobaczył, na czym polega dziwna wojna: musztra bez mundurów i broni, ganianie oddziałów bez pomysłu z miejsca na miejsce. – Żołnierze mówili o tej służbie wielkie wakacje, bo przez długi czas nic się nie działo – opowiadał reporterowi POLITYKI. – Broni nie było, dostawaliśmy karabiny z I wojny światowej, a niektóre jednostki wręcz drewniane atrapy.
Stefan Bałuk nie rozstawał się z aparatem fotograficznym. W Wielkiej Brytanii kandydatów na cichociemnych pytano, co potrafią robić najlepiej, żeby im przypisać specjalność. W przypadku Strażaka komisja zainteresowała się, czy gra na jakimś instrumencie. Na pianinie – odpowiedział, przekonany, że właśnie dostał przydział do orkiestry. A chodziło o wyczucie rytmu tak potrzebne radiotelegrafiście. Starbie przypisano specjalność legalizacja – po wylądowaniu w kraju miał się zajmować fałszowaniem dokumentów na potrzeby Armii Krajowej. Na kursach w Anglii przedwojenny pracownik zakładów fotograficznych Franaszka w Warszawie uczył, jak wywoływać zdjęcia w dużej rozdzielczości bez udziału tlenku srebra, jak za pomocą mikroskopu zmniejszać tekst z arkusza z maszyny do pisania do rozmiarów kropki, pozostawionej przez muchę na szybie, oraz jak tę kropkę przywrócić do czytelnych rozmiarów.
Tekst jest fragmentem Pomocnik Historyczny POLITYKI: „1944. Powstanie Warszawskie”:
W 1944 r. Stefan Bałuk leciał do Polski trzy razy. Pierwszy lot zakończył się nad Jugosławią – obrona przeciwlotnicza trafiła Liberatora, płonął silnik. Za drugim razem przylecieli aż nad Kraków, ale mgła była zbyt gęsta, żeby skakać. Wreszcie w nocy z 10 na 11 kwietnia Starba wyskoczył – 2 sekundy później linka życia mocująca spadochron do samolotu pękła wyrywając czaszę z plecaka. Początkowa prędkość 200 km/h wyhamowała tak gwałtownie, że Starbie wydało się, że zawisł w powietrzu bez ruchu. Wylądował w okolicach Wołomina, skok był idealny, ustany. W pasie przywiózł 46 tys. dol. Nawet nie zdążył sięgnąć po colta, a już ktoś go z radością obejmował i witał po polsku.
Człowieku, co robisz, zgnieciesz mi jajko – uczulił go Starba. Co? – zdziwił się komitet powitalny. Przed wejściem do samolotu Starba ugotował jajko na twardo i włożył do kieszeni munduru. Chciał się podzielić z pierwszym napotkanym Polakiem. Była Wielkanoc.
Szkolenie. Kiedy kandydaci na cichociemnych pierwszy raz zjawiali się w ośrodkach szkolenia w Ringway pod Manchesterem, Largo House w Szkocji i Audley End pod Londynem, stanowili osobliwy widok – wojenni tułacze rozpuszczeni angielską bezczynnością, pewni siebie. Z tych tułaczy należało zrobić komandosów. Treningi były mordercze, prowadzono je w tajemnicy, ludzi izolowano od świata zewnętrznego: na 2213 kandydatów ukończyło je 605, do skoku zakwalifikowano 579, a skoczyło tylko 316, w tym jedna kobieta. Nigdy nie było z góry ustalonego harmonogramu szkoleń – ewoluował on w miarę zdobywanych doświadczeń i zapotrzebowania z kraju. Szybko zmieniali się w rasowych żołnierzy. To wtedy w sali ośrodka szkoleń w Audley End ktoś napisał grubymi literami na mapie Polski: „Wywalcz jej wolność albo zgiń”.
Zaczynało się od kursu korzonkowego, czyli surwiwalu. Kandydat musiał przeżyć określony czas w surowym klimacie gór północnej Szkocji zdany wyłącznie na siebie i przyrodę. Jesteś głodny – poluj na jedzenie. Jest ci zimno – poluj na futro. Uczono ich jujitsu, strzelania z różnego gatunku broni bez celowania. Każdy z nich musiał potrafić strzelać z colta jak kowboj – z półobrotu i z biodra. Uczono, jak cicho zabijać nożem i pistoletem, jak rozbrajać i produkować bomby, wysadzać w powietrze mosty, pociągi i budynki. Odbywali zajęcia z przedmiotu Traps and Demolition, czyli pułapki i zniszczenia. Potrafili z zamkniętymi oczami obsługiwać każdy rodzaj broni. Mieli praktyki z propagandy, sabotażu fabrycznego, charakteryzacji, napadów na banki i włamań. Kiedy z Polski nadchodziły zamówienia na ludzi umiejących prowadzić i naprawiać samochody i motocykle, uczono ich tego.
Na potrzeby konspiracji cichociemni tworzyli sobie alter ego, a jedną z najbardziej egzekwowanych przez instruktorów umiejętności było kłamanie. O każdej porze dnia i nocy zjawiały się komisje śledcze, które organizowały symulowane przesłuchania – kto pomylił prawdziwe życie z wymyślonym, odpadał.
Tylko zajęcia specjalizacyjne odbywały się w pomieszczeniach. Najczęściej ćwiczyli w plenerze, w cywilnych ubraniach. Na przykład w normalnie pracującej fabryce mieli niezauważeni podłożyć atrapy bomb, ale potem uciec przed prawdziwą angielską policją. Albo poruszając się w nieznanym terenie, gdzie pozaklejano nawet tablice z nazwami miejscowości, trafić w umówione miejsce na czas. W przypadku złapania przez policję mieli się wyłgać bez powołania na szkolenie wojskowe.
Zdarzało się też, że cichociemni ćwiczyli z brytyjską armią. W zajęciach z napadu Anglicy byli strażnikami banku, który umownie mieścił się w pubie i należało go obrabować. Podczas kiedy wszyscy strażnicy ścigali po okolicy bandę złodziei, bank-pub okradał Polak przebrany za gospodynię domową. Do miłych zwyczajów zaprawy należało wpłacanie do wspólnej kasy po 6 pensów za każde nieudane ćwiczenie. W wolne popołudnia za ten budżet szło się na piwo.
Czasami Polacy zadziwiali pomysłowością nawet angielskich instruktorów, a SOE przysparzali dodatkowych kosztów. Otóż miejscowa ludność, mimo że bardzo lubiła Polaków, nie mogła zrozumieć ich specyficznego poczucia własności. Nie wiadomo dlaczego, zamiast przeprawiać się przez rzekę wpław albo za pomocą kijów jak ludzie cywilizowani, Polacy przepływali ją na drzwiach wyrwanych z angielskiej stodoły? Dlaczego kopali rowy na cudzych polach? Dlaczego chodzili po trawnikach w posiadłości lorda, który był tak dobry i odstąpił im pół swojego zamku na kwatery? Nie wspominając o rozbieraniu kamiennych płotów polnych na potrzeby zadania szkoleniowego z maskowania w terenie. Przeprosiny i odszkodowania brali na siebie Anglicy, bo jako instruktorzy nie byli zakonspirowani.
Skoki. Ale do podstawowych umiejętności cichociemnego należał skok ze spadochronem. To Polacy wybudowali pierwszą wieżę spadochronową na Wyspach. Jednak trening zaprawowy obejmował także skoki bez spadochronu, czyli zwyczajne spadanie. W ośrodku pod Leven był przyrząd zwany trapezem opuszczanym. Stojącego na trapezie adepta instruktor windował do góry, pytając, czy widzi miasto. Kiedy już je dostrzegał, instruktor mruczał: Gówno pan widzisz – i windował wyżej. Kiedy skończyła się lina, puszczał korbę i delikwent spadał na ziemię. Cichociemny Malewa w pamiętniku opisał swe zdziwienie trapezem opuszczanym X. Pyta on kolegę: „Lecę na dół? A na czym się ląduje?”. Doświadczony kolega wyjaśnia: „Na pysku oczywiście. Chyba, że instruktor ćwiczy lądowanie do tyłu. Wtedy lądujesz nie na pysku, tylko na d...”.
Skok z samolotu odbywał się na komendę Action Station! Go! Skakać należało po Go!, odruch miał być automatyczny, żeby nie blokować następnych skoczków. Ten sam Malewa wspomina w pamiętniku wysoki stopień automatyzacji odruchu – kiedy przez sen jeden kolega wrzasnął Action Station!, z pryczy obok dało się słyszeć odzew Go!, a trzeci kolega runął na podłogę.
Lot. W nocy z 15 na 16 lutego 1941 r. powolny bombowiec Whitley wziął kurs z Wysp Brytyjskich na Düsseldorf i Berlin w kierunku Śląska. Operacja nosiła kryptonim Adolphus 0, przy czym 0 oznaczało lot eksperymentalny. Whitley nie był zaprojektowany do długich lotów, więc zamontowano wewnątrz dodatkowe zbiorniki z paliwem. Ale to też nie wystarczyło. Pierwsi cichociemni: kpt. Stanisław Krzymowski, por. Józef Zabielski i emisariusz rządu Czesław Raczkowski, byli zdeterminowani – od powodzenia ich misji zależało, czy będą następne zrzuty do Polski. Zdecydowali się skakać, kiedy tylko angielski pilot Keast powie, że zużyli równo połowę benzyny. Keast dał znak, trzech ludzi skoczyło w czarną dziurę, nie mając pojęcia, gdzie dokładnie są.
Tekst jest fragmentem Pomocnik Historyczny POLITYKI: „1944. Powstanie Warszawskie”:
Wylądowali niedaleko Skoczowa, na terenach włączonych do Rzeszy. Raczkowski, aresztowany na granicy, spędził rok w więzieniu, wzięto go za przemytnika. Zabielski poranił się przy lądowaniu, ale z pomocą Krzymowskiego dotarł 20 lutego do Warszawy. Ekwipunek przepadł. Hotel Rubens w Londynie czekał ponad tydzień na meldunek z Warszawy. Bombowiec Whitley wylądował w Anglii na resztkach paliwa podziurawiony przez niemiecką artylerię, długością lotu pobił dotychczasowy rekord Royal Air Forces. W dwa dni później jego angielska załoga zginęła, wykonując podobne zadanie.
Ale pierwsi cichociemni zdołali udowodnić, że loty do Polski mogą się udać. Dowództwo AK nadało do Londynu ich uwagi z pierwszego skoku: „Proszę wydłużyć zasięg samolotów do środkowej Wisły. (...) Zorganizować także wariant zeskoku poza placówką z dala od ludzi. Należy lepiej ukryć spadochrony i nie wolno wyrzucać bagażu poza placówką. Z tych powodów były rozesłane za skoczkami listy gończe i zaostrzona czujność władz. (...) Podczas podróży duże zabłocenie zwraca uwagę”. Wkrótce zamiast Whitleyów zaczęły do Polski latać Halifaxy, a potem najlepsze z nich wszystkich – amerykańskie Liberatory. Od 1942 r. zrzutów dokonywały załogi polskie. Od wiosny 1944 r. samoloty startowały z lotniska nieopodal Brindisi we Włoszech. Hasłem dla Polski podziemnej, czy danej nocy nastąpi zrzut, były piosenki ludowe nadawane zawsze na zakończenie polskiej audycji radia BBC.
W kraju. Starba po wylądowaniu i przedostaniu się do Warszawy trafił pod opiekę ciotki. Nazywano tak kobiety, które ułatwiały cichociemnym aklimatyzację w okupowanym kraju. Ptaszkom, jak ich nazywano, nie wolno było kontaktować się ze znajomymi i rodzinami. Starba zapuścił wąsy. AK kupiła dla niego mieszkanie przy Chmielnej, gdzie pod podłogą mieściło się laboratorium fotograficzne. Rozpoczął pracę fałszerza. Poprosił ciotkę, żeby przyniosła od jego matki ubrania dla kolegi, który się ukrywa przed Niemcami. Pani Bałukowa pokiwała głową ze zrozumieniem i rzekła: Powiedz Stefanowi, że jak chce ubranie, to niech sobie przyjdzie i weźmie.
Innym razem Starba spotkał na ulicy ojca i dowiedział się, że jego żona, którą poślubił na początku wojny i regularnie co dwa tygodnie słał jej paczkę, ma innego męża i urodziła dziecko. – Zrobiło mi się wszystko jedno –wspominał Starba kilka lat temu. –_ I być może dlatego przeżyłem, bo jak człowiekowi wszystko jedno, to go nawet kula nie trafi_. Po wojnie Stefan Bałuk trafił do więzienia na Mokotowie. Przez 7 miesięcy przesłuchujący go ubecy nie wiedzieli, że jest cichociemnym, aż chyba wreszcie ktoś sypnął. O świcie do celi Starby wpadł mjr Różański z krzykiem: To ty jesteś zrzutek! No to nas popamiętasz. Starba dostał 10 lat więzienia, wyszedł po 1,5 roku, bo ogłoszono amnestię. Miał wilczy bilet. Przez lata jeździł w Warszawie na taksówce.
Strażak po wylądowaniu miał do wyboru – albo działać w konspiracji na Śląsku, albo zostać w partyzantce. Przystał na Kielecczyźnie do oddziału Szarego. (Tu działał też chyba najsłynniejszy cichociemny mjr Jan Piwnik, ps. Ponury). Strażak uczestniczył w kilku dużych akcjach. Swoją radiostacją wpędzał partyzantów w przygnębienie, ponieważ za każdym razem, kiedy nadał komunikat do Londynu, musieli zmieniać obozowisko w obawie przed niemieckim namierzaniem. Szary był dowódcą zdecydowanym walczyć o wolność Polski do końca, nawet po oficjalnym zakończeniu wojny. Strażak został z nim. Wpadł na peronie w Skarżysku, trafił do więzienia w Kielcach. Szary podjął brawurową próbę uwolnienia go – napadł na więzienie. – Widziałem go przez okno celi, jak dyryguje ludźmi z dziedzińca – opowiada Strażak. – Wysadzali w powietrze kolejne drzwi i właśnie kiedy podeszli pod moje, zabrakło im ładunków.
Następnego dnia Strażaka przewieźli do ciężkiego więzienia w Rawiczu. 23 maja 1945 r. Wojskowy Sąd Okręgowy w Łodzi na posiedzeniu niejawnym i bez udziału prokuratora rozpatrzył jego sprawę: „Będąc zrzucony we wrześniu 1944 r. z samolotu ze spadochronem w okolicy Jędrzejowa przyłączył się do leśnego oddziału organizacji Armia Krajowa (...) w czasie po wyzwoleniu ziemi Kieleckiej spod niemieckiej okupacji (...) kontynuował należenie swe do organizacji pod nazwą Armia Krajowa, to jest do związku mającego na celu obalenie demokratycznego ustroju Państwa Polskiego”. Strażak został skazany na śmierć przez rozstrzelanie. W tym samym czasie, na jego prośbę, rodzina wróciła z Afryki. Ojciec wynajął adwokata. Wyrok złagodzono.
Strażak nigdy nie myślał o wyjeździe za granicę. Przez całe dorosłe życie pracował w biurze projektów w Gdańsku.
Ptaszki. W Polsce mówiło się na cichociemnych ptaszki, zrzutki albo desanty. Między 14 lutego 1941 r. a 28 grudnia 1944 r. w lot do Polski wystartowało ich 316 (Roman Rudkowski, ps. Rudy, skakał dwa razy). Przywieźli do Polski w drelichowych pasach prawie 41 mln zł, ponad 26 mln dol. w papierach i złocie i ponad 3,5 mln marek niemieckich. Razem z nimi zrzucono 630 ton sprzętu bojowego. W trakcie lotu lub podczas skoku zginęło 9. W walce zginęło 94 (35 zginęło w więzieniach i obozach koncentracyjnych, 10 zażyło truciznę przed aresztowaniem przez Gestapo). Sądy PRL skazały na śmierć 9 (wyroki wykonano). 91 cichociemnych walczyło w Powstaniu Warszawskim, 18 zginęło. W chwili skoku najstarszy miał 54 lata, najmłodszy – Strażak – 19. Portrety wszystkich 316 cichociemnych wiszą w sali pamięci w utajnionej siedzibie wojskowej grupy specjalnej GROM.
--Autor dziękuje za udostępnienie materiałów archiwalnych: Zdzisławowi Rachtanowi, ps. Halny – byłemu przewodniczącemu zarządu Środowiska Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich Ponury-Nurt (zmarł w styczniu 2014 r.); Stefanowi Bałukowi, ps. Starba – byłemu przewodniczącemu Zespołu Historycznego Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej (zmarłemu w styczniu 2014 r.); Kazimierzowi Śliwie, ps. Strażak II; Jednostce Wojskowej 2305 GROM im. Cichociemnych. Korzystałem z książek: „Drogi Cichociemnych – opowiadania zebrane i opracowane przez Koło Spadochroniarzy Armii Krajowej”; Cezary Chlebowski „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie”; Alfred Paczkowski „Ankieta Cichociemnego”--